utwory / premiery w sieci

Nad Ławicą nie latają samoloty (fragment)

Wojciech Świerczek

Premierowa proza Wojciecha Świerczka Nad Ławicą nie latają samoloty. Wyróżnienie w ramach projektu „Przed debiutem prozą 2023”.

Początek – czyli koniec Leśnego Dziada

Nikt z nas nigdy wcze­śniej go nie widział poza Laskiem Mar­ce­liń­skim. A i tam bli­skie spo­tka­nie gra­ni­czy­ło z cudem. Pierw­szy­mi, któ­rym się to uda­ło, byli Irek ze swo­im ojcem. Dla­te­go nazwa­łem ich Szczę­śliw­ca­mi.

Prze­po­ło­wio­ne zwło­ki Leśne­go Dzia­da wysta­wa­ły z jamy w tra­wie pod beto­no­wym pło­tem Rodzin­nych Ogród­ków Dział­ko­wych „Kolejarz–Edwardowo” przy uli­cy Jana Brze­chwy 1 w roz­stę­pie dłu­gie­go rzę­du krze­wów zakwi­tłej na bia­ło tawu­ły. W tym miej­scu zawsze zio­nę­ła prze­rwa. Przed­tem na tle sza­rej powierzch­ni ogro­dze­nia ster­czał dorod­ny okaz barsz­czu Sosnow­skie­go. Może on się tak roze­pchał? A teraz cia­ło tego pra­sta­re­go odmień­ca.

Wyglą­dał jak wyrzu­co­ny na śmiet­nik mane­kin. Sztyw­ne nogi na sztorc, mied­ni­ca scho­wa­na w zie­mi. Kor­pus z pod­nie­sio­ny­mi ręko­ma i twa­rzą zasty­głą w gry­ma­sie prze­ra­że­nia.

Ojciec Szczę­śli­wiec cią­gnął Irka Szczę­śliw­ca za dłoń w tę i we w tę po chod­ni­ku, kie­dy nad­sze­dłem. Byłem więc dru­gi, czy wła­ści­wie trze­ci. Kazał mi dzwo­nić na poli­cję, już, od razu. Wpa­dał w pani­kę, czym nie uspo­ka­jał swo­je­go doro­słe­go syna z zespo­łem Downa. Ja też po raz pierw­szy w życiu widzia­łem na wła­sne oczy zwło­ki Leśne­go Dzia­da i też nie byłem w sta­nie dzwo­nić do kogo­kol­wiek.

Bo mnie mar­twy Dziad wpra­wił w dygot. Nie chcia­łem odcho­dzić, ale odwra­ca­łem wzrok. Widok wzbu­dzał wstręt i strach. Z dru­giej stro­ny zże­ra­ła mnie cie­ka­wość, żeby podejść, zaj­rzeć do jamy, przy­pa­trzyć się z bli­ska. Przy świe­tle dnia, taka oka­zja. Górę brał opór, któ­re­go nie mogłem prze­zwy­cię­żyć.

Z blo­ka­dy wyrwa­ły mnie zwal­nia­ją­ce na uli­cy samo­cho­dy i zbie­ra­ją­cy się zewsząd tłu­mek zaafe­ro­wa­nych gapiów. Wśród nich zna­jo­me posta­ci. Koja­rzy­łem je z widze­nia albo obsłu­gi­wa­łem w osie­dlo­wym skle­pie u Pie­ka­ry, u któ­re­go pra­co­wa­łem na czar­no w poło­wie zeszłe­go dzie­się­cio­le­cia, jesz­cze jako stu­den­ciak. Cza­sa­mi zaga­dy­wa­ły mnie przy kasie o Dzia­da. Nie wie­dzie­li­śmy o nim nie­mal nic i dla­te­go dostar­czał nam tak cie­ka­we­go tema­tu do plo­tek.

A teraz, w dzień let­nie­go prze­si­le­nia, kie­dy wyglą­da­ło na to, że nie żyje, wszyst­kich nas do sie­bie przy­cią­gnął. Scho­dzi­li­śmy się jak na ostat­nie poże­gna­nie.


Volvo

Nad­je­chał od stro­ny Strze­gom­skiej. Widzia­łem, jak zauwa­ża Dzia­da. Skrę­cił gwał­tow­nie w bocz­ną uli­cę i zapar­ko­wał. Prze­truch­tał przez jezd­nię, żeby dołą­czyć do mnie, Szczę­śliw­ców i już paru innych osób.

Volvo jeź­dził sta­rym, roz­kle­ko­ta­nym volvo z wize­run­kiem spor­to­we­go, bucha­ją­ce­go dymem sil­ni­ka na masce. Był to inte­li­gent­ny, siwie­ją­cy facet z lek­ko odchy­lo­nym tuło­wiem i swo­bod­nym spo­so­bem cho­dze­nia. Do jego wiel­kich miło­ści, oprócz old­sku­lo­we­go samo­cho­du, nale­ża­ła sma­ko­wa rata­fia, bez któ­rej zaku­py u Pie­ka­ry były­by nie­peł­ne. Chleb, woda, chip­sy, pasz­tet w pusz­ce i kon­ser­wy, któ­re kładł na ladzie, sta­no­wi­ły pre­lu­dium do isto­ty rze­czy. Na koniec się­gał do otwar­tej lodów­ki z alko­ho­la­mi, brał dwu­set­kę cytry­nów­ki czy grejp­fru­tów­ki w obie dło­nie, mówił z uda­wa­ną spon­ta­nicz­no­ścią: „O, i taki jesz­cze oto napój”, po czym z pie­ty­zmem i zado­wo­le­niem sta­wiał przede mną mał­pecz­kę.

Z bli­ska nie widzia­łem Volvo od cza­sów pra­cy w skle­pie. Posi­wiał, poczer­wie­nia­ły mu policz­ki. Cho­dził wciąż tak samo, jak­by niczym się nie przej­mo­wał. Nic nie stra­cił ze swo­je­go kąśli­we­go humo­ru.

– Jeże­li to jest nasz dzia­du­nio, to się w koń­cu koleż­ka doigrał. No, musiał komuś nie­źle zajść za skó­rę – powie­dział tym swo­im iry­tu­ją­cym gło­sem.


Dwadzieścia Dwadzieścia Sześć

Nad­szedł chod­ni­kiem od stro­ny Ławi­cy.

Krok miał sprę­ży­sty, ręce koły­sa­ły się po bokach rów­niut­ko jak waha­dła. Na twa­rzy malo­wa­ła się obo­jęt­ność, jakiej nie widzia­łem u niko­go inne­go, nawet u Psa. Obo­jęt­ność z nie­znacz­nie unie­sio­ną brwią nad jed­nym okiem. Obo­jęt­ność cał­ko­wi­ta, nie do rusze­nia. Kie­dyś zasta­na­wia­łem się, czy to nie efekt pora­że­nia ner­wów. Usta­mi poru­szał jed­nak popraw­nie, pra­wi­dło­wo. W ogó­le cały był nad wyraz popraw­ny i zauto­ma­ty­zo­wa­ny jak robot. Nie­zwy­kle uprzej­my robot. „Dobry wie­czór. Tak, tyl­ko to. I popro­sił­bym sia­tecz­kę. Dzię­ku­ję bar­dzo. Dobra­noc”. Cza­sa­mi wyda­wa­ło mi się, że nie obsłu­gu­ję czło­wie­ka.

Przy­cho­dził pra­wie codzien­nie, zawsze oko­ło dzie­wią­tej wie­czo­rem i zawsze po to samo. Wła­ści­wie mogłem na począt­ku każ­de­go tygo­dnia przy­go­to­wy­wać sobie gdzieś przy kasie po kil­ka sztuk jego zesta­wu. Czte­ro­pak War­ki w pusz­ce, pacz­ka czer­wo­nych Route 66, do tego sia­tecz­ka. Obo­wiąz­ko­wo sia­tecz­ka. Bez niej ani rusz. Kwo­ta: dwa­dzie­ścia zło­tych i dwa­dzie­ścia sześć gro­szy.

Dwa­dzie­ścia Dwa­dzie­ścia Sześć przy­sta­nął po dru­giej stro­nie prze­ję­te­go tłu­mu. Ani jeden nerw na jego twa­rzy nie poru­szył się na widok Dzia­da. Być może nie mia­ło się co poru­szać. Z nikim nie roz­ma­wiał. Patrzył to na tru­pa, to na żywych.


Żona Faceta, Który Rozmawiał Z Telewizorem

Przy­je­cha­ła swo­ją holen­der­ką. Nie mia­łem poję­cia, dla­cze­go cią­gnę­ło ją w zupeł­nie prze­ciw­nym niż dom kie­run­ku, sko­ro kosze: przed­ni i tyl­ny mia­ła po brze­gi wyła­do­wa­ne zaku­pa­mi. Być może kie­dy opu­ści­ła sklep, poczu­ła nagły zew lasu i jego oso­bli­we­go miesz­kań­ca. Wybie­ra­ła się na łowy, żeby zebrać kolej­ną garść jakie­goś wyda­je-mi-się-że, któ­rą zamie­ni­ła­by potem w roz­dmu­cha­ną opo­wieść.

To ona naj­chęt­niej i naj­wię­cej mówi­ła o Dzia­dzie. Cień za sosną, ciem­na pla­ma na zie­lo­niut­kim liściu klo­nu, strzę­pek tka­ni­ny porzu­co­ny na ścież­ce, gwał­tow­ne poru­sze­nie w krze­wie cze­rem­chy. Wszyst­ko to uru­cha­mia­ło w niej wyobraź­nię i otwie­ra­ło nową, nie­sa­mo­wi­tą histo­rię, któ­rą zawsze cier­pli­wie chło­ną­łem. Zakła­dam, że w domu nie miał jej kto słu­chać, nie mia­ła z kim snuć wybu­ja­łych plo­tek.

Nie­mal za każ­dym razem, kie­dy prze­cho­dzi­łem pod ich okna­mi, z salo­nu wyle­wa­ły się odgło­sy poda­wa­nych wia­do­mo­ści, dzien­ni­ków czy ser­wi­sów infor­ma­cyj­nych, któ­rym wtó­ro­wa­ły grzmią­ce zło­rze­cze­nia star­sze­go męż­czy­zny. Z repor­te­ra­mi wcho­dził w cią­gły niby-dia­log, urą­gał ich roz­mów­com, wymy­ślał pre­zen­ter­kom pogo­dy za brak słoń­ca czy kolej­ne opa­dy.

„Taak, zasił­ków się zachcia­ło, taak. Zwięk­szyć socjal, obni­żyć podat­ki, taak. Do robo­ty, kur­wa, nygu­sy pier­do­lo­ne, ale już!”. Albo: „Co, w Pol­sce wam się nie podo­ba? Za dobrze macie? Jak się nie podo­ba, to wypier­da­lać, jeba­ne bru­da­sy!”.

Kobie­ta pró­bo­wa­ła roz­pacz­li­wie kon­tro­wać zapę­dy męża – „Zamknij się, do cho­le­ry! Po pro­stu się zamknij!” – ale wyda­je mi się, że nie­wie­le mogła tym wskó­rać.

Wyobra­ża­łem sobie, że gdy­by mia­ła do kogoś odejść, to tyl­ko do Dzia­da, na jego leśne łono.

Dla­te­go kie­dy go zoba­czy­ła, wybu­chła pła­czem. Nawet jeże­li nie była do koń­ca pew­na, że to on, jej reak­cja mówi­ła wszyst­ko: lamen­to­wa­ła jak po śmier­ci kochan­ka, jak po bez­pow­rot­nej utra­cie miło­ści swo­je­go życia.

Ktoś sta­rał się ją pocie­szać. Było to darem­ne jak jej wysił­ki, żeby poro­zu­mieć się z Face­tem, Któ­ry Roz­ma­wiał Z Tele­wi­zo­rem.


Szafarz

Nie zauwa­ży­łem, jak przy­szedł. Bo to, że przy­szedł – nie przy­je­chał, nie przy­biegł, nie przy­fru­nął, nie przy­peł­znął, nie przy­czła­pał ani się nie przy­czoł­gał – było pew­ne jak amen w pacie­rzu.

Stał w tłu­mie, zgar­bio­ny, z ręko­ma w kie­sze­niach krót­kich spode­nek. Usta wydę­te, zamy­ślo­ny wzrok. Ewi­dent­nie nad czymś dumał, ale czy na pew­no nad tym, na co patrzył? Wpa­tru­jąc się bez mru­ga­nia w Dzia­do­we zwło­ki, przy­pusz­czal­nie roz­wa­żał sze­reg spraw, nad któ­ry­mi nale­ża­ło się w takim momen­cie pochy­lić.

Był sza­fa­rzem w naszym koście­le. Posłu­gę spra­wo­wał z odpo­wied­nią sta­ran­no­ścią i powa­gą. Prze­rzu­cał księ­dzu kar­ty msza­łu, roz­da­wał komu­nię, czy­tał frag­men­ty Pisma Świę­te­go, pod­czas pro­ce­sji dzier­żył kij z mega­fo­nem. Jeże­li aku­rat nie słu­żył do mszy, to spa­ce­ro­wał. Nie spa­ce­ro­wał jed­nak zwy­czaj­nie, dla relak­su, lecz total­nie, bio­rąc na swo­je bar­ki grze­chy, pro­ble­my i los całej ludz­ko­ści.

Zało­żę się, że to on roz­cho­dził te wszyst­kie osie­dlo­we ścież­ki i dróż­ki. Prze­mie­rzył na Ławi­cy całą kulę ziem­ską. W swo­ich sil­nych nogach miał tysią­ce kilo­me­trów i nie­stru­dze­nie wyra­biał kolej­ne.

Zaro­śnię­ta szcze­ci­ną twarz zdra­dza­ła całą gamę trosk: od melan­cho­lij­ne­go smut­ku po para­no­icz­ne zafra­so­wa­nie. Wczu­wał się w sumie­nie świa­ta i piel­grzy­mo­wał w inten­cji oczysz­cze­nia go z wszel­kich nie­go­dzi­wo­ści. Spusz­czo­na gło­wa cią­ży­ła od ich nad­mia­ru.
Sza­farz stał, marsz­czył brwi i zasta­na­wiał się, dla­cze­go Leśny Dziad skoń­czył tak, jak skoń­czył.


Blady Tom

Zja­wił się zni­kąd. Może wyrósł spod zie­mi, może prze­nik­nął przez płot dzia­łek niczym duch, a może skon­den­so­wał się z powie­trza. Stał na ubo­czu całe­go zaj­ścia, niko­go nie inte­re­so­wa­ła jego obec­ność, oprócz mnie. Miał minę żaby. Mru­gał nie­rów­no – naj­pierw jed­nym okiem, potem dru­gim.

W prze­ci­wień­stwie do Sza­fa­rza Bla­dy Tom wałę­sał się po dziel­ni­cy jak wid­mo. Czer­wo­ne buty Fer­ra­ri tak bar­dzo kon­tra­sto­wa­ły z jego fleg­ma­tycz­ną natu­rą i ane­micz­ną, kwa­dra­to­wą twa­rzą, nie­pro­por­cjo­nal­nie dużą do resz­ty cia­ła. Zawsze wyda­wał mi się zagu­bio­ny, zbłą­ka­ny, jak­by nie wie­dział, o co cho­dzi, co się dzie­je, gdzie jest i po co jest. Cza­sa­mi, kie­dy go mija­łem, odwra­ca­łem się, cie­kaw, czy zro­bi to samo. Czła­pał dalej, chy­ba że aku­rat przy­sta­nął. Roz­glą­dał się po oko­li­cy, patrzył na domy jak na coś, co widział po raz pierw­szy. Zacho­wy­wał się – ba, wręcz ist­niał – w spo­sób prze­zro­czy­sty. I dla­te­go, para­dok­sal­nie, wyła­wia­łem go swo­im rada­rem oso­bli­wo­ści.

Pamię­ta­łem go jesz­cze z cza­sów gim­na­zjal­nych. Czter­na­sto­let­ni gów­nia­rze, do któ­rych zgrai się zali­cza­łem, wyko­rzy­sty­wa­li go, star­sze­go o kil­ka lat, żeby kupo­wał im wód­kę i szlu­gi. Nie odma­wiał. Wła­ści­wie to nie­wie­le mówił i miał przy tym nie­mó­wie­niu taki cre­epy uśmiech. Potem znik­nął mi z oczu, poja­wił się dopie­ro u Pie­ka­ry.

Przy­cho­dził po dro­bia­zgi. Ener­ge­tyk, drop­sy, chu­s­tecz­ki, saszet­ka Gorą­ce­go Kub­ka. Zaku­py dawa­ły mu tyl­ko pre­tekst, żeby łączyć się z wi-fi skle­pu, z któ­re­go cza­sa­mi korzy­sta­li klien­ci cze­ka­ją­cy na moje­go wykwint­ne­go hot-doga. Bla­de­mu Tomo­wi nigdy nie przy­pie­ka­łem na wpół sztucz­nej, głę­bo­ko mro­żo­nej buły fran­cu­skiej, żeby następ­nie wtło­czyć do niej pożą­da­ną mie­szan­kę sosów i wsu­nąć pomarsz­czo­ną paró­wę. Wycho­dził, sta­wał nie­ru­cho­mo tyłem do szkla­nych drzwi i wyj­mo­wał tele­fon. Któ­re­goś dnia, sto­jąc przed rega­łem z pie­czy­wem, znaj­du­ją­cym się przy wej­ściu, i zgar­nia­jąc do siat­ki czer­stwe buł­ki, zbli­ży­łem się do szy­by i zaj­rza­łem mu przez ramię. Oglą­dał por­no­sy. Oglą­dał do momen­tu, kie­dy przy­szedł kolej­ny klient, po czym odcho­dził.

Miesz­kał z rodzi­ca­mi na Wydmach, tuż przy lesie, po sąsiedz­ku z Psem. Ten mi nie­raz opo­wia­dał, jak to Bla­dy Tom wypusz­czał się mię­dzy sosny na poszu­ki­wa­nia Dzia­da. Pies się rzad­ko śmiał, ale kie­dy o tam­tym wspo­mi­nał, recho­tał, aż zwa­lał się ze swo­ich star­czych łap na zie­mię. Potem zrzę­dził, że go wszyst­ko boli.

Widzia­łem, że żabie oczy, po dłu­gim, powol­nym lustro­wa­niu oto­cze­nia, zatrzy­ma­ją się za chwi­lę na mnie. Spo­koj­nie, jak gdy­by nigdy nic, odwró­ci­łem się w


Dżins

I od razu prze­sta­łem być spo­koj­ny.

Tru­pa zoba­czył z auto­bu­su. Zakor­ko­wa­ło się na wyso­ko­ści ogród­ków dział­ko­wych, więc wra­ca­ją­ce z mia­sta sto sie­dem­dzie­siąt sie­dem musia­ło zwol­nić. Pasa­że­ro­wie wga­pia­li się w nas i Dzia­da, ale wzrok Dżin­sa dzia­łał naj­sil­niej, jak­by emi­to­wał pro­mie­nio­wa­nie. W mia­rę jak pojazd zbli­żał się do przy­stan­ku, zosta­wia­jąc nas za sobą, męż­czy­zna odwra­cał się na sie­dze­niu coraz bar­dziej. Czu­łem, jak cały się napi­na.

Obra­cał się ner­wo­wo za każ­dym, kto na nie­go choć­by zer­k­nął, kto wyda­wał mu się podej­rza­ny, kogo wyło­wił z oto­cze­nia ze wzglę­du na wygląd, ubiór, wyko­ny­wa­ną czyn­ność. Kie­dy nasze spoj­rze­nia spo­tka­ły się w auto­bu­sie, już nie odpusz­czał. Łypał na mnie zło­wro­go z głę­bo­ko osa­dzo­nych oczu. Nawet po tym, jak wysiadł lub wysia­dłem ja. Zako­twi­czał się tak na tych wyło­wio­nych. Dla­te­go nie było łatwo go obser­wo­wać.

Rzad­kie, pro­ste wło­sy zacze­sy­wał do tyłu, uwy­dat­nia­jąc pla­cek zako­li i krąg łysi­ny na górze dużej gło­wy. Nie­za­leż­nie od pory roku nosił dłu­gie, wyso­ko nacią­gnię­te dżin­sy, w któ­re wkła­dał koszul­kę czy koszu­lę. Cze­ka­jąc na przy­stan­ku, drep­tał w miej­scu z zało­żo­ny­mi za ple­ca­mi ręko­ma, w któ­rych trzy­mał folio­wą siat­kę. Kie­dy wcho­dził do auto­bu­su, natych­miast sia­dał, zakła­dał nogę na nogę i zaja­dał wyję­te z rekla­mów­ki kanap­ki. Usta­wia­jąc się do wyj­ścia, naci­skał zawsze dwa przy­ci­ski po obu stro­nach drzwi, jeden po dru­gim. Tyl­ko wte­dy mogły się dla nie­go otwo­rzyć? Kie­dy indziej podró­żo­wał cał­kiem zre­lak­so­wa­ny. Gawę­dził z jakimś zna­jo­mym, uśmie­chał się, za nikim nie obra­cał.

Nie pod­szedł zbyt bli­sko. Sta­nął za ludź­mi i spo­glą­dał na nich nie­uf­nie. Szu­kał mię­dzy nimi Dzia­da. Uno­sił się na sto­pach, żeby lepiej widzieć. Kie­dy z Leśnych Skrza­tów wyje­cha­ła na sygna­le poli­cja, po któ­rą zadzwo­nił w koń­cu Ojciec Szczę­śli­wiec, Dżins zaczął się wyco­fy­wać. Funk­cjo­na­riu­szy wysia­da­ją­cych z radio­wo­zu obser­wo­wał z dru­giej, bez­piecz­nej stro­ny uli­cy.


Co było wiadomo o Leśnym Dziadzie

Nie­wie­le. Ani skąd się wziął, ani ile miał lat. Wia­do­mo, że dotych­czas zamiesz­ki­wał wyłącz­nie nasz komu­nal­ny lasek w zachod­nim Pozna­niu. Nie wyściu­biał nosa poza jego gra­ni­ce. Naj­star­si miesz­kań­cy Ławi­cy pamię­ta­li go jesz­cze z cza­sów swo­jej mło­do­ści, z lat czter­dzie­stych i pięć­dzie­sią­tych, kie­dy drze­wa w Mar­ce­liń­skim dopie­ro co posa­dzo­no. Widzie­li, jak prze­cha­dza się wśród wyra­sta­ją­cych z zie­mi kiku­tów, jak­by doglą­dał swo­je­go ogro­du. Już wte­dy był bar­dzo leci­wy, nosił bure, postrzę­pio­ne łach­ma­ny i z nikim nie roz­ma­wiał. Zni­kał, żeby poja­wić się następ­ne­go dnia. Gdzie spę­dzał noce, nie wie­dział nikt. Z ich rela­cji wyni­ka­ło­by, że Dziad do cza­su śmier­ci nie zmie­nił się ni w ząb.

Do tej pory wzbu­dzał pod­szy­te nie­po­ko­jem zain­te­re­so­wa­nie – roz­nie­ca­ne głów­nie plot­ka­mi, legen­da­mi i wyobra­że­nia­mi na jego temat – ale nie strach, bo nie dawał ludziom ku nie­mu powo­dów. Trzy­mał się od nas z dale­ka. W zasa­dzie trud­no było go zoba­czyć z bli­ska, nie­wie­lu się to uda­wa­ło. Zacho­wy­wał się jak pło­chli­we zwie­rzę. Ktoś kie­dyś się o nie­go potknął. Dziad spał w ściół­ce pod liść­mi, na wpół zako­pa­ny w zie­mi. Zerwał się jak rażo­ny prą­dem, wydał z sie­bie, jak wspo­mi­na­no, „pry­mi­tyw­ny okrzyk, dzi­ki, ni to ludz­ki, ni to zwie­rzę­cy” i czmych­nął w gęstwi­nę krze­wów, jak­by go kto gonił.

Pró­bo­wa­no go nawet łapać, ale nie było takie­go, kto by go zła­pał. A poka­zy­wał się wte­dy, kie­dy miał na to ocho­tę. Zakład Lasów Poznań­skich razem z Zarzą­dem Zie­le­ni Miej­skiej, inda­go­wa­ni o Dzia­da, zawsze bez­rad­nie roz­kła­da­li ręce. Dys­po­no­wa­li jedy­nie nikły­mi śla­da­mi jego leśnej byt­no­ści, z któ­ry­mi w dodat­ku nie wie­dzie­li, co począć.

Podob­no jego cia­ło pora­sta­ło grzy­ba­mi. Dłu­gą, siwą bro­dę zamiesz­ki­wa­ły pają­ki. Do uszu zla­ty­wa­ły się sikor­ki, z nosa wypeł­za­ły gąsie­ni­ce. Roz­ma­wiał z myszo­ło­wa­mi, gadał do brzóz. Nie skrzyw­dził­by źdźbła tra­wy, stą­pał naj­de­li­kat­niej, jak mógł, być może nawet uno­sił się nad zie­mią.

Lgnę­ły do nie­go zwie­rzę­ta, w koń­cu sam przy­po­mi­nał jed­no z nich. Kie­dy na spa­ce­rze dostrze­ga­ło się w odda­li wśród drzew sku­pio­ne obok sie­bie sar­ny, lisy i zają­ce, podej­rza­nie spo­koj­ne, to moż­na było być pew­nym, że gdzieś w pobli­żu czai się Leśny Dziad.

Co takie­go się wyda­rzy­ło, że chło­pi­na opu­ścił swój matecz­nik? Czy rze­czy­wi­ście, jak twier­dził Volvo, ktoś go w koń­cu cap­nął i bestial­sko zaszlach­to­wał? Z zim­ną krwią prze­rżnął na pół? Dla­cze­go miał­by go w ogó­le mor­do­wać? I dla­cze­go w taki spo­sób? A może Leśne­mu Dzia­do­wi nikt nie pomógł? Może jego przed­wiecz­ne cia­ło nie wytrzy­ma­ło w koń­cu kon­fron­ta­cji z bru­kiem, spa­li­na­mi, hała­sem i ludź­mi, i roz­pa­dło się, nie­przy­sta­ją­ce do współ­cze­sne­go świa­ta?

Nale­żysz do poko­le­nia póź­nych mile­nial­sów, na Ławi­cy miesz­kasz pra­wie od uro­dze­nia, jesteś w poło­wie Niem­cem, cze­go nie ukry­wasz. Miesz­kasz w blo­ku, masz widok na lot­ni­sko i trzy żół­te loga – Bie­dron­ki, Net­to i McDo­nald­sa. Lubisz cho­dzić na dłu­gie spa­ce­ry, obja­dać się piz­zą i pusz­czać lataw­ce. Nie lubisz gło­śnej muzy­ki, roz­mów tele­fo­nicz­nych ani spraw poli­tycz­nych.

W wol­nych chwi­lach piszesz powieść o Leśnym Dzia­dzie i dewe­lo­pe­rze Black Cube Con­struc­tions, przy­go­to­wu­ją­cym sobie grunt pod lśnią­ce czy­stą czer­nią apar­ta­men­tow­ce dla bar­dzo wyma­ga­ją­cych klien­tów.

Nie pró­buj docie­kać algo­ryt­mów moje­go postę­po­wa­nia, bo i tak ci się to nie uda.

To było pierw­sze ostrze­że­nie.

A teraz możesz wra­cać do oglą­da­nia fil­mi­ków na YouTu­bie o two­rze­niu się ple­śni na jedze­niu. Two­je pro­gra­my w tle i kar­ty prze­glą­dar­ki znów są otwar­te i dzia­ła­ją. Nicze­go nie stra­ci­łeś. Wszyst­ko zapi­sa­łam.

O autorze

Wojciech  Świerczek

Ur. 1994. Ukończył biotechnologię medyczną na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu i lingwistykę stosowaną na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Pisze opowiadania, a od niedawana swoją debiutancką powieść, osadzoną w realiach i nie-realiach bliskiej mu poznańskiej Ławicy. Uczestnik m.in. Czarnych Warsztatów Pisania Prozą i zajęć warsztatowych Pracowni realizowanych w ramach festiwalu Biura Literackiego TransPort Literacki w Kołobrzegu. Publikował w „Helikopterze”, wyróżniony w X edycji Fantazji Zielonogórskich. Z zawodu monitor badań klinicznych. Mieszka w Poznaniu.

Powiązania

Zalążek mitologii miejskiej

recenzje / ESEJE Eliza Kącka

Impre­sja Eli­zy Kąc­kiej na temat pro­zy Woj­cie­cha Świercz­ka, wyróż­nio­ne­go w ramach pro­jek­tu „Pra­cow­nie otwar­te pro­zą 2023”.

Więcej