3
Ren
Co wiedziałam o rzekach, żyjąc na wyspie, nastawionej na morze, na wyspie, gdzie rzeki wydawały się płytkie, ładne i uwidaczniały się dopiero płaskimi odnogami albo głębokimi wcięciami jako ujście do morza? Czasem śniły mi się rzeki, które poznałam, rzeki, wrzynające się karbami w równiny i w miasta albo leżące poza umocnieniami bądź też wijące się w jasnych krajobrazach. Przypominałam sobie promy, mosty i niekończące się poszukiwania możliwości, by przeprawić się w nieznanym terenie przez obcą rzekę. Moje dzieciństwo przebiegało nad rzeką, która pojawiała mi się we snach, gdy miałam gorączkę.
Rzeką mojego dzieciństwa był Ren. Terkot czółen wracał echem z niskich stoków leśnych i winnic na północnym skraju Siedmiogórza. Przy zachodnim wietrze odgłosy pociągów z drugiego brzegu były tak głośne, jakby szyny prowadziły przez nasz ogród; w powietrzu pachniało solą i rybami, jakby morze było całkiem niedaleko. Okno na strychu wychodziło na zachód: za polem jeździł, latem prawie niewidoczny znad bladego zboża, tramwaj, potem zaczynały się fabryki, a za nimi topole rosnące na brzegu rzeki. Na drugim brzegu zaś rysowało się w błękicie na horyzoncie niskie pasmo wzgórz. Tam zimą zachodziło słońce.
W nocy rzeka na nowo porządkowała krajobraz, ciemność była wielką wydrążoną bryłą, w której świat brzmiał całkiem inaczej niż za dnia. Barki rozbrzmiewały ze wzgórz za naszą miejscowością, usypisko żwiru z pełnym westchnień suchym szelestem, w ciągu dnia prawie niesłyszalnym, zdawało się zawieszone w niebie. Leżałam bezsennie i czułam, że rzeka jest bliższa i większa niż w dzień, podważała wszystkie zasady obowiązujące za widoku, a pod kloszem nocy wciąż od nowa rosła niepewność, jaki świat zastanę nazajutrz.
Jako dzieci często chodziliśmy nad rzekę. Staliśmy na falochronach, czekając, aż fale dziobowe barek zaczną chlupotać prawie u naszych stóp. Machaliśmy rękami tym barkom, które z powiewającą bielizną, rowerami i ujadającymi psami na pokładzie sunęły obok nas. Czasem ktoś odwzajemniał pozdrowienie i również machał ku nam z tej niespokojnej krainy przeprawy pomiędzy dwoma brzegami. Nauczyliśmy się tak rzucać płaskie kamienie, żeby kilkakrotnie podskakiwały na powierzchni wody. W opuszkach palców pozostało nam wspomnienie najrozmaitszych cech tych kamieni, kolorowych, szklanych skorup wypłukanych na brzegach, połyskliwych, niby to złotych grudek, które zanosiliśmy do domu, czekając wciąż na jakiś klejnot. Staliśmy obok dziadka na żwirowatej plaży i uczyliśmy się odczytywać godziny na cyferblacie kościoła po drugiej stronie rzeki. Na przystaniach łodzi i promów nauczyliśmy się rozróżniać dwa rodzaje przypominających mewy ptaków śródlądowych, które szybowały i skrzeczały tak, jak nad morzem. Dziadek potrafił z zapachu rzeki wywnioskować, jaka będzie pogoda.
Rzeka to był ruch, harmider i nieobliczalność w świecie, dążącym do porządku. Niosła na swoim grzbiecie ruchliwe, niewyobrażalne życie w postaci barek, które nigdy nie spuszczały kotwicy, a przynajmniej my tego nie widzieliśmy, tylko krążyły, płynąc z jednej dali w drugą. Barki z czarnym węglem, matowoczerwonym bazaltem, jasnoszarym szutrem, ruchome pagórki, które przesuwały się obok nas. Coroczne powodzie podmywały wszelki ład. Woda wzbierała powoli, zalewała falochrony, zakorzenione nad brzegiem wierzby, nadbrzeżne drogi, podnosiła się przy nasypie kolejowym. Sięgała po rzeczy mocno zakotwiczone i, zdawałoby się, nienaruszalne: po ławki, drzewa, małe pawilony wycieczkowe, przy których dróżki były wyrównane, wypielęgnowane i otoczone zielenią. Za to, co zabierała, przynosiła co innego, coś, co porwała wcześniej, płynąc w górę, po czym odkładała tutaj – brudy, obce przedmioty, wszelkiego rodzaju podejrzaność, której niepodobna nazwać. Kiedy woda opadała, pozostawał pas spustoszenia, ciągnący się zależnie od wysokości powodzi w górę, ku nasypowi kolejowemu aż do torowisk, a nad tym wszystkim unosił się smród.
Po naszej stronie Renu jeździły przede wszystkim pociągi towarowe. Tory prowadziły wysokimi nasypami obok biegnącej wzdłuż brzegu drogi dla pieszych, oddzielając świat naszej miejscowości od świata rzeki. W pobliskich miejscowościach życie toczyło się kołem i po każdym obrocie wyrównywało, wygładzało i wymazywało coraz więcej z czasów sprzed naszego dzieciństwa: ugory, wyblakłe nazwy firm na fasadach domów, ruiny i puste miejsca, świat krzywych szop na podwórzach, które zmieniały się w trawniki z żywopłotami z tuj. Ostatnim terytorium nieporządku pozostał nieprzenikniony teren fabryki z zapachem spalenizny, pyłem wapna i kamieni oraz ciemnymi barakami dla cudzoziemskich robotników stojącymi na podmokłej łące między fabryką a nasypem kolejowym. Ląd był połączony ze światem rzeki podziemnymi przejściami, które trąciły stęchlizną i wilgocią, na środku drogi zawsze zbierała się woda, krzyczeliśmy, zakładając się, czyje echo jest najgłośniejsze, i zasłanialiśmy sobie uszy, gdy pociąg przejeżdżał z hukiem nad naszymi głowami. Od strony rzeki rosły na nasypie kolejowym pokrzywy, które w deszczowe lata roztaczały gorzkokwaśny zapach, zbocze nasypu było terenem zabronionym, toteż zapach pokrzyw wiązał mi się zawsze ze wszystkim, co zakazane. Wśród kamieni i wierzb leżały na brzegu śmieci, czasem rzeka całymi dniami wyrzucała martwe ryby, których nie wolno nam było dotykać nawet czubkiem buta. Falochrony wsuwały się do niej na nieumocnionym brzegu, wierzbina, piaszczyste zatoczki, ławice żwiru znajdowały się poniżej drogi dla pieszych. Wielkogabarytowe przedmioty, które rzeka wyrzucała podczas powodzi i które zaplątywały się w konarach wierzb, wisiały tam, aż wreszcie się rozpadały – zardzewiałe podwozia, po których nie było już widać niegdysiejszego przeznaczenia, sterczały z płytkiej wody w pobliżu brzegu. Ale od naszych miejscowości odróżniał rzekę nie tylko ten nieporządek, nieprzewidywalność znajdowanych przedmiotów, mętlik na tym pasemku ziemi, był to też ruch, prąd tego jednego kierunku, w którym zdążała rzeka, w stronę jakby coraz jaśniejszej okolicy ku północy, gdzie równina stawała się rozległa i nie było już widać gór, tylko od białego tła nieba odcinały się zarysy większych budynków. Barki płynące z prądem świetnie sobie radziły, sunąc w stronę jaśniejszego fragmentu nieba, ale te, które płynęły pod prąd, sprawiały wrażenie coraz cięższych i czarniejszych, niepewnych w drodze do ciemniejszych okolic. Tam, w górnym biegu, gdzie dolina nagle się zwężała, a rzeka zdawała się nie podejrzewać obecności morza, stały czarnobrunatne kikuty koloru zwęglonych skał, resztki mostu, który istniał kiedyś na tym pozbawionym mostów odcinku, gdzie teraz kursowały tylko barki, budząc wspomnienie o wojnie, które to słowo nas, dzieci, chwytało ze strachu za gardła. Nie chciałam oglądać tych kikutów, kiedy więc czułam, że się za chwilę wyłonią, zasłaniałam oczy dłońmi i odejmowałam je dopiero wtedy, gdy ojciec wołał „już”.
Mój ojciec był przywiązany do rzeki, przy każdej sposobności korzystał z promu, znał wszystkich przewoźników, wystawał z nimi na wietrze i podczas gdy my, dzieci, przyciskałyśmy się do relingu, on, podobnie jak przewoźnicy, chował ręce do kieszeni i rozmawiał o pogodzie. Jeden z nich miał protezy z ciemnobrązowej skóry, bo na wojnie granat urwał mu ręce. Gapiliśmy się na te skórzane ręce, dobrze wiedząc, że to niestosowne, i dostawaliśmy gęsiej skórki z powodu tych niesamowitych dłoni, ale także dlatego, że gapiliśmy się na nie, chociaż nie było nam wolno tego robić. Kiedy prom odpływał od brzegu, drugi przewoźnik, odpowiedzialny za odwiązywanie i uwalnianie liny, trzymając grubą pętlę w ręce, wykonywał długi skok przez coraz szerszą szczelinę ciemnej wody między promem a rampą, żelazna klapa zamykała się z łoskotem, a my trzymaliśmy się mocno relingu, czując zawroty głowy od spoglądania na wirującą wodę i na przepływające łodzie, ale też od krajobrazu, który naraz zaczynał się kołysać. Na środku rzeki prom się obracał – krętacz pośród nadpływających i odpływających barek – widzieliśmy Siedmiogórze na południu, jeden brzeg, potem drugi, niebo na jasnej północy, traciliśmy orientację, zapominaliśmy dokąd płyniemy, odnajdowaliśmy się zaskoczeni, jak na obczyźnie, w chwili gdy rampa po drugiej stronie opuszczała się z hałasem.
Jesienią były mgliste poranki, które podawały w wątpliwość całą codzienność. Ustalone kierunki świata przestawały istnieć, nie było czegoś takiego jak „z prądem” i „pod prąd” ani „z tej strony” czy „po tamtej stronie”. Drugi brzeg znikał, promy nie pływały, rogi mgłowe barek brzmiały głucho, a łodzie, widoczne jedynie jako cienie, sunęły po rzece. Albo też nic nie było widać, nic nie poruszało się w tej gęstej białawej szarości, tylko fale lekko, jakby nieśmiało wytaczały się na żwir i słychać je było jak w zamkniętej przestrzeni, mgłowej komorze, w której, w sposób niewidoczny dla stojących na brzegu, przygotowywano jakiś eksperyment – objawienie nowego świata. Gdyby mgła przerzedziła się nad innym pejzażem, za tą kurtyną zostałyby przesunięte kulisy i można by zobaczyć morze w rzadkim jaśniejącym świetle tam, gdzie przed opuszczeniem tej mglistej kurtyny stoją zazwyczaj pierwsze miejskie wieżowce.
W domu babcia siedziała przy maszynie do szycia i śpiewała nam piosenkę o dwojgu dzieciach króla, które nie mogły się spotkać, ponieważ woda była byt głęboka. Miłość opiewana w tej piosence nie ma szczęśliwego zakończenia. A przecież babcia nie pochodziła znad Renu, wzrastała nad całkiem inną rzeką, rzeczką, w której, jak wynikało z jej opowiadań, było mnóstwo lodowatych prądów, a która mimo to – stawiając Nadrenię w cień – z czułością płynęła przez krainę łagodnych łąk i przytulnych miasteczek. Jedynie w czas topnienia śniegów i załamującego się lodu rzeczka przeistaczała się w wartki nurt. Aby to udowodnić, babcia przeglądała z nami czasem album oprawny w czerwone sukno, który zawierał tylko zdjęcia rwącej wody, tak zwanej powodzi stulecia. Na fotografiach z wytłoczonymi ostrymi brzegami mogliśmy strona za stroną oglądać, jak most stopniowo załamuje się pod naporem wody i lodu. Najpierw zwały śniegu od strony jezdni, lód na rzece, głęboko zaśnieżona okolica, potem kry, już pożółkłe ze starości na błyszczącym papierze, piętrzące się przy filarach mostu, spieniona woda, na każdym kolejnym zdjęciu coraz wyższa i dziksza, uderzająca o balustradę i o ogrody położone na nadbrzeżnym stoku, małe postacie pośród resztek śniegu i ciemnej od szlamu ziemi, które niosły na głowach bele siana i worki, potem zawalające się filary, most składający się do dołu, kikuty, wystające z wody, kawałek balustrady leżącej w poprzek do drzewa nad brzegiem. Ten obraz zniszczonego połączenia między obydwoma brzegami, dzikiej, rozwierającej się kipieli w rzece, nad którą babcia niegdyś z dziewczęcością, przynależącą do świata ballad i baśni, spacerowała i jeździła codziennie, pozostał rekwizytem ze złych snów.
W szkole uczyliśmy się sentencji o Ojcu Renie, niemających nic wspólnego z rzeką, nad którą spacerowałam w latach poprzedzających mój okres szkolny. Owe sentencje pozostawiły nieprzyjemny smak, gorzki od momentu, gdy pewnego dnia fala dziobowa dużej barki porwała z czubka falochronu ucznia naszej klasy. Ren okazał się niesamowitym jegomościem. Całymi dniami czuliśmy się tak, jakby rzeka odebrała nam mowę i tak ciężko wisiała w naszych ubraniach, że ledwie mogliśmy się ruszać. Szeptano, przebąkiwano, plotkowano o napuchniętych ciałach i o białych trumienkach, dopóki po wielu dniach nie odnaleziono zwłok dziecka w nadbrzeżnych krzakach, daleko w dole rzeki.
Ren był pierwszą, wciąż obecną granicą, której doświadczyłam. Nauczał, czym jest „tutaj” i „tam”. „Nasza” strona” z niepowstrzymanie rozsadzaną wiejskością, pełną teraz fabryk, baraków i pociągów towarowych, w przeciwieństwie do tego, co po drugiej stronie, gdzie zachodzi słońce. Ta druga strona, widoczna nieostro, mglisty teren rozmazujących się form i rozpływających się kolorów, stanowi tło wielu fotografii rodzinnych. Ojciec nigdy nie miał dość fotografowania nas, dzieci, na rzece i na promie – czasem wiatr rozwiewa nam włosy, kiedy indziej stoimy w rzadkim śniegu przed drzewem na brzegu rzeki, mając za plecami czarny pomost, przy którym cumują łodzie, i mewy krążące w powietrzu. Przed naszymi czasami przypieczętowywano i dokumentowano różne uroczystości zdjęciem robionym na brzegu rzeki: za plecami sztywnych par młodych z rodzicami i bez rodziców, panien i świadków ślubu suną czarne barki albo białe parostatki wycieczkowe. Na jednym ze zdjęć utrzymanym w odcieniu brązu ubrani na ciemno bracia w sztywnych kapeluszach i z laseczkami obejmują się pojednawczo, ustawieni do grupowej fotografii, stoją na nierównym żwirze reńskim, nad samą rzeką, kto ich tam poprosił, czy z okazji pogrzebu czy wesela? Prawdopodobnie był to wędrowny fotograf, o którym dziadek opowiadał z podziwem, człowiek, który w jego opowiadaniach w odróżnieniu od reszty niestałej ekipy z jego historyjek – wędrownych handlarzy z innych krajów, pomocników jarmarcznych, rzemieślników wytwarzających łyżki i ostrzycieli noży – nie miał imienia. Był po prostu fotografem, który wędrował od jednej miejscowości do drugiej, zawsze wzdłuż rzeki, wioząc na wózeczku aparat i statyw. Po fotografa posyłano, kiedy szykowały się wesela, miano też nadzieję, że pojawi się, gdy trzeba będzie kogoś pogrzebać. Jeśli los zrządził, że fotograf przybywał na czas, od razu, zanim jeszcze zmarłego złożono w trumnie, robił zdjęcie nieboszczykowi w białej koszuli, leżącemu na marach. Zdjęcie przodka, który tak widzialnie nieżywy spoczywa w ukośnie wpadającym świetle, podczas gdy krewni – modląc się? płacząc? wpatrując się nieruchomo? sami mając nadzieję na własne zdjęcie za życia? – cisną się w tle jako czarne bezgłowe postacie – leżało luzem między kartami albumu, nie było wklejone na stałe i osobliwie często zmieniało miejsce. Nigdy nie było wiadomo, kiedy nagle pojawi się między stronicami, zasłaniając do połowy inne zdjęcie, a gdy się wynurzało, przez chwilę zawsze przyprawiało nas o zimne dreszcze, jakby było czymś zakazanym. Wyobrażałam sobie tego fotografa w krajobrazie mojego dzieciństwa, ten dziwny, podziwiany widok, który zapewne sobą stanowił, kiedy do połowy znikał pod czarnym suknem rozpostartym nad aparatem, a potem dokonywał cudów, które przetrwały osoby uwiecznione na zdjęciach. Wyobrażałam sobie, jak niewzruszenie kieruje swój aparat na żywych i umarłych, na żałobników i świętujących weselników i jak obdarowuje obcych ludzi ich wspomnieniami, podczas gdy sam z rosnącym trudem stara się nie mieszać tych obcych, wykonanych zawsze w tym samym formacie wycinków cudzych istnień ze swoimi wspomnieniami, które być może wiązały się wyłącznie z rzeką.
Przeciwwagę dla kapryśnej samodzielności rzeki stanowił nikły krajobraz regularności i pozornej czytelności, w czym ćwiczyłam się jako dziecko, nie rozumiejąc go. Były tam ponumerowane królewskimi imionami kołyszące się łodzie i promy spoczywające przy niepewnych pomostach – Roswitha, Monika, Michael I, II, III, rozkłady jazdy, diagramy ukazujące przebywane trasy, wbite obok toru wodnego w dno rzeki szyldy z symbolami, do których można było dopasować dowolne sensy, były tam proporczyki i flagi na rufie barek i statków, kombinacje liczb i liter na ścianach łodzi, które nie znaczyły nic albo mogły znaczyć wszystko, olbrzymie oznaczenia kilometrów rzeki, namalowane czarną farbą na białej płaszczyźnie albo białą na czarnym kamieniu, udające, że można zmierzyć długość płynącej wody i ustalić porządek rzeczy, który w rzeczywistości wymykał się wszystkiemu. Ćwiczenie się w tych liczbach i znakach i uczenie się ich było zabawą, która się skończyła, gdy zaczęłam poszukiwać związku między słowami i znakami. Kiedy jednak nie znalazłam żadnej wiążącej je historii, znużyły mnie, odwróciłam się więc od Renu.
Kilka lat później spędzałam w czasie roku szkolnego prawie codziennie pół dnia nad rzeką. Jeździłam brzegiem na rowerze tam i z powrotem, godzinami przesiadywałam na skarpie nadbrzeżnej, umocnionej wielkimi i czarnymi kamieniami zasmarowanymi smołą, i szukałam tych napisów: imion statków, kilometrów oznaczających długość rzeki, numerów rejestracyjnych barek. Interesowało mnie tylko to, co płynie w dół rzeki, ku tej jaśniejszej dali, gdzie w pewnym momencie można się natknąć na morze. Przez jakiś czas prowadziłam zeszycik, w którym zapisywałam wszystko, co udało mi się odszyfrować z płynących z prądem barek, jakby z biegiem czasu można było w nim coś odczytać. W pamięci pozostały mi kolumny znaków, notowane tygodniowymi blokami, zapisane na papierze w kratkę niczym strofy wiersza, szyfry ruchu, szyfry Innych Miejsc.