utwory / zapowiedzi książek

Nad rzeką (2)

Esther Kinsky

Fragment książki Esther Kinsky Z biegiem rzeki, która ukaże się w przekładzie Sławy Lisieckiej w Biurze Literackim.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

4

Cho­dze­nie

Moje spa­ce­ry nad River Lea były powol­ne i cha­otycz­ne. Patrzy­łam, słu­cha­łam i szu­ka­łam wspo­mnień. Robi­łam zdję­cia i war­stwa po war­stwie odsła­nia­łam wspo­mnie­nia. Na samym wierz­chu spo­czy­wa­ły te naj­star­sze. Widzia­łam sie­bie cho­dzą­cą po Lon­dy­nie, w pierw­szych mie­sią­cach moje­go poby­tu tutaj, gdy wsłu­chi­wa­łam się w nowy kraj. Dooko­ła brzę­cza­ło coś i hucza­ło, ponad spi­cza­sty­mi kape­lu­sza­mi komi­nów rano i wie­czo­rem nie­bie­ska­we pta­ki zata­cza­ły wciąż taki sam krąg, po czym zni­ka­ły. Noc dra­pa­ła w cien­kie świsz­czą­ce szy­by, gło­sy wpa­da­ły przez wąską cze­luść do popiel­ni­ka komin­ka, a mię­dzy dwo­ma ciem­ny­mi klo­ca­mi murów w poprzek nie­ba prze­jeż­dża­ły roz­świe­tlo­ne wie­czo­ra­mi pocią­gi.

Aby odna­leźć spo­kój oso­by osia­dłej na sta­łe, prze­rzu­ci­łam się na spa­ce­ry. Cho­dząc, uczy­łam się zapa­chów mia­sta, któ­re było tak olbrzy­mie, że potrze­ba by wię­cej niż jed­ne­go życia, by prze­mie­rzyć je całe. Uczy­łam się na pamięć zapa­chu cegieł, rze­ki i nastro­szo­nych traw na pasach nie­użyt­ków, zapa­chu desz­czu i kurzu, gołę­bich piór, nabrzmia­łe­go drew­na i krza­ków czer­wo­ne­go gło­gu, a tak­że zapa­chów mnó­stwa cudzo­ziem­skich potraw, któ­re już wkrót­ce roz­róż­nia­łam po stop­niu słod­ko­ści, gorz­ko­ści i ostro­ści, draż­nią­cej moje noz­drza. Cho­dzi­łam do skle­pów, widzia­łam różo­we, sza­re i brą­zo­wa­we ryby drga­ją­ce w świe­tle poran­ka, cho­ciaż daw­no powin­ny być mar­twe. Łby, płe­twy, łuski i ogo­ny leża­ły wie­czo­rem w rynsz­to­kach, któ­ry­mi pły­nę­ła brud­na woda po spry­ski­wa­niu skle­pów. Han­dla­rze byli zmę­cze­ni i nie zwra­ca­jąc na nic uwa­gi, roz­dep­ty­wa­li rybie reszt­ki. Mię­so nie­ro­ze­bra­nych kóz i owiec, któ­re z cięż­kich haków przed czer­wo­ny­mi plan­de­ka­mi sto­isk rzeź­ni­czych zwie­sza­ło się nad zie­mią, ciem­nia­ło w cią­gu dnia. W dużych pla­sti­ko­wych wan­nach leża­ły wzgar­dzo­ne kawał­ki porą­ba­nych zwie­rząt, nad któ­ry­mi cią­gnę­ły się gru­be war­stwy sło­ni­ny. Rów­nież kur­cza­ki były bla­de i sza­re, wisia­ły na deli­kat­niej­szych hakach, dyn­da­jąc na rześ­kim wie­trze z pobli­skie­go nabrze­ża, a kolor twa­rzy han­dla­rzy dro­biu zda­wał się upo­dab­niać w zapa­da­ją­cym zmierz­chu do bla­dej, pomarsz­czo­nej skó­ry osku­ba­nych mar­twych zwie­rząt. Kolo­ro­we cho­rą­giew­ki, któ­re zdo­bi­ły wóz­ki z tani­mi jaja­mi albo skry­cie gni­ją­cy­mi owo­ca­mi, tra­ci­ły blask. Reszt­ki owo­ców, mięk­kich od doty­ka­nia przez kupu­ją­cych sprze­da­wa­no naj­bied­niej­szym, ostat­nim klien­tom dnia, któ­rzy teraz wycho­dzi­li ze swo­ich zaka­mar­ków. Ofe­ro­wa­li drob­ne mone­ty na wycią­gnię­tych dło­niach, han­dla­rze, zanim wrzu­ci­li towar do pod­sta­wio­nych pla­sti­ko­wych tore­bek, wycią­ga­li im pie­niąż­ki z pię­ści spo­co­nych od dłu­gie­go zaci­ska­nia.

Małym, tanim apa­ra­tem robi­łam zdję­cia, któ­re mnie potem zawsty­dza­ły. Oglą­da­jąc je, wyda­wa­ło mi się wręcz nie­przy­zwo­ito­ścią, że prze­cho­wu­ję w swo­im poko­ju te frag­men­ty ludz­kich żyć, kopie prze­lot­nych gestów, spoj­rzeń bez celu, ciał w czy­ha­ją­cej posta­wie, strzęp­ki życia kom­plet­nie nie­zna­nych osób, któ­re wca­le nie podej­rze­wa­ły, że trzy­mam w rękach tym­cza­so­wą nie­prze­mi­jal­ność wycin­ka ich cza­su. Czę­sto poja­wia­ją się na tych zdję­ciach dwie czar­no­skó­re kobie­ty w jasnych adi­da­sach i mary­nar­kach w paski. Sto­ją badaw­czo przed ryba­mi, któ­re pod lśnią­cą czer­wo­ną mar­ki­zą wyglą­da­ją na zło­te, ale w ich kuch­niach oka­za­ły­by się mato­we i żół­ta­we. Doty­ka­ją wysta­wy obszy­tej jasny­mi koron­ka­mi, za któ­rą zie­wa sprze­daw­czy­ni w brą­zo­wym ska­fan­drze. Na jed­nym zdję­ciu czy­jaś ręka nie­pew­nie się­ga po kiść bana­nów; pomarsz­czo­ne z zim­na pal­ce wycią­ga­ją się niczym nie­zde­cy­do­wa­ne szy­je, w nie­ostrym wzo­rze ręka­wa w paski moż­na roz­po­znać jed­ną z dwóch kobiet. Kie­dyś pod­szedł do mnie pewien mło­dy męż­czy­zna o czar­nych krę­co­nych wło­sach i jed­ną ręką zasło­nił obiek­tyw apa­ra­tu, dru­gą zaś zaczął wyma­chi­wać w powie­trzu. No, no, powie­dział gło­śno, no, no. Poszłam dalej i dopie­ro póź­niej zro­zu­mia­łam, że się bał. Po tym prze­ży­ciu wola­łam foto­gra­fo­wać rze­czy nie­oży­wio­ne. Prze­waż­nie robi­łam zdję­cia nad kana­łem, nad brud­ną i nie­wy­ko­rzy­sty­wa­ną wodą, któ­ra pły­nie z zacho­du na wschód. W week­en­dy węd­ka­rze sie­dzie­li na wąskiej beto­no­wej dro­dze, cią­gną­cej się tyl­ko nie­co powy­żej lustra wody. Obok ter­mo­sów, toreb pik­ni­ko­wych i pla­sti­ko­wych puszek z czwo­ro­kąt­ny­mi prze­gród­ka­mi na roba­ki w naj­roz­ma­it­szych kolo­rach. Robacz­ki wiły się, szu­ka­jąc wśród sie­bie i przy sobie schro­nie­nia, wszyst­kie chcia­ły zna­leźć się w środ­ku cie­pła­we­go mro­wia przy­po­mi­na­ją­ce­go życie, któ­re same two­rzy­ły. Węd­ka­rze sie­dzie­li nie­ru­cho­mo na roz­kła­da­nych stoł­kach, cze­ka­jąc, żeby ryba połknę­ła haczyk. Wycią­ga­li ją potem z wody, zawsze były to ryby o bia­łych brzu­chach i srebr­nych grzbie­tach, któ­re w powie­trzu szyb­ko wyda­wa­ły się ogłu­szo­ne, nie­szczę­sne trze­po­ta­ły się na roz­chwia­nej lin­ce i dła­wi­ły się robacz­kiem, któ­ry przy­spo­rzył im takiej bie­dy, ale węd­ka­rze tyl­ko przez chwi­lę cie­szy­li się łupem, a potem chwy­ta­li rybę, zdej­mo­wa­li ją z haczy­ka i wrzu­ca­li z powro­tem do wody. Ran­ne lub śmier­tel­nie wystra­szo­ne ryby już wkrót­ce zno­wu dry­fo­wa­ły mar­twe po tafli wody, z otwar­ty­mi czer­wo­na­wy­mi gęba­mi i ocza­mi, koły­sa­ły się na lek­kich, spo­koj­nych falach, któ­re od cza­su do cza­su two­rzył wiatr, a wokół nich powsta­wał spie­nio­ny wia­nu­szek.

Po dru­giej stro­nie kana­łu sta­ły puste fabry­ki, maga­zy­ny i inne ciem­ne budyn­ki z popę­ka­ny­mi albo śle­py­mi od bru­du szy­ba­mi. Za tym zama­za­nym szkłem moż­na było dostrzec ster­ty skrzy­nek, kon­tu­ry zasty­głych w bez­ru­chu maszyn i zga­szo­nych lamp, pra­wie do dol­nych rzę­dów okien się­ga­ły pla­my pod­no­szą­cej się wil­go­ci, któ­rą nasią­ka­ły cegla­ne mury. Przez duk­ty mię­dzy drze­wa­mi widzia­ło się w odda­li deli­kat­ne wie­życz­ki wspa­nia­łych sta­rych dwor­ców i poły­skli­wy blask ban­ków wypeł­nio­nych krzą­ta­ni­ną.

Na zdję­ciach nie­wie­le było widać. Wygię­te kra­ty, w któ­rych tkwi­ły zęba­te okru­chy powy­bi­ja­nych szyb, ostry cień bie­gną­cy w poprzek zdję­cia, odpa­da­ją­cy tynk, spod któ­re­go wycho­dzą na świa­tło dzien­ne sta­re war­stwy malun­ków. Zżar­te przez powie­trze napi­sy, frag­men­ty liter, z któ­rych moż­na zło­żyć i stwo­rzyć dowol­ne sło­wa. Nic nie sta­no­wi świa­dec­twa, wszyst­ko jest pozo­sta­wio­ne samo sobie. Czar­ne śla­dy po poża­rze na gru­bych deskach, któ­ry­mi okna były zabi­te na krzyż. Śla­dy po strze­la­ni­nach zda­rza­ją­cych się tu od cza­su do cza­su. Odci­ski gro­tów i brzesz­czo­tów na powgnia­ta­nym meta­lu, od któ­re­go odpa­dły reszt­ki zie­lo­nej i czer­wo­nej far­by, rdza, któ­ra jak żar wokół kawał­ka papie­ru wrzy­na się od brze­gów w sub­stan­cję i wszyst­kie­mu dep­cze po pię­tach. W wodzie prze­glą­da­ją się dłu­gie budyn­ki o suro­wych fasa­dach, podzie­lo­nych sze­re­ga­mi pro­sto­ką­tów, w odda­li na szcze­li­nach nie­uży­wa­ne­go beto­no­we­go mostu kła­dzie się zło­te świa­tło, zie­lo­ne kęp­ki try­ska­ją z zie­ją­cych pust­ką miejsc, pięk­ny luto­wy dzień.

Nie­co dalej od kana­łu odwie­dza­łam knaj­py, w któ­rych gra­ła muzy­ka, aby zwa­bić gości z przy­le­głych ulic. W jed­nej z knajp o nazwie Rose­ma­ry Branch trzej męż­czyź­ni gra­li na akor­de­onie, skrzyp­cach i trąb­ce, a kobie­ta o rudych wło­sach i w sukien­ce w krop­ki śpie­wa­ła. Wyko­ny­wa­li pio­sen­ki, któ­re wszy­scy już kie­dyś sły­sze­li, nie pamię­ta­jąc kie­dy i gdzie. Mil­czą­cy bro­da­cze wpa­try­wa­li się nie­ru­cho­mym wzro­kiem w swo­je kufle z ciem­nym piwem, roz­we­se­lo­ne kobie­ty pod­rzu­ca­ły do góry nogi w wyso­kich szpil­kach, kie­dy ich pod­ocho­ce­ni towa­rzy­sze szczy­pa­li je albo łasko­ta­li. Pod­cho­dzi­łam do kon­tu­aru i zama­wia­łam napój, któ­re­go jesz­cze nigdy nie pró­bo­wa­łam, a któ­ry zawsze sma­ko­wał ina­czej, niż sobie wyobra­ża­łam. Potra­wy cuch­nę­ły, jak­by były zjeł­cza­łe, ale spo­ro gości jadło je dziel­nie, przede wszyst­kim szczy­pa­ne kobie­ty pod humor­kiem. Pary męż­czyzn w ele­ganc­kich ubra­niach sie­dzia­ły moc­no przy­tu­lo­ne i pod­su­wa­ły kape­li kar­tecz­ki z muzycz­ny­mi życze­nia­mi.

Kie­dyś przy­siadł się do moje­go sto­li­ka w Rose­ma­ry Branch jakiś męż­czy­zna. Miał nie­pew­ny głos, krzy­we zęby i czar­ną nastro­szo­ną szpic­bród­kę. Przed­sta­wił się jako były wol­ty­żer i twier­dził, że w naj­lep­szym okre­sie swo­je­go życia był sław­ny na cały świat. Świe­tla­ne dni świa­to­wej sła­wy, powta­rzał raz po raz i obli­zy­wał war­gi. Sło­wa nie­zgrab­nie wypły­wa­ły z jego ust, zdra­dza­jąc, że nie jest tubyl­cem. Kie­dy nie wie­dzia­łam, co odpo­wie­dzieć, wyćwi­czo­nym ruchem odsło­nił swój płaszcz, pod któ­rym uka­zał się try­kot z ceki­na­mi. Wie­le z błysz­czą­cych pły­tek odpa­dło i w tych miej­scach widać było prze­tar­tą, żół­ta­wo­zie­lo­ną tka­ni­nę. Niech mi pani uwie­rzy! powie­dział, a ja kiw­nę­łam gło­wą. Wyda­wa­ło się, że jego ramio­na pokry­wa­ją tatu­aże, któ­rych w mrocz­nym świe­tle nie moż­na było dobrze zoba­czyć. Nie­py­ta­ny, opo­wie­dział, jakie sprę­ży­ste i pięk­ne były kie­dyś te ramio­na. Przed każ­dym przed­sta­wie­niem wcie­rał w nie oli­wę, lśni­ły więc, a mnó­stwo świa­teł wiszą­cych pod kopu­łą cyr­ku odbi­ja­ło się w nich, gdy jeź­dził po mane­żu. To wła­śnie te ramio­na spra­wi­ły, że jego numer stał się nume­rem popi­so­wym, zapew­niał mnie wol­ty­żer, publicz­ność wszyst­kich świa­to­wych metro­po­lii leża­ła podob­no u jego stóp. Przy­pusz­czam… powie­dział nie­spo­dzie­wa­nie po nie­miec­ku, a ja zorien­to­wa­łam się z jego słów, że daw­no nie uży­wał tego języ­ka. Ski­nę­łam gło­wą i posta­wi­łam mu zwie­trza­łe wino. Kie­dy zbie­ra­łam się do wyj­ścia, pod­niósł się niczym gen­tle­man. Prze­su­nął ręką po wło­sach, jak­by chciał wygła­dzić wypo­ma­do­wa­ną fry­zu­rę, a mię­dzy pal­ca­mi zosta­ła mu kęp­ka wło­sów, z któ­rych kil­ka wpa­dło do reszt­ki wina. Prze­pra­szam, szep­nął.

Spo­tka­nie z wol­ty­że­rem wpra­wi­ło mnie w nie­po­kój, nie­po­żą­da­ne pozdro­wie­nie z kra­ju moje­go pocho­dze­nia. Szłam ciem­ny­mi uli­ca­mi, usi­łu­jąc sobie przy­po­mnieć, co mogło­by mnie łączyć z wol­ty­że­rem, cho­ciaż od dzie­ciń­stwa nigdy nie prze­stą­pi­łam pro­gu cyr­ku. Był let­ni wie­czór, na nie­bie tli­ło się jesz­cze świa­tło póź­ne­go zmierz­chu, musia­łam wal­czyć z sil­nym wia­trem, któ­ry dmu­chał na mnie odpad­ka­mi, wszyst­ki­mi sze­lesz­czą­cy­mi pozo­sta­ło­ścia­mi po codzien­nym han­dlu ulicz­nym. W ciem­nych bra­mach wałę­sa­li się jesz­cze han­dla­rze, pod­su­wa­jąc mi reszt­ki swo­ich towa­rów, a ponie­waż nie byłam nimi zain­te­re­so­wa­na, wykrzy­ki­wa­li za mną prze­kleń­stwa.

O autorze

Esther Kinsky

Urodzona 12 września 1956 roku w Engelskirchen. Niemiecka pisarka, tłumaczka - głównie literatury rosyjskiej, angielskiej i polskiej. Tłumaczyła na język niemiecki między innymi książki Olgi Tokarczuk i Joanny Bator. Wykładowca akademicki na Uniwersytecie w Bonn. W 2014 roku jej powieść Nad rzeką została nominowana do prestiżowej nagrody Deutscher Buchpreis.

Powiązania

Pisząc, pozostawiam siebie samej sobie

wywiady / o książce Esther Kinsky Marcin Piekoszewski

Roz­mo­wa Mar­ci­na Pie­ko­szew­skie­go z Esther Kin­sky, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Zamiast komentarza

recenzje / KOMENTARZE Esther Kinsky

Autor­ski komen­tarz Esther Kin­sky w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go tek­stu”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Nad rzeką (3)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky Sława Lisiecka

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Z bie­giem rze­ki Esther Kin­sky w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 18 wrze­śnia 2017.

Więcej

Nad rzeką (1)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim 15 maja 2017 roku.

Więcej

Pisząc, pozostawiam siebie samej sobie

wywiady / o książce Esther Kinsky Marcin Piekoszewski

Roz­mo­wa Mar­ci­na Pie­ko­szew­skie­go z Esther Kin­sky, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Hymn do życia

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa książ­ki Nad rze­ką Esther Kin­sky w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, wyda­nej przez Biu­ro Lite­rac­kie 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Zamiast komentarza

recenzje / KOMENTARZE Esther Kinsky

Autor­ski komen­tarz Esther Kin­sky w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go tek­stu”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Nad rzeką (3)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky Sława Lisiecka

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Z bie­giem rze­ki Esther Kin­sky w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 18 wrze­śnia 2017.

Więcej

Nad rzeką (1)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim 15 maja 2017 roku.

Więcej