4
Chodzenie
Moje spacery nad River Lea były powolne i chaotyczne. Patrzyłam, słuchałam i szukałam wspomnień. Robiłam zdjęcia i warstwa po warstwie odsłaniałam wspomnienia. Na samym wierzchu spoczywały te najstarsze. Widziałam siebie chodzącą po Londynie, w pierwszych miesiącach mojego pobytu tutaj, gdy wsłuchiwałam się w nowy kraj. Dookoła brzęczało coś i huczało, ponad spiczastymi kapeluszami kominów rano i wieczorem niebieskawe ptaki zataczały wciąż taki sam krąg, po czym znikały. Noc drapała w cienkie świszczące szyby, głosy wpadały przez wąską czeluść do popielnika kominka, a między dwoma ciemnymi klocami murów w poprzek nieba przejeżdżały rozświetlone wieczorami pociągi.
Aby odnaleźć spokój osoby osiadłej na stałe, przerzuciłam się na spacery. Chodząc, uczyłam się zapachów miasta, które było tak olbrzymie, że potrzeba by więcej niż jednego życia, by przemierzyć je całe. Uczyłam się na pamięć zapachu cegieł, rzeki i nastroszonych traw na pasach nieużytków, zapachu deszczu i kurzu, gołębich piór, nabrzmiałego drewna i krzaków czerwonego głogu, a także zapachów mnóstwa cudzoziemskich potraw, które już wkrótce rozróżniałam po stopniu słodkości, gorzkości i ostrości, drażniącej moje nozdrza. Chodziłam do sklepów, widziałam różowe, szare i brązowawe ryby drgające w świetle poranka, chociaż dawno powinny być martwe. Łby, płetwy, łuski i ogony leżały wieczorem w rynsztokach, którymi płynęła brudna woda po spryskiwaniu sklepów. Handlarze byli zmęczeni i nie zwracając na nic uwagi, rozdeptywali rybie resztki. Mięso nierozebranych kóz i owiec, które z ciężkich haków przed czerwonymi plandekami stoisk rzeźniczych zwieszało się nad ziemią, ciemniało w ciągu dnia. W dużych plastikowych wannach leżały wzgardzone kawałki porąbanych zwierząt, nad którymi ciągnęły się grube warstwy słoniny. Również kurczaki były blade i szare, wisiały na delikatniejszych hakach, dyndając na rześkim wietrze z pobliskiego nabrzeża, a kolor twarzy handlarzy drobiu zdawał się upodabniać w zapadającym zmierzchu do bladej, pomarszczonej skóry oskubanych martwych zwierząt. Kolorowe chorągiewki, które zdobiły wózki z tanimi jajami albo skrycie gnijącymi owocami, traciły blask. Resztki owoców, miękkich od dotykania przez kupujących sprzedawano najbiedniejszym, ostatnim klientom dnia, którzy teraz wychodzili ze swoich zakamarków. Oferowali drobne monety na wyciągniętych dłoniach, handlarze, zanim wrzucili towar do podstawionych plastikowych torebek, wyciągali im pieniążki z pięści spoconych od długiego zaciskania.
Małym, tanim aparatem robiłam zdjęcia, które mnie potem zawstydzały. Oglądając je, wydawało mi się wręcz nieprzyzwoitością, że przechowuję w swoim pokoju te fragmenty ludzkich żyć, kopie przelotnych gestów, spojrzeń bez celu, ciał w czyhającej postawie, strzępki życia kompletnie nieznanych osób, które wcale nie podejrzewały, że trzymam w rękach tymczasową nieprzemijalność wycinka ich czasu. Często pojawiają się na tych zdjęciach dwie czarnoskóre kobiety w jasnych adidasach i marynarkach w paski. Stoją badawczo przed rybami, które pod lśniącą czerwoną markizą wyglądają na złote, ale w ich kuchniach okazałyby się matowe i żółtawe. Dotykają wystawy obszytej jasnymi koronkami, za którą ziewa sprzedawczyni w brązowym skafandrze. Na jednym zdjęciu czyjaś ręka niepewnie sięga po kiść bananów; pomarszczone z zimna palce wyciągają się niczym niezdecydowane szyje, w nieostrym wzorze rękawa w paski można rozpoznać jedną z dwóch kobiet. Kiedyś podszedł do mnie pewien młody mężczyzna o czarnych kręconych włosach i jedną ręką zasłonił obiektyw aparatu, drugą zaś zaczął wymachiwać w powietrzu. No, no, powiedział głośno, no, no. Poszłam dalej i dopiero później zrozumiałam, że się bał. Po tym przeżyciu wolałam fotografować rzeczy nieożywione. Przeważnie robiłam zdjęcia nad kanałem, nad brudną i niewykorzystywaną wodą, która płynie z zachodu na wschód. W weekendy wędkarze siedzieli na wąskiej betonowej drodze, ciągnącej się tylko nieco powyżej lustra wody. Obok termosów, toreb piknikowych i plastikowych puszek z czworokątnymi przegródkami na robaki w najrozmaitszych kolorach. Robaczki wiły się, szukając wśród siebie i przy sobie schronienia, wszystkie chciały znaleźć się w środku ciepławego mrowia przypominającego życie, które same tworzyły. Wędkarze siedzieli nieruchomo na rozkładanych stołkach, czekając, żeby ryba połknęła haczyk. Wyciągali ją potem z wody, zawsze były to ryby o białych brzuchach i srebrnych grzbietach, które w powietrzu szybko wydawały się ogłuszone, nieszczęsne trzepotały się na rozchwianej lince i dławiły się robaczkiem, który przysporzył im takiej biedy, ale wędkarze tylko przez chwilę cieszyli się łupem, a potem chwytali rybę, zdejmowali ją z haczyka i wrzucali z powrotem do wody. Ranne lub śmiertelnie wystraszone ryby już wkrótce znowu dryfowały martwe po tafli wody, z otwartymi czerwonawymi gębami i oczami, kołysały się na lekkich, spokojnych falach, które od czasu do czasu tworzył wiatr, a wokół nich powstawał spieniony wianuszek.
Po drugiej stronie kanału stały puste fabryki, magazyny i inne ciemne budynki z popękanymi albo ślepymi od brudu szybami. Za tym zamazanym szkłem można było dostrzec sterty skrzynek, kontury zastygłych w bezruchu maszyn i zgaszonych lamp, prawie do dolnych rzędów okien sięgały plamy podnoszącej się wilgoci, którą nasiąkały ceglane mury. Przez dukty między drzewami widziało się w oddali delikatne wieżyczki wspaniałych starych dworców i połyskliwy blask banków wypełnionych krzątaniną.
Na zdjęciach niewiele było widać. Wygięte kraty, w których tkwiły zębate okruchy powybijanych szyb, ostry cień biegnący w poprzek zdjęcia, odpadający tynk, spod którego wychodzą na światło dzienne stare warstwy malunków. Zżarte przez powietrze napisy, fragmenty liter, z których można złożyć i stworzyć dowolne słowa. Nic nie stanowi świadectwa, wszystko jest pozostawione samo sobie. Czarne ślady po pożarze na grubych deskach, którymi okna były zabite na krzyż. Ślady po strzelaninach zdarzających się tu od czasu do czasu. Odciski grotów i brzeszczotów na powgniatanym metalu, od którego odpadły resztki zielonej i czerwonej farby, rdza, która jak żar wokół kawałka papieru wrzyna się od brzegów w substancję i wszystkiemu depcze po piętach. W wodzie przeglądają się długie budynki o surowych fasadach, podzielonych szeregami prostokątów, w oddali na szczelinach nieużywanego betonowego mostu kładzie się złote światło, zielone kępki tryskają z ziejących pustką miejsc, piękny lutowy dzień.
Nieco dalej od kanału odwiedzałam knajpy, w których grała muzyka, aby zwabić gości z przyległych ulic. W jednej z knajp o nazwie Rosemary Branch trzej mężczyźni grali na akordeonie, skrzypcach i trąbce, a kobieta o rudych włosach i w sukience w kropki śpiewała. Wykonywali piosenki, które wszyscy już kiedyś słyszeli, nie pamiętając kiedy i gdzie. Milczący brodacze wpatrywali się nieruchomym wzrokiem w swoje kufle z ciemnym piwem, rozweselone kobiety podrzucały do góry nogi w wysokich szpilkach, kiedy ich podochoceni towarzysze szczypali je albo łaskotali. Podchodziłam do kontuaru i zamawiałam napój, którego jeszcze nigdy nie próbowałam, a który zawsze smakował inaczej, niż sobie wyobrażałam. Potrawy cuchnęły, jakby były zjełczałe, ale sporo gości jadło je dzielnie, przede wszystkim szczypane kobiety pod humorkiem. Pary mężczyzn w eleganckich ubraniach siedziały mocno przytulone i podsuwały kapeli karteczki z muzycznymi życzeniami.
Kiedyś przysiadł się do mojego stolika w Rosemary Branch jakiś mężczyzna. Miał niepewny głos, krzywe zęby i czarną nastroszoną szpicbródkę. Przedstawił się jako były woltyżer i twierdził, że w najlepszym okresie swojego życia był sławny na cały świat. Świetlane dni światowej sławy, powtarzał raz po raz i oblizywał wargi. Słowa niezgrabnie wypływały z jego ust, zdradzając, że nie jest tubylcem. Kiedy nie wiedziałam, co odpowiedzieć, wyćwiczonym ruchem odsłonił swój płaszcz, pod którym ukazał się trykot z cekinami. Wiele z błyszczących płytek odpadło i w tych miejscach widać było przetartą, żółtawozieloną tkaninę. Niech mi pani uwierzy! powiedział, a ja kiwnęłam głową. Wydawało się, że jego ramiona pokrywają tatuaże, których w mrocznym świetle nie można było dobrze zobaczyć. Niepytany, opowiedział, jakie sprężyste i piękne były kiedyś te ramiona. Przed każdym przedstawieniem wcierał w nie oliwę, lśniły więc, a mnóstwo świateł wiszących pod kopułą cyrku odbijało się w nich, gdy jeździł po maneżu. To właśnie te ramiona sprawiły, że jego numer stał się numerem popisowym, zapewniał mnie woltyżer, publiczność wszystkich światowych metropolii leżała podobno u jego stóp. Przypuszczam… powiedział niespodziewanie po niemiecku, a ja zorientowałam się z jego słów, że dawno nie używał tego języka. Skinęłam głową i postawiłam mu zwietrzałe wino. Kiedy zbierałam się do wyjścia, podniósł się niczym gentleman. Przesunął ręką po włosach, jakby chciał wygładzić wypomadowaną fryzurę, a między palcami została mu kępka włosów, z których kilka wpadło do resztki wina. Przepraszam, szepnął.
Spotkanie z woltyżerem wprawiło mnie w niepokój, niepożądane pozdrowienie z kraju mojego pochodzenia. Szłam ciemnymi ulicami, usiłując sobie przypomnieć, co mogłoby mnie łączyć z woltyżerem, chociaż od dzieciństwa nigdy nie przestąpiłam progu cyrku. Był letni wieczór, na niebie tliło się jeszcze światło późnego zmierzchu, musiałam walczyć z silnym wiatrem, który dmuchał na mnie odpadkami, wszystkimi szeleszczącymi pozostałościami po codziennym handlu ulicznym. W ciemnych bramach wałęsali się jeszcze handlarze, podsuwając mi resztki swoich towarów, a ponieważ nie byłam nimi zainteresowana, wykrzykiwali za mną przekleństwa.