utwory / zapowiedzi książek

Nad rzeką (3)

Esther Kinsky

Sława Lisiecka

Fragment zapowiadający książkę Z biegiem rzeki Esther Kinsky w tłumaczeniu Sławy Lisieckiej, która ukaże się w Biurze Literackim 18 września 2017.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Odra

Zawsze kie­dy myśla­łam „rze­ka”, poja­wia­ły się w mojej gło­wie pano­ra­my, obra­zy, wido­ki z dzie­ciń­stwa – kart­ki pocz­to­we, któ­re pisa­ło mi wspo­mnie­nie. Pod­da­wa­łam te obra­zy i wido­ki pró­bom w przy­pad­ku mnó­stwa rzek, zesta­wia­łam je z ich kra­jo­bra­za­mi, jak­by chcąc coś spraw­dzić. Spraw­dzić róż­ność odcie­ni błę­ki­tu nie­ba i jego odbi­cia na tym i na tam­tym brze­gu, ich przy­dat­ność do ewen­tu­al­ne­go cudu mgieł, obiet­ni­cę dotar­cia do morza i więk­szej jasno­ści, sto­pień kusze­nia przez nie­zna­ny, naprze­ciw­le­gły brzeg? Sama nie umia­ła­bym powie­dzieć.

Nosi­my się ze swo­im ser­cem po nie­wła­ści­wych miej­scach, docie­ra­ło to do mnie nad każ­dą rze­ką, zwłasz­cza zaś nad Odrą. Nad Odrą dora­stał Kle­ist. Cho­ciaż dwie­ście lat wcze­śniej patrzył zapew­ne na inną rze­kę – szer­szą, roz­le­glej­szą, z bar­dziej nie­przej­rzy­sty­mi brze­ga­mi, z ogrom­ny­mi alu­wia­mi – miał chy­ba jed­nak widok na ten dwo­ja­ki błę­kit nad rze­ka­mi, błę­kit po tej i po tam­tej stro­nie, błę­kit, któ­ry na każ­dym brze­gu sta­no­wią­cym gra­ni­cę doty­ka myśli o ser­cu w nie­wła­ści­wych miej­scach.

Pew­ne­go jesien­ne­go popo­łu­dnia sta­łam nad Odrą i patrzy­łam ponad rze­ką na Słu­bi­ce. Dzień wcze­śniej z powo­du mgły nie było widać dru­giej stro­ny rze­ki, we wcze­snym mro­zie, któ­ry nagle nastał, sza­re woale mgły zakrze­pły na ogo­ło­co­nych z liści drze­wach, two­rząc gru­be war­stwy szro­nu. Mgła zmie­ni­ła wszyst­ko i na krót­ki dzień poprze­dza­ją­cy zimę pozba­wi­ła kra­jo­braz wszel­kie­go podo­bień­stwa do oko­li­cy, w któ­rej po raz pierw­szy prze­kro­czy­łam gra­ni­cę w kie­run­ku Pol­ski, wie­le lat wcze­śniej. Teraz mgła się prze­rze­dzi­ła, rze­ka sku­li­ła się pod szpet­nym mostem, nie mogąc sobie pora­dzić z bez­na­dziej­no­ścią po obu stro­nach, wycią­ga­ła ramio­na to tu, to tam, two­rzy­ła wysep­ki, zdra­dli­we wybrzu­sze­nia, któ­re mogła pochło­nąć bodaj naj­mniej­sza powódź. W jasny dzień powie­trze migo­tli­wie wędro­wa­ło nad pustym pej­za­żem na połu­dnie, wyobra­zi­łam sobie lód, roz­po­ście­ra­ją­cy się błę­kit­na­wo w cza­sie mroź­nych zim od jed­ne­go brze­gu do dru­gie­go, ku trzci­nom i wierz­bi­nie, mięk­ki i kru­chy, mar­twe pta­ki pod pokry­wą lodu, nie­ru­cho­mo patrzą­ce w nie­bo, co pew­ne­go gru­dnio­we­go dnia widzia­łam w Kotli­nie Fre­ien­waldz­kiej. Na jed­nej z wyse­pek, wzno­szą­cych się pośród roz­ga­łę­zień rze­ki mię­dzy Frank­fur­tem a Słu­bi­ca­mi, sta­ły dwie posta­cie w swe­trach o róż­nych odcie­niach czer­wie­ni. Męż­czyź­ni mie­li kije, któ­ry­mi robi­li coś to w wierz­bi­nie, to w wodzie, obok nich uno­sił się dym jak­by z ogni­ska, może łowi­li ryby w pewien okre­ślo­ny spo­sób, zna­ny tyl­ko ludziom osia­dłym tu na sta­łe, bo wbi­ja­li kije w wodę, szu­ka­jąc drob­nej zdo­by­czy, nakłu­wa­li ją i natych­miast prze­no­si­li nad ogni­sko. Czer­wień ich swe­trów odci­na­ła się od mato­wych zimo­wych trzcin, od bia­ła­we­go migo­tli­we­go nie­ba, od sza­rej rze­ki. W tych dwóch odcie­niach czer­wie­ni przed­sta­wia­li przy­pad­ko­wym widzom pan­to­mi­mę, w któ­rej moż­na było wyobra­zić sobie, co się tyl­ko chcia­ło. Był to spek­takl, zagad­ka w posta­ci rucho­mych obra­zów, frag­ment nad­rzecz­ne­go teatru. Nagle jed­nak znik­nę­li, jak­by ich coś pochło­nę­ło, wymio­tło, star­ło gum­ką z kra­jo­bra­zu. Jedy­nie chmur­ki dymu wisia­ły nie­ru­cho­mo w powie­trzu nad wysep­ką. Jakiś czas póź­niej zoba­czy­łam z mostu łódź poli­cyj­ną, pły­ną­cą do miej­sca, w któ­rym wcze­śniej widzia­no obie posta­cie w czer­wie­ni, ludzie macha­li wyso­ko wycią­gnię­ty­mi ręka­mi, tutaj, tutaj! Tutaj znik­nę­li.

Mewy siwe o tłu­stych dzio­bach gro­ma­dzi­ły się na nie­wiel­kiej przy­sta­ni obok mostu, wśród kru­szą­cych się sta­rych i nowych domów jedy­nej w Słu­bi­cach uli­cy han­dlo­wej wałę­sa­ły się psy, obi­ja­li się wła­ści­cie­le skle­pów, sta­ty­ści tej nie-miej­sco­wo­ści, żyją­cej wyłącz­nie z prze­jezd­nych i podróż­nych, opie­ra­ją­cej się na leni­wym i przy­pad­ko­wym przy­pły­wie kup­ców, sma­ko­szów kawy i han­dla­rzy papie­ro­sów i roz­pa­da­ją­cej się za fasa­da­mi. Mimo tego prze­lo­to­we­go ruchu, nie­ustan­ne­go hała­su prze­jeż­dża­ją­cych tędy pojaz­dów i prze­cho­dzą­cych ludzi, z któ­rych niko­mu nie przy­szło­by nawet na myśl zatrzy­mać się w tej miej­sco­wo­ści, mimo łagod­ne­go osy­py­wa­nia się murów w tle, było to miej­sce nad­zwy­czaj­ne­go bez­ru­chu, w któ­rym wszyst­ko spra­wia­ło wra­że­nie kuli­sy, zapo­mnia­nej na skra­ju dro­gi sce­no­gra­fii, któ­rą pew­ne­go dnia unie­sie ze sobą jakaś burza albo któ­ra zosta­nie zmy­ta i porwa­na przez powódź.

W pew­nym momen­cie łódź poli­cyj­na odpły­nę­ła, gapie sto­ją­cy na brze­gu roz­pro­szy­li się, czer­wo­ne swe­try znik­nę­ły na zawsze, nastał wie­czór, dom Kle­ista po dru­giej stro­nie rze­ki uto­nął w mro­ku, bia­łe stoż­ki świetl­ne reflek­to­rów cię­ża­ró­wek sunę­ły obwod­ni­cą przez wie­czór pełen jesien­ne­go zapa­chu rze­ki i dymu.

Czym jest nie­wła­ści­we miej­sce dla naszych serc, a czym wła­ści­we?

Każ­da rze­ka sta­no­wi gra­ni­cę, to była jed­na z nauk w dzie­ciń­stwie. Rze­ka otwie­ra widok na inność, zmu­sza do zatrzy­ma­nia się, do uważ­ne­go przyj­rze­nia się prze­ciw­le­głej stro­nie. Rze­ka jest rucho­mą sce­ną, wobec któ­rej inny kraj obser­wu­ją­ce­go czło­wie­ka skła­da się w nie­ru­cho­my obraz, w foto­ta­pe­tę, utrwa­la­ją­cą się we wspo­mnie­niu. A co się dzie­je, kie­dy rze­ka jest rze­ką gra­nicz­ną rów­nież poza gra­ni­cą, któ­rą sta­no­wi? Czy pły­nię­cie, nie­po­wstrzy­ma­ne zmie­rza­nie wody ku ujściu jest sil­niej­sze niż zna­cze­nie nie­ru­cho­mej linii, któ­ra roz­strzy­ga o przy­na­leż­no­ściach? Czy woda coś wyrów­nu­je, czy spra­wia, że to, co dzie­li gra­ni­czą­ce ze sobą pań­stwa, wyda­je się nikłe i nie­uży­tecz­ne, czy wyzna­cza ona praw­dzi­wą przy­na­leż­ność jako przy­na­leż­ność do spoj­rze­nia na dru­gą stro­nę?

Cho­ciaż peł­na ocze­ki­wań przy­lgnę­łam ser­cem do Pol­ski, to gdy pod­czas pierw­szej podró­ży na wschód prze­kra­cza­łam Odrę, nie­wie­le wią­za­łam z nią jako rze­ką gra­nicz­ną. Nie mia­łam w pamię­ci ani wido­ków kra­jo­bra­zów nad­rzecz­nych, ani też brzmie­nia nazw miast. Jeśli wte­dy, jesz­cze nie tak bar­dzo wyró­sł­szy z dzie­ciń­stwa, myśla­łam o jakieś rze­ce prze­ciw­staw­nej do Renu, była to Wisła pod War­sza­wą, już w samym środ­ku wscho­du. Chcia­łam być wystar­cza­ją­co głę­bo­ko na obczyź­nie, zanim się o niej upew­nię. Sie­dzia­łam więc w pocią­gu do War­sza­wy, był wcze­sny pora­nek, pod­po­ry mostu nad Odrą sta­ły czar­ne na tle desz­czo­we­go nie­ba, rze­kę było led­wie widać. Dzie­li­łam prze­dział z pew­ną star­szą panią, któ­ra wra­ca­ła do War­sza­wy, żeby tam umrzeć. Do sta­cji Dwo­rzec Zoo podró­żo­wa­ła z nią jej cór­ka, obie sie­dzia­ły, szep­cząc, na dol­nej leżan­ce, cór­ka cze­sa­ła dłu­gie siwe wło­sy mat­ki i spla­ta­ła je w war­kocz. Potem cór­ka musia­ła wysiąść, ale sta­ła na pero­nie w ten sączą­cy się już wrze­śnio­wy świt i kiwa­ła ręką, gdy pociąg ruszył. Star­sza pani mil­cza­ła, za oknem zaczę­ły się powo­li wyła­niać z ciem­no­ści kon­tu­ry kra­jo­bra­zu w róż­nych odcie­niach sza­ro­ści, pociąg zatrzy­mał się na pewien czas na jakimś dwor­cu bez tabli­cy z nazwą miej­sco­wo­ści, drzwi ani się nie otwo­rzy­ły, ani nie zamknę­ły. Pod­czas prze­jaz­du przez most ude­rze­nia kół roz­brzmie­wa­ły jak w wydrą­żo­nej bry­le, oto­czo­ne pust­ką i ciszą, jak­by ludz­kie sie­dli­ska po obu stro­nach gra­ni­cy wyco­fa­ły się na pew­ny grunt bar­dziej jed­no­znacz­ne­go Tutaj. Dopie­ro kie­dy prze­je­cha­li­śmy gra­ni­cę, star­sza pani wypro­sto­wa­ła się i powie­dzia­ła: „A więc jeste­śmy w Pol­sce”. Powie­dzia­ła to tonem ulgi, tonem repa­triant­ki, któ­ry przy­na­le­ży do wła­ści­we­go miej­sca.

Pociąg zatrzy­mał się w pew­nej odle­gło­ści za Odrą, w Rze­pi­nie, małej mie­ści­nie pośród rzad­kich sosno­wych lasów, mży­ło, sły­sza­łam cel­ni­ków roz­ma­wia­ją­cych ze sobą po pol­sku, potem znów nasta­ła cisza i tyl­ko pta­ki, cichy pisk rowe­ru. Wte­dy, pod­czas tej pierw­szej podró­ży do Pol­ski, wry­ło mi się to głę­biej w pamięć niż ten krót­ki prze­jazd mostem kole­jo­wym nad rze­ką, tak jak­by następ­ny odci­nek przez las prze­ry­wa­ny od cza­su do cza­su pasma­mi polan był wła­ści­wym prze­kro­cze­niem gra­ni­cy i wkro­cze­niem do obce­go kra­ju.

Tuż przed Pozna­niem mikre wrze­śnio­we słoń­ce prze­bi­ło się przez chmu­ry. Sie­dzia­łam teraz na brze­gu leżan­ki star­szej pani i trzy­ma­łam ją za rękę, patrzy­łam przez okno na kra­jo­braz spo­czy­wa­ją­cy w cał­kiem innym, łagod­niej­szym świe­tle niż to, któ­re zna­łam. Nie­bo mia­ło błę­kit, jakie­go jesz­cze nigdy nie widzia­łam, był dal­szy, jaśniej­szy, skle­pio­ny aż hen po hory­zont. Myśla­łam o sztu­ce błę­ki­tu, upra­wia­nej przez moje­go ojca, któ­ry czę­sto twier­dził, że po rodza­ju błę­ki­tu potra­fi wyzna­czyć sto­pień dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej danej miej­sco­wo­ści. Pra­gnę­łam skraw­kiem tego nie­ba wysta­wić go jesz­cze raz na pró­bę. Zosta­wi­łam więc za sobą zachód, warun­ki świetl­ne i kra­jo­bra­zy, ułam­ko­we, prze­my­ka­ją­ce sce­ny, któ­re pod tym nie­bem nie mia­ły­by cze­go szu­kać. Gdzie pozo­stał Zachód? Mogło to być tyl­ko na tam­tym brze­gu nie­po­zor­nie prze­kro­czo­nej rze­ki sza­rej o poran­ku, a nie mię­dzy mokry­mi od mżaw­ki sosna­mi Rze­pi­na.

Była nie­dzie­la, gdzieś mię­dzy pola­mi a rzad­kim laskiem kobie­ta w obci­słej sukien­ce i w butach na szpil­kach szła szyb­kim kro­kiem po wybo­istej dro­dze w kie­run­ku wsi, z któ­rej ster­cza­ła w górę spi­cza­sta wie­ża kościel­na, za kobie­tą jechał chwiej­nie na o wie­le za dużym rowe­rze chło­piec. Dwo­je dzie­ci w czer­wo­nych swe­ter­kach sta­ło naprze­ciw sie­bie nad wąską rzecz­ką i coś do sie­bie rzu­ca­ło, w cią­gu kil­ku sekund, kie­dy mogłam je obser­wo­wać z okna pocią­gu, zda­wa­ły się grać w tę grę ze zdu­mie­wa­ją­cą obo­jęt­no­ścią. Na polu za rze­ką uno­sił się dym z ogni­ska. Pęd powie­trza pocią­gu zwie­wał jesien­ne liście w kąt opu­sto­sza­łej sta­cji kole­jo­wej. Star­sza pani wypy­ty­wa­ła mnie o moje dzie­ciń­stwo w Niem­czech, o rodzi­nę i o to, po co jadę do Pol­ski. Odpo­wia­da­łam moją skrom­ną pol­sz­czy­zną, ona zaś opo­wie­dzia­ła mi o swo­im dzie­ciń­stwie spę­dzo­nym na Kre­sach, po dru­giej stro­nie Bugu, rze­ki, leżą­cej w moim odczu­ciu w owia­nej legen­dą odda­li niczym mitycz­na rze­ka pły­ną­ca przez raj. Opo­wia­da­ła o zawi­ro­wa­niach po pierw­szej woj­nie świa­to­wej, gdy zosta­ła z sio­strą w rodzin­nym mająt­ku. Rodzi­ce poje­cha­li na zachód, do War­sza­wy, nie było od nich żad­nych wia­do­mo­ści, zmar­twio­ne dziew­czyn­ki, zosta­wio­ne same sobie, chcia­ły podą­żyć za nimi. Dwo­je dzie­ci w wie­ku dwu­na­stu i trzy­na­stu lat, któ­rych sukie­necz­ki zro­bi­ły się przez lato za krót­kie, a któ­re teraz, z pomo­cą już daw­no nie­opła­ca­nej guwer­nant­ki według sta­rych żur­na­li mody i z bra­ku pie­nię­dzy zmie­nia­ły firan­ki i zasło­ny w sukien­ki wyda­ją­ce się im wystar­cza­ją­co zachod­nie, aby mogły wyru­szyć w nich do mia­sta, tłu­kło się po zaku­rzo­nych dro­gach polnych, w górę i w dół Bugu, aż wresz­cie zna­la­zły most i poje­cha­ły dalej tele­pią­cy­mi się pocią­ga­mi powo­jen­nych pro­win­cji, któ­re w koń­cu przy­wio­zły je do War­sza­wy. Osta­tecz­nie zawsze przy­by­wa się do War­sza­wy, powie­dzia­ła wresz­cie zmę­czo­na sta­rusz­ka i poło­ży­ła się z powro­tem na podusz­ce. Nie­za­leż­nie od tego, czy słoń­ce tam dla cie­bie wscho­dzi czy zacho­dzi.

Odrę pozna­łam dopie­ro póź­niej, gdy w lesie nad ujściem War­ty po raz pierw­szy usły­sza­łam wil­gę. Ten dźwięk, kto to pamię­ta w jakiej zako­rze­nio­ny baj­ce, hasło zabez­pie­czo­ne przed wszel­kim zafał­szo­wa­niem, hasło, któ­re paso­wa­ło do błę­ki­tu nie­ba na wschód od Odry tak jak mięk­ko szep­ta­ne nazwy miej­sco­wo­ści, wyda­ło mi się – nie roz­po­zna­jąc wil­gi, ulu­bio­ne­go pta­ka Bobrow­skie­go, po jego zawo­ła­niach – klu­czem do tego nad­rzecz­ne­go kra­jo­bra­zu, gdzie mogłam pytać swo­je ser­ce o miej­sce, po któ­rym się z nim nosi­łam. Od roz­ga­łę­zia­ją­cej się, roz­cho­dzą­cej się w róż­ne stro­ny War­ty aż do zale­wu Odra cią­gnę­ła się przez cały pej­zaż niczym linia gra­nicz­na, wpi­sy­wa­ła swo­je Tu i Tam w piasz­czy­stą zie­mię, pod któ­rą jed­nak w oby­dwu kie­run­kach – na wschód i na zachód – pro­wa­dzi­ło mnó­stwo wod­nych zna­ków zapy­ta­nia i krę­tych liter, wod­ny zapis histo­rii, opo­wia­da­ją­cych się przez rze­kę, pod nią i nad nią, dopły­wy i roz­ga­łę­zie­nia, któ­re opi­sy­wa­ły kra­jo­braz mylą­cy­mi i zmie­nia­ją­cy­mi stro­ny lustrza­ny­mi odbi­cia­mi dla nie­ba o jed­nym i dru­gim błę­ki­cie.

Jeź­dzi­łam wzdłuż tej gra­nicz­nej Odry w górę i w dół i rze­ka zawsze wyda­wa­ła mi się cicha, obra­mo­wa­na nad­brzeż­ny­mi idyl­la­mi, nie­zde­cy­do­wa­ny­mi, czy przy­na­le­żą do zie­mi, czy do wody, idyl­la­mi, w któ­re głę­bo­ko pod liść­mi, zaro­śla­mi i mnó­stwem kru­szą­cych się kamie­ni wpi­sy­wa­ły się pyta­nia o przy­na­leż­ność ser­ca. To, co nie­uży­tecz­ne w reszt­kach murów daw­ne­go Küstri­na, obec­ne­go Kostrzy­na, sze­re­gi topól u ujścia War­ty, szep­czą­ce coś ukry­tym w sito­wiu i nasłu­chu­ją­cym łabę­dziom, nie­odmien­ne wierz­by pła­czą­ce nad brze­giem każ­dej rze­ki w Euro­pie. Zimo­wy port z nie­koń­czą­cy­mi się sze­re­ga­mi pozo­sta­wio­nych samym sobie urzą­dzeń, któ­re niczym wie­że zato­pio­nych insta­la­cji ster­cza­ły z wody, bez­ład­ny las prę­tów w por­cie rybac­kim w Szcze­ci­nie, cicho wkra­cza­ją­ce w tę nie­zde­cy­do­wa­ną siel­skość obrze­ża mia­ste­czek leżą­cych nad rze­ką. Kiku­ty mostów, wierz­by gło­wia­ste, łąki alu­wial­ne, spoj­rze­nie z dru­gie­go brze­gu na klo­co­wa­tą beto­no­wą archi­tek­tu­rę pro­me­na­dy stwo­rzo­nej i ska­za­nej na opusz­cze­nie, samot­ność zna­ków żeglu­go­wych ozna­cza­ją­cych poziom wody i kilo­me­try rze­ki, zbli­ża­nie się do morza, któ­re moż­na było odczy­tać ze świa­tła i nie­ba. Rze­ka nie­zde­cy­do­wa­na, nie­uczęsz­cza­na, aż wresz­cie otwie­ra się ku morzu, pozwa­la, by roz­le­gły nie­sta­ły kra­jo­braz zale­wu był gra­ni­cą i w Szcze­ci­nie odda­je się jesz­cze do dys­po­zy­cji wszel­kie­mu na niej rucho­wi. Szcze­cin widzia­łam tyl­ko zimą, Odra była tam obca i poważ­na, inna rze­ka, któ­ra odłą­czy­ła się od zie­mi i była zwró­co­na wyłącz­nie ku morzu. Zimo­wy mróz spra­wił, że wszyst­ko trwa­ło w bez­ru­chu. Zaci­nał śnieg, któ­ry cie­nio­wał rysu­ją­cy się z dale­ka port w Szcze­ci­nie i wycie­rał niczym gum­ką dźwi­gi i masz­ty, widocz­ne już tyl­ko w zary­sie. Stat­ki zamar­z­nię­te w lodzie, zgrzy­ta­nie nie­umo­co­wa­nych drą­gów na wie­trze, skrzyp sztyw­nych od mro­zu pro­por­czy­ków na szy­bach parow­ców, na któ­rych szron wyma­lo­wał kwia­ty, cho­dzą­ce jak na szczu­dłach mewy w płyt­kim śnie­gu pokry­wa­ją­cym lód na rze­ce. Naprze­ciw­le­gły brzeg to ukrad­kiem zalud­nio­ny pas dzi­kiej przy­ro­dy, wię­cej chat niż domów pośród bez­list­nych drzew, deli­kat­ne topo­le, zakrze­płe Helia­dy o zamar­z­nię­tych ser­cach z bursz­ty­nu wraz z prze­krzy­wio­ny­mi, nie­ru­cho­mi szy­ja­mi dźwi­gów na dal­szym pla­nie pisa­ły na nisko wiszą­cym śnież­nym nie­bie zimo­wą wia­do­mość do morza. Szcze­cin był jed­nym z naj­bar­dziej lodo­wa­tych miast, w jakich przy­szło mi prze­by­wać, wyobra­ża­łam sobie, że nawet latem śnieg w pokry­tych pyłem węglo­wym zwa­łach i pry­zmach obra­mo­wu­je uli­ce, w melan­cho­lij­nych dziel­ni­cach sta­rych kamie­nic czyn­szo­wych, przyj­mu­ją­cych pozy­cję obron­ną wobec rze­ki.

Raz poje­cha­łam ze Słu­bic w dół rze­ki, na pół­noc. Był wietrz­ny, nie­spo­koj­ny dzień pew­nej łagod­nej zimy, nie­bo na zacho­dzie upstrzo­ne fio­le­to­wy­mi i brą­zo­wy­mi strzęp­ka­mi chmur, mię­dzy nimi pasma jasne­go tur­ku­su. Przy­po­mnia­łam sobie mały prom, któ­ry powo­li pły­wał tam i z powro­tem mię­dzy pozor­nie opusz­czo­ny­mi brze­ga­mi, przy­na­le­żą­ce do nich osa­dy znaj­do­wa­ły się w pew­nej odle­gło­ści, odwró­co­ne od rze­ki i ze stra­chu przed powo­dzia­mi zabie­ga­ją­ce o zie­mie mniej podat­ne na takie ata­ki. Brzeg skła­dał się z gęstwi­ny wierz­bo­wej, zie­mi bagien­nej i łąk alu­wial­nych. Ale kie­dy tam przy­by­łam, dwa pomo­sty – po wschod­niej stro­nie tuż pod moimi noga­mi, i mały, nie­ostry po zachod­niej, poza taflą wody, któ­ra wyda­wa­ła się tak łagod­na i spo­koj­na, że nawet wiry były zama­sko­wa­ne pod posta­cią miłe­go falo­wa­nia – leża­ły bez pro­mów w nikłym bla­sku słoń­ca, któ­ry aku­rat toro­wał sobie dro­gę poprzez chmu­ry. Beton wschod­nie­go pomo­stu był popę­ka­ny, w szpa­rach osie­dli­ły się mech i chwa­sty, podziu­ra­wio­na przez rdzę tabli­ca infor­mu­ją­ca o pro­mie sta­ła krzy­wo, odwró­co­na od rze­ki.

Rozej­rza­łam się za knaj­pą, któ­ra kie­dyś znaj­do­wa­ła się nie­opo­dal przy­sta­ni, z boku ulicz­ki nad rze­ką. Roz­pa­da­ją­cy się budy­nek krył się w buj­nych wierz­bi­nach – okna zaba­ry­ka­do­wa­ne zmur­sza­ły­mi deska­mi, zapa­dły dach. Praw­do­po­dob­nie zarów­no pomost przy­sta­ni, jak i knaj­pa padły ofia­rą zala­nia, w ostat­nich latach była tu powódź, któ­ra całą tę oko­li­cę pod dwo­ma błę­ki­ta­mi zmie­ni­ła w olbrzy­mie jezio­ro, pły­wa­ły w nim sprzę­ty gospo­dar­stwa domo­we­go, drze­wa powy­ry­wa­ne z korze­nia­mi i mar­twe zwie­rzę­ta, podob­no też całe dachy domów, któ­rych cze­pia­li się szu­ka­ją­cy ratun­ku miesz­kań­cy nie­na­wy­kli do stro­mizn. Rze­ka gra­nicz­na sta­ła się jezio­rem gra­nicz­nym, któ­re, nie czy­niąc róż­ni­cy, spra­wi­ło, że zie­mia po oby­dwu stro­nach znik­nę­ła.

Poje­cha­łam dalej w stro­nę pół­noc­ne­go wscho­du, wybo­istą dro­gą podą­ża­łam za Odrą wzdłuż jej brze­gu, raz bli­żej wody, raz dalej. Po pew­nym cza­sie duże prze­wró­co­ne drze­wo zagro­dzi­ło mi dro­gę. Praw­do­po­dob­nie leża­ło tu już od daw­na, czy­niąc ją nie­prze­jezd­ną, bo za pniem uro­sły już niskie zaro­śla, świe­że pędy roz­sa­dzi­ły asfalt, two­rząc w roz­pa­dli­nach i zagłę­bie­niach nowy pej­zaż. Odwró­ciw­szy się za sie­bie, zauwa­ży­łam na łącz­ce dwie posta­cie. Sie­dzia­ły ple­ca­mi do mnie i wyglą­da­ły jak dwo­je dzie­ci w wie­ku jede­na­stu, dwu­na­stu lat, jesz­cze zako­cha­nych w dzi­kiej przy­ro­dzie. Obo­je mia­ły na sobie czer­wo­na­we swe­try i podar­te dżin­sy i pochy­la­ły się nad kup­ką chru­stu, znad któ­rej niczym ser­pen­ty­na uno­sił się pierw­szy cien­ki dym. Dzie­ci odwró­ci­ły się powo­li w moją stro­nę, dziew­czyn­ka i chło­piec, a może jed­nak dwie dziew­czyn­ki albo dwaj chłop­cy, a może w ogó­le nie były to dzie­ci? O ciem­nych twa­rzach, bez pytań, sta­rom­ło­dzi, nie­na­le­żą­cy do nicze­go oprócz tej rze­ki w tle.

 

O autorach i autorkach

Esther Kinsky

Urodzona 12 września 1956 roku w Engelskirchen. Niemiecka pisarka, tłumaczka - głównie literatury rosyjskiej, angielskiej i polskiej. Tłumaczyła na język niemiecki między innymi książki Olgi Tokarczuk i Joanny Bator. Wykładowca akademicki na Uniwersytecie w Bonn. W 2014 roku jej powieść Nad rzeką została nominowana do prestiżowej nagrody Deutscher Buchpreis.

Sława Lisiecka

Tłumaczka literatury niemieckiej, od 2011 roku prowadzi wydawnictwo Od Do. Autorka przekładów prozy Thomasa Bernharda, Hermana Hessego, Uwe Johnsona, Josepha Rotha, Friedricha Nietzschego i wielu innych. Laureatka wielu nagród translatorskich, w tym prestiżowego wyróżnienia „Literatury na Świecie” za przekład Domniemań w sprawie Jakuba Uwe Johnsona, a także nagrody Kunststiftung Nordrhein-Westfalen za całokształt twórczości przekładowej, ze szczególnym uwzględnieniem tłumaczeń dzieł Thomasa Bernharda.

Powiązania

Pisząc, pozostawiam siebie samej sobie

wywiady / o książce Esther Kinsky Marcin Piekoszewski

Roz­mo­wa Mar­ci­na Pie­ko­szew­skie­go z Esther Kin­sky, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Zamiast komentarza

recenzje / KOMENTARZE Esther Kinsky

Autor­ski komen­tarz Esther Kin­sky w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go tek­stu”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Nad rzeką (2)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Nad rzeką (1)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim 15 maja 2017 roku.

Więcej

Pisząc, pozostawiam siebie samej sobie

wywiady / o książce Esther Kinsky Marcin Piekoszewski

Roz­mo­wa Mar­ci­na Pie­ko­szew­skie­go z Esther Kin­sky, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Hymn do życia

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa książ­ki Nad rze­ką Esther Kin­sky w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, wyda­nej przez Biu­ro Lite­rac­kie 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Zamiast komentarza

recenzje / KOMENTARZE Esther Kinsky

Autor­ski komen­tarz Esther Kin­sky w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go tek­stu”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Nad rzeką (2)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Nad rzeką (1)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim 15 maja 2017 roku.

Więcej