utwory / premiery w sieci

Nic nam nie zrobią

Zoran Pilić

Premierowe opowiadanie Zorana Pilicia w przekładzie Miłosza Waligórskiego. Prezentacja w ramach projektu Nowe głosy z Europy.

Żeby tyl­ko teraz nie dopadł mnie smu­tek, myślę i już jest za póź­no. Wpa­dam w pułap­kę wła­sne­go umy­słu, któ­ry sam roz­po­zna­je sprzy­ja­ją­ce warun­ki i mate­ria­li­zu­je we mnie bie­sa. Ten bies odnaj­du­je naj­krót­szą dro­gę do ser­ca i jak­by dla żar­tu otwie­ra w nim kil­ka ran.

Zry­wam się, się­gam po swo­ją czar­ną tor­bę z czte­re­ma krzy­wo przy­szy­ty­mi paska­mi – idio­ta by zauwa­żył, że to pod­rób­ka adi­da­sa – a ona zapa­da się w sobie, łamie na dwo­je, jak­by nie było, ani nie mogło w niej być, nicze­go war­to­ścio­we­go. Lecz nie jest temu win­na tor­ba, a gorycz, set­ki lat nędzy i roz­pa­czy odkła­da­ją­cych się w naszej krwi niczym ropa pod mar­twy­mi war­stwa­mi zie­mi, szkie­le­ta­mi mamu­tów, kró­li i żebra­ków, pod szkie­le­ta­mi gastar­be­ite­rów.

Idę po czar­nym asfal­cie mię­dzy gru­by­mi żół­ty­mi linia­mi, tą samą tra­są, któ­rą wcze­śniej sunę­ły sze­re­gi moich mil­czą­cych roda­ków. Wyglą­da­li, jak­by ich ktoś posy­łał na sza­fot, tym­cza­sem szli po nowe lep­sze życie. I kie­dy gdzieś w górze zza pra­sta­rych kopuł Haupt­bahn­ho­fu prze­cie­ra się mój pierw­szy emi­gra­cyj­ny świt, na myśl przy­cho­dzi mi ojciec. Czy to moż­li­we, sta­rusz­ku, czy to moż­li­we, że to wszyst­ko od daw­na na nas cze­ka­ło?

Świat się zmie­nił, nie jest już do sie­bie podob­ny, a my cią­gle od cze­goś ucie­ka­my: od bie­dy i wojen; z małych, zawęź­lo­nych kra­jów, miast i ulic, gdzie każ­dy zna każ­de­go; ucie­ka­my tam, gdzie czło­wie­ko­wi łatwiej jest się scho­wać przed inny­mi i przed samym sobą; ucie­ka­my od nie­spra­wie­dli­wo­ści i bez­na­dziei, ale nie tyl­ko od tego; ucie­ka­my też od swo­ich rodzin, od przy­ja­ciół i wro­gów, zmar­łych i żyją­cych; od zło­dziej­stwa, od nie­na­wi­ści tak samo jak od miło­ści; przed bez­sen­no­ścią, dłu­ga­mi, zemstą, nożem i kace­tem; przed cuch­ną­cy­mi knaj­pa­mi, w któ­rych prze­sia­du­je­my nad kawą całe dnie i noce, żło­piąc jej tyle, że pew­nie mamy już czar­ną krew, więc kie­dy uda­je nam się od tego żło­pa­nia uciec, wyda­je nam się, że zro­bi­li­śmy ze swo­im życiem coś wiel­kie­go; ucie­ka­my od obo­jęt­no­ści, od zaraź­li­we­go sza­leń­stwa, ślą­ce­go nie­wi­dzial­ne pro­mie­nie we wszyst­kie stro­ny; w koń­cu, tak sądzę, ucie­ka­my tak­że dla­te­go, że po to wła­śnie się uro­dzi­li­śmy – aby ucie­kać.

Ty, sta­rusz­ku, wycho­wa­łeś się w świe­cie bez barw. Mówisz, że to nie­praw­da, ale nawet ja przy­po­mi­nam sobie, że pierw­sze kolo­ry poja­wi­ły się dopie­ro na począt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tym, może w 1974 roku, kie­dy we Frank­fur­cie Kata­lin­ski strze­lił gola Hisz­pa­nom. Wcze­śniej wszyst­ko było czar­no-bia­łe, choć nie prze­czę, że żyło wam się lepiej niż dzi­siaj nam w kolo­rze. Dobrze pamię­tam: słoń­ce świe­ci­ło jaskra­wo, rze­ka latem była prze­zro­czy­sta, zimą męt­na, zie­mi­sta, a per­ła była czar­na.

Czar­na Per­ła – tak się nazy­wał. Trzy­ma­li­śmy go na roz­kle­ko­ta­nym sto­li­ku, któ­ry dzi­siaj koja­rzy mi się z tymi bied­ny­mi isto­ta­mi z tele­dy­sku do Some­whe­re I Belong Lin­kin Park. Obok, a może na dol­nej półecz­ce mię­dzy chy­bo­tli­wy­mi noga­mi, sta­ło cięż­kie bia­łe pudeł­ko z prze­łącz­ni­kiem. Sta­bi­li­za­tor – tak na to mówi­li­śmy. Odpa­la­ło się go i po mniej wię­cej dzie­się­ciu minu­tach poja­wiał się czar­no-bia­ły obraz. Po pro­stu cud, cud tele­wi­zji.

Za two­jej mło­do­ści nie­bo leża­ło bli­żej zie­mi, boga­ci pano­wie cho­dzi­li w sobo­lo­wych cza­pach i cięż­kich sur­du­tach z gabar­dy­ny, a kła­nia­jąc się damom, mówi­li „cału­ję rącz­ki, mada­me”. Czy to było kie­dy indziej i gdzie indziej, w innym miej­scu i innym cza­sie?

Niem­cy od począt­ku mi nie paso­wa­ły. Co tu kryć. Nie i już. Wiesz, idę sobie przez ten ogrom­ny dwo­rzec i nor­mal­nie boję się wła­snych kro­ków. Wywo­łu­ją echo jak w kate­drze, zło­wiesz­cze, a rów­no­cze­śnie czy­ste, naoli­wio­ne, wypu­co­wa­ne. Nim zdą­żę nadep­nąć na kawa­łek zmię­te­go papie­ru, jeśli w ogó­le taki tam się znaj­dzie, w oka­mgnie­niu zja­wia się czło­wiek z wóz­kiem, nie­po­strze­że­nie go zamia­ta i odcho­dzi, zni­ka szyb­ko jak wąż. Panu­je tu pedan­tycz­ny porzą­dek, bez dwóch zdań, ale tyl­ko na powierzch­ni. Wystar­czy choć tro­chę się zagłę­bić, wytę­żyć wzrok i popa­trzeć w ciem­ność cza­tu­ją­cą w rogach, tam, gdzie, jeśli napraw­dę byli­by­śmy w kate­drze, sta­ły­by pięk­nie rzeź­bio­ne kon­fe­sjo­na­ły, tak więc wystar­czy się sku­pić, aby zoba­czyć czy­jeś żół­te oczy. Świe­cą w pół­mro­ku, sły­szę szept, sze­lest liści lub pele­ry­ny Nekro­man­ty. Nic mi nie zro­bią, pocie­szam się w duchu, to padli­no­żer­cy, nie rzu­ca­ją się dzi­ko na łup, tyl­ko cze­ka­ją, aż sam wle­ci im do gąb­ki, co jest wyłącz­nie kwe­stią cza­su. Sto­su­ją stra­te­gię przy­cza­jo­ne­go pają­ka. W ich rewi­ry nie zapusz­cza­ją się nawet porząd­ko­wi. To pań­stwo w pań­stwie, kraj sta­rych myśli­wych, pocze­kal­nia mię­dzy dwo­ma świa­ta­mi – jeden odcho­dzi, a dru­gi dopie­ro się prze­cie­ra.

Pija­cy, nacią­ga­cze, kie­szon­kow­cy, pucy­bu­ci, kur­wy i żebra­cy – wszy­scy oni robią swo­je, ich łatwo roz­po­znać, ale wśród nich są też i inni. Tacy, co gada­ją do sie­bie, niby na kogoś cze­ka­jąc, wbi­ja­ją wzrok w twa­rze podróż­nych, sta­ją na pal­cach, wycią­ga­ją cien­kie bla­de szy­je, żeby nic nie uszło ich uwa­dze, nawet te naj­bar­dziej odda­lo­ne wago­ny, a potem z powro­tem cho­wa­ją gło­wy w płasz­cze i sza­le, nie kry­jąc roz­cza­ro­wa­nia, że ten ktoś nie przy­je­chał. I tak przez całe lata. Pew­ne­go dnia jed­nak ten ktoś się poja­wi i wte­dy oni go przy­wi­ta­ją. Niczym spło­szo­ny ptak prze­la­tu­je mi przez gło­wę myśl, że oto widzę, jak życie bez­względ­nie obcho­dzi się z tymi ludź­mi. Cze­ka­ją na nie wia­do­mo co, a w rze­czy samej odwra­ca­ją się od praw­dy. Nigdzie na kuli ziem­skiej nie moż­na lepiej poczuć nie­ubła­ga­ne­go dzia­ła­nia cza­su niż w takich gigan­tycz­nych smut­nych miej­scach.

Uni­kaj głu­po­ty, złu­dzeń i czczej gada­ni­ny. Teraz, kie­dy zdo­by­łem się na ten, powiedz­my, naj­bar­dziej rady­kal­ny ruch, może napraw­dę odwró­ci mi się kar­ta. To mógł­by być nowy sens życia, sta­rusz­ku, zacząć od zera, tutaj, w samym środ­ku mle­kiem i mio­dem pły­ną­cej Euro­py, kupić sobie nie­miec­ką furę, dwu‑, trzy­let­nią audi­cę, a potem gaz do dechy nad nasze morze, cho­le­ra, jak­by inne kra­je nie mia­ły morza, a prze­cież mają je wszy­scy: Gre­cy, Fran­cu­zi i Wło­si, a nawet Niem­cy, cho­ciaż to ich­nie jest, rzecz jasna, zim­ne i nija­kie. Chciał­bym odwie­dzić też te sła­wet­ne Kara­iby. I Jamaj­kę. Zre­lak­so­wać się i w ogó­le. W koń­cu nie nale­żę do naj­gor­szych ludzi na świe­cie, więc i dla mnie powin­no zaświe­cić kie­dyś słoń­ce.

„Aku­rat – myślę sobie – aku­rat tutaj zaświe­ci”. Jeśli tak, to muszę naku­po­wać sobie kre­mów z fil­trem UV. W prze­ciw­nym razie spie­kę się w słoń­cu nie­miec­kie­go dobro­by­tu.

Nie chcę pamię­tać, prze­ciw­nie, o wszyst­kim chcę zapo­mnieć, sta­rusz­ku, ale do tego potrze­ba cza­su, jesz­cze pół życia, może tro­chę mniej. Naresz­cie wycho­dzę na otwar­tą prze­strzeń, w egip­skie ciem­no­ści. Gru­be bawar­skie obło­ki zdep­ta­ły świt, lodo­wa­ty wiatr bije mnie po twa­rzy, plu­je pierw­szy­mi kro­pla­mi desz­czu i dopie­ro gdzieś hen, dale­ko na wscho­dzie widzę cien­ki ślad prze­bi­ja­ją­cej jasno­ści.

Przez pierw­sze dni bez prze­rwy pada deszcz. Na począt­ku leje, póź­niej słab­nie, tra­ci oddech, a w koń­cu mży tyl­ko w usy­pia­ją­cym ryt­mie. Wła­śnie tak wyobra­żam sobie koniec świa­ta. W dniu Sądu Osta­tecz­ne­go deszcz nie będzie ryso­wał po nie­bie tęcz, tyl­ko cicho zro­si zie­mię, a potem – jak poda­ją księ­gi – nad świa­tem zapa­nu­je ciem­ność.

Pierw­szy dom zna­la­złem w jed­nym z Heimów, czy­li schro­nisk. W pięcio‑, sze­ścio­oso­bo­wych poko­jach bie­da uka­zu­je się w peł­nej kra­sie. Czło­wiek od razu widzi, że oto zna­lazł się o krok od bez­na­dziei i jeśli natych­miast stąd nie uciek­nie, prze­pad­nie z kre­te­sem, z poczu­ciem osta­tecz­nej klę­ski.

Bio­rę na wia­rę, że oczy są zwier­cia­dłem duszy, i przy­glą­dam się sta­re­mu Gre­ko­wi, któ­ry, trzy­ma­jąc ręce na podoł­ku, sie­dzi na kra­wę­dzi rów­no zasła­ne­go łóż­ka. Facet sta­no­wi obraz nędzy i roz­pa­czy.
– Mam na imię Chri­stos – mówi.
Ten zdję­ty z krzy­ża i zła­ma­ny przez życie Jezus uci­na sobie ze mną krót­ką poga­węd­kę. „Oto czło­wiek – myślę – syn Boży. Kto by zgadł, że spo­tkam się z nim, sta­rym i nie­do­łęż­nym, wła­śnie w mona­chij­skim Heimie”. Wro­go­wie wymy­śli­li dla nie­go jesz­cze strasz­niej­szą karę niż śmierć w męczar­niach: zamiast zabić, wysła­li go w świat.
– Uwa­żaj na naszych – radzi.
Nasi to Gre­cy, Albań­czy­cy, Chor­wa­ci, Ser­bo­wie, Bośnia­cy i Tur­cy. Zaśle­pia ich blask uro­jo­nych pała­ców, trud­no więc dość z nimi do ładu. Żyją wizją powro­tu, a kie­dy już uda­je im się wró­cić i zoba­czyć to wszyst­ko, przed czym ucie­ka­li, po kil­ku dniach pędzą z powro­tem do kra­ju, któ­ry ich nie wzru­sza (a oni jego), dla­te­go po jakimś cza­sie znów zaczy­na­ją śnić sta­ry sen. „Wró­cę – marzą – nawet jeśli­bym miał tam zdech­nąć, wró­cę. Niech przy­naj­mniej umrę po ludz­ku, jeśli nie umia­łem tak żyć”.
– Uni­kaj naszych. Jed­ni pra­cu­ją, zaha­ro­wu­ją się, a inni chcie­li­by mieć wszyst­ko od razu. Ci wpę­dzą cię do kry­mi­na­łu, a tam sto­czysz się bez­pow­rot­nie, uwierz mi. Dla­te­go powta­rzam: kie­dy widzisz nasze­go na uli­cy, bierz nogi za pas, bo nawet jeśli nie ścią­gnie na cie­bie poważ­nych kło­po­tów, to zarzu­ci cię swo­imi smut­ka­mi, tro­ską i przy­gnę­bie­niem.

Miesz­ka­nia w auslän­der­skiej dziel­ni­cy ani tro­chę nie uwa­żam za swo­je. Nie pasu­je do mnie, zresz­tą nie robię nic, żeby to zmie­nić. Przez ścia­ny sły­szę gło­sy kobiet, dzie­ci, męż­czyzn, sły­szę pomru­ki, krzy­ki, jęki, cza­sem też szcze­ka­nie albo kwi­le­nie owczar­ka nie­miec­kie­go, któ­re­go wypro­wa­dza na spa­cer ogo­lo­ny na zero mło­dy Turek. Raz pod wie­czór zoba­czy­łem, jak szar­pie zwie­rza­kiem i się na nie­go wydzie­ra. Kie­dy go kop­nął, puści­ły mi ner­wy.
– Zostaw – powie­dzia­łem – co ci zawi­nił? – A on obie­ma ręko­ma zła­pał wilcz­ka za kark, wrzu­cił go przez drzwi do miesz­ka­nia i pod­szedł do mnie. Wycią­gnął łysy łeb i jak nie ryk­nie: – Masz jakiś pro­blem, koleś? Jaki masz pro­blem, hę?
Mało bra­ko­wa­ło, a coś bym mu odpo­wie­dział. O swo­ich pro­ble­mach, o pro­ble­mach nas wszyst­kich. Był jed­nak tak bar­dzo wytrą­co­ny z rów­no­wa­gi – na szczę­ście dostrze­głem to na czas – że nie zro­zu­miał­by mnie. Dla­te­go tyl­ko unio­słem ręce i stwier­dzi­łem: – Twój pies, bra­cie, rób, jak uwa­żasz.
– Wła­śnie, mój pies, mój pro­blem! Mój pies, mój pier­do­lo­ny, kur­wa, pro­blem!
Wszyst­ko powta­rzał po dwa, trzy razy, jak­by sam nie wie­rzył w to, co mówi.

Przez ścia­ny sły­szę ludzi, naszych, jak ich nazy­wa Chri­stos. Cza­sem się śmie­ją do roz­pu­ku, o czymś opo­wia­da­ją, krzy­czą do sie­bie, z jed­ne­go nastro­ju prze­cho­dzą w dru­gi, a wszyst­ko po to, żeby zabić nudę. Bo tyl­ko prze­sa­da jest w sta­nie utrzy­mać czło­wie­ka na powierzch­ni. To dzię­ki wybu­chom rado­ści, smut­ku, miło­ści i gnie­wu, dzię­ki zazdro­ści, przy­wią­za­niu, wro­go­ści i pra­gnie­niu rze­czy nie­moż­li­wych czu­jesz, że żyjesz.

W obo­jęt­no­ści zaś życie mija nie­zau­wa­żo­ne, jak­by go nie było.

Wio­sna w peł­ni, sta­rusz­ku, a ty byś nie zauwa­żył. Wszyst­ko wyda­rzy­ło się w kil­ka dni i nocy. Nie zdą­ży­łeś nawet pod­nieść gło­wy, a słoń­ce już tak pali zie­mię, że nawet dosko­na­ły nie­miec­ki asfalt zamie­nia się w cia­sto. Powie­trze drży, wykrzy­wia­jąc obraz mia­sta. Dosta­łem robo­tę w fir­mie prze­pro­wadz­ko­wej. Mona­chium i oko­li­ca. Čabo kie­ru­je, Vla­di­mir i ja dźwi­ga­my. Meble, pudła z zabaw­ka­mi i książ­ka­mi, cza­sem instru­men­ty muzycz­ne: pia­ni­na, kon­tra­ba­sy, gita­ry, per­ku­sje, podob­ne do gril­la sta­re syn­te­za­to­ry, gło­śni­ki, małe i duże, całe góry gło­śni­ków.

Vla­di­mir swo­je imię wypo­wia­da z rosyj­ska: Volo­di­mir. Ma chu­de, bla­de ręce i bar­dzo duże dło­nie, któ­ry­mi mógł­by góry prze­no­sić, jeśli­by tyl­ko chciał. Wycho­wał się w DDR, nigdy nie narze­ka i na pierw­szy rzut oka widać, że nie miał łatwe­go życia. Niem­cy nie para­ją się taką cięż­ką, by nie powie­dzieć: szczu­rzą robo­tą. Ja przy­naj­mniej poza Vla­di­mi­rem nie widzia­łem żad­ne­go.
– Rdzen­ny Nie­miec – twier­dzi Čabo – woli sie­dzieć na dupie i nic nie robić niż kopać kana­ły, nosić sza­fy. Nie ma szans, bra­cie, żaden Szwab nie będzie pod­cie­rał tył­ków na oddzia­le dla umie­ra­ją­cych star­ców. To wszyst­ko robi­my my, dla­te­go szko­py jakoś nas jesz­cze tole­ru­ją. Czy nie jest tak, mój przy­ja­cie­lu Vla­di­mi­rze, czy to nie praw­da?
Vla­di­mir wydy­cha chmu­rę dymu, uśmie­cha się i potwier­dza: – Praw­da, praw­da… Póki pra­cu­ję, jestem spo­koj­ny, nie drę­czą mnie czar­ne myśli, te dia­bły bez­czyn­no­ści, jak je świet­nie nazwa­łeś, sta­rusz­ku. Naj­trud­niej jest prze­trwać week­end, dzień dłu­ży się jak rok, po zmierz­chu zła­żą się duchy prze­szło­ści. Cza­sem sia­dam na łóż­ku i roz­ma­wiam z nimi.

– Wiesz – zwró­cił się do mnie raz w środ­ku nocy Pop – wiesz, jakie to strasz­ne zgi­nąć bez winy tak, jak ja zgi­ną­łem?
– Potra­fię to sobie wyobra­zić, Popie – odpo­wia­dam.
– Wierz mi, nie potra­fisz. Nie ma nic gor­sze­go od wido­ku wła­snej śmier­ci. Wrzesz­czysz wnie­bo­gło­sy, a nikt cię nie sły­szy, pła­czesz z bólu, a nigdzie ani kro­pli łzy. Dla­cze­go mnie zabi­łeś, przy­ja­cie­lu, dla­cze­go?
– Nie roz­po­zna­łem cię, Popie. Sto razy pytasz o to samo, daj już temu spo­kój.
– Dla­cze­go nie pocze­ka­łeś chwi­lę, na miły Bóg?
– Cza­su nie cof­nę, a teraz jest już za póź­no…
– Nie cią­ży ci to, przy­ja­cie­lu?
– Jasne, że cią­ży, prze­cież sam widzisz. Nawet jeśli chciał­bym zapo­mnieć, nie mogę…
– Ech, naiw­nia­ku, myśla­łeś, że cię nie znaj­dę, co? A ja dotrę i na koniec świa­ta, jeśli trze­ba, żaden pro­blem. Powiedz, cze­mu ty sobie kogoś nie znaj­dziesz? Jesteś sam jak palec, a z samot­no­ści ludziom mie­sza się w gło­wie, szcze­gól­nie w takich miej­scach jak to.

Mniej wię­cej w poło­wie lip­ca mia­sto zaczę­ło się wylud­niać. Niem­cy wyje­cha­li na urlo­py, nad Adria­tyk i inne morza, wyje­chał też Čabo z rodzi­ną. – Muszę gdzieś wymo­czyć sobie nogi – stwier­dził.
Wszy­scy nasi gastar­be­ite­rzy powsia­da­li do aut i wio. No, może nie wszy­scy, bo prze­cież są też tacy, któ­rzy nigdzie nie rusza­ją się lata­mi. Vla­di­mir i ja zosta­li­śmy. Przez kil­ka dni dyżu­ro­wa­li­śmy, a potem i nas wysła­no na Urlaub.
– Słu­chaj – zaga­dał do mnie Vla­di­mir – wpad­nij do mnie w nie­dzie­lę. Sio­stra świę­tu­je trzy­dzie­ste pią­te uro­dzi­ny. Wrzu­ci­my coś na ruszt, wal­nie­my po piw­ku. Tyl­ko nie mów, że nie możesz.
– No, ale jak – wzbra­nia­łem się – prze­cież nie znam jej. Głu­pia sytu­acja.
– Elsa nie obcho­dzi uro­dzin, więc robię impre­zę za nią. Dla­te­go bez krę­pa­cji, kole­go, przy­cho­dzisz i już.
Gdy­by cho­dzi­ło o kogoś inne­go, jakoś bym się wymi­gał, ale Vla­di­mi­ro­wi nie chcia­łem spra­wiać przy­kro­ści. Ten dobry czło­wiek przy­po­mi­nał mi, sta­rusz­ku, tro­chę tego two­je­go Sło­weń­ca z Mari­bo­ru, z któ­rym pra­co­wa­łeś i któ­re­go kie­dyś do nas przy­wio­złeś. Ten sam typ, zawsze uśmiech­nię­ty, ser­decz­ny, no, do rany przy­łóż.

Do nie­dzie­li łazi­łem z kąta w kąt. Mia­łem ze sobą jakąś książ­kę po nie­miec­ku, żeby poćwi­czyć język, ale myśli ucie­ka­ły mi na lewo i pra­wo, za nic w świe­cie nie mogłem cof­nąć ich do punk­tu wyj­ścia. Jed­nej nocy przy­szła poli­cja. Szu­ka­li mło­de­go Tur­ka, nie zna­leź­li go w miesz­ka­niu. Nie widzie­li­śmy się od dłuż­sze­go cza­su. Wilcz­ka wypro­wa­dza­ła mat­ka, z musu, bo pies rwał się do przo­du, ska­kał, kwi­lił, chciał się bawić i bie­gać, a ona pozo­sta­wa­ła obo­jęt­na, było widać, że na gło­wie ma inne zmar­twie­nia.

Cza­sem pró­bo­wa­łem coś ugo­to­wać, ale sła­bo mi szło, nie mam do tego ser­ca. Zama­wia­łem więc jedze­nie przez tele­fon albo sze­dłem do restau­ra­cji, któ­rych jest tutaj zatrzę­sie­nie. Wło­skie, chiń­skie, grec­kie, indyj­skie, dal­ma­tyń­skie, bośniac­kie… Nie wiem, czy za two­ich cza­sów też tak było. Mia­sto niby się nie zmie­nia, ale zmie­nia­ją się ludzie.

Ponie­waż nic nie wie­dzia­łem o sio­strze Vla­di­mi­ra – a prze­cież nie wypa­da poja­wić się na uro­dzi­nach z pusty­mi ręka­mi – całe piąt­ko­we popo­łu­dnie spę­dzi­łem na poszu­ki­wa­niu pre­zen­tu dla niej, zupeł­nie nie wie­dząc, co mógłym kupić. Jak to zazwy­czaj w takich przy­pad­kach bywa, nogi ponio­sły mnie same. Tra­fi­łem do księ­gar­ni pana Kes­sle­ra. Sta­ru­szek sie­dział za wiel­kim sto­łem wśród ksią­żek, kop­cił papie­ro­sa bez fil­tra i rąb­kiem koszu­li puco­wał sobie oku­la­ry. Na począt­ku zdzi­wi­łem się, że pali w takim miej­scu, jed­nak on swo­imi gesta­mi neu­tra­li­zo­wał nie­zwy­kłość sytu­acji, jak­by zacią­ga­jąc się, mówił: „Ja, dzie­ci, całe życie spę­dzi­łem wśród ksią­żek i wiem, że w porów­na­niu z ogniem dym to dla nich sama przy­jem­ność“.

– Rozej­rzę się, jeśli móż­na… – zaczą­łem, ale sta­ru­szek prze­rwał mi w pół zda­nia mach­nię­ciem ręki.
– Niech pan sia­da. Pro­szę zgar­nąć papie­ry z tego krze­sła, poło­żyć je na pod­ło­dze i sia­dać. O, tak. Napi­je się pan konia­ku?

Nie pod­no­sząc się z miej­sca, wycią­gnął skądś butel­kę i dwa kie­lisz­ki i nalał po same brze­gi. Stuk­nę­li­śmy się.
– Skąd pan jest? Zaraz, pro­szę nie mówić… Była Jugo­sła­wia?
– Zga­dza się.
– Skąd dokład­nie?
– Z Bośni – powie­dzia­łem, a sło­wo jak mone­ta spa­dło na stół, zadźwię­cza­ło i prze­pa­dło w dymie.
– Ech, Bośnia, Bośnia – Po jego twa­rzy prze­mknął cień.
W mil­cze­niu pocią­gnę­li­śmy z kie­lisz­ków.
– Szu­ka pan cze­goś dla sie­bie czy może na pre­zent?
– Na pre­zent.
– Rozu­miem. Poda­ru­nek dla damy, jeśli się nie mylę?
– Tak, dla damy, któ­rej nie widzia­łem nigdy w życiu. Niem­ka, sio­stra przy­ja­cie­la.
– Niech się pan nie przej­mu­je, zaraz temu zara­dzi­my – Wychy­lił się i się­gnął po książ­kę w czer­wo­nej okład­ce. – Pro­szę, Wegze­ichen, pre­zent ide­al­ny. O Andri­ciu pew­nie pan sły­szał. Cho­ciaż­by w szko­le, praw­da?
Kie­dy uważ­nie, stro­na po stro­nie, prze­glą­da­łem książ­kę, pan Kes­sler poło­żył na sto­le zna­ne mi sta­re jugo­sło­wiań­skie wyda­nie Przy­droż­nych zna­ków.
– Tę panu poda­ru­ję. Żeby pan sobie przy­po­mniał…

Dom Vla­di­mi­ra i cała ta pod­miej­ska oko­li­ca ma w sobie coś z atmos­fe­ry uli­có­wek w Woj­wo­di­nie. Nie uświad­czysz tam karych koni, klu­czy gęsi, sto­gów sia­na w polu, psów szcze­ka­ją­cych na dłu­gich łań­cu­chach ani oka­za­łych bram, chro­nią­cych podwór­ka przed spoj­rze­nia­mi z zewnątrz, a jed­nak wyraź­nie czuć podo­bień­stwo, jakiś rów­nin­ny zen, spo­kój i nie­od­wra­cal­ność życia, któ­re upły­wa w swo­im sta­łym ryt­mie, nie bacząc na nasze czy­ny i wyrzą­dza­ne przez nas zło.

Jadąc tam, pomy­śla­łem, że może lepiej, gdy­bym zamiast Przy­droż­nych zna­ków kupił po pro­stu kwia­tek. Andrić jest dobry, nie w tym rzecz, ale Elsie i tak nie zale­ża­ło na uro­dzi­nach, więc sytu­acja mogła wydać się cokol­wiek absur­dal­na: oto gastar­be­iter z Bośni wrę­cza pani domu dzie­ło lau­re­ata Nagro­dy Nobla. Nie­dłu­go jed­nak zaprzą­ta­łem tym sobie gło­wę.

Kie­dy zoba­czy­łem ją pierw­szy raz, sie­dzia­ła sama pod para­so­lem przy dużym sto­le przed domem i obie­ma ręko­ma, tak jak roz­su­wa się zasło­ny, odgar­nia­ła z twa­rzy wło­sy. Popa­trzy­ła na mnie zie­lo­ny­mi zacie­ka­wio­ny­mi ocza­mi, któ­re śmie­ją się pew­nie nawet wte­dy, gdy ona się nie śmie­je, lecz ja, cym­bał, ucie­kłem spoj­rze­niem w bok i zatrzy­ma­łem się, bez­rad­ny jak dziec­ko.
– Alles Gute zum Geburt­stag – wyre­cy­to­wa­łem i dałem jej książ­kę, nie rusza­jąc się z miej­sca, ponie­waż mię­dzy nami nagle roz­war­ła się prze­paść, musia­łem więc uwa­żać, żeby się w nią nie sto­czyć, co zresz­tą, jak mi się wyda­wa­ło, nie było­by aż takie złe.
Ucie­szy­łem się, bo spra­wia­ła wra­że­nie zado­wo­lo­nej, nawet powie­dzia­ła coś w podzię­ce, ale kie­dy zapro­si­ła mnie do sto­łu, osłu­pia­ły nadal nie umia­łem zro­bić kro­ku. W koń­cu chwy­ci­ła moją rękę i pomo­gła mi prze­sko­czyć przez prze­paść.

Kie­dy następ­ne­go ran­ka, wymę­czo­ny przez kosz­ma­ry, kolej­ny raz obu­dzi­łem się we wła­snej skó­rze, poczu­łem się – nie cza­ruj­my się, sta­rusz­ku – jak ostat­ni prze­gra­ny. Znów byłem tym, kim wczo­raj, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że o jeden dzień przy­bli­ży­łem się do śmier­ci. Obser­wu­jąc z bli­ska sce­ny z życia rodzin­ne­go, przez chwi­lę pomy­śla­łem: „O, i ja tak bym mógł“. Naśla­du­jąc ludzi, robiąc to, co oni, mógł­bym zagrać na nosie umie­ra­niu.
Elsa, kobie­ta nie mniej doświad­czo­na przez życie niż inni, mia­ła do mnie cier­pli­wość. Nie ucie­ka­ła, gdy toną­łem pod powierzch­nią. W momen­tach kry­tycz­nych mówi­łem jej, i to nie raz:
– Idź, nie odwra­caj się, tyl­ko idź. Ty tego nie rozu­miesz – pota­rza­łem – nie rozu­miesz.
– Może i nie rozu­miem, ale jak widzisz, wciaż tu jestem.

Pew­nej nocy zerwa­łem się z płyt­kie­go snu, a ona leża­ła obok mnie, na wąskim łóż­ku. Z kory­ta­rza dobie­ga­ły jakieś gło­sy. Znów przy­szli po tego Tur­ka, tym razem spo­koj­nie na nich cze­kał. Zanim go wypro­wa­dzi­li, zadzwo­nił do moich drzwi.
– Sąsie­dzie, ja idę, niech się sąsiad nie gnie­wa i weź­mie tego psa do sie­bie. Wabi się Suł­tan.
– A gdzie jest two­ja mat­ka? – zapy­ta­łem.
– Nie ma jej, poszła sobie.

Krót­ka roz­mo­wa mię­dzy nami odby­wa się po nie­miec­ku, sły­chać twar­dy bał­kań­ski akcent. Dwóch face­tów w cywi­lu za jego ple­ca­mi i Eli­sa, któ­ra wła­śnie się obu­dzi­ła, nie pospie­sza­ją nas. Nie mie­sza­ją się. Tro­je Niem­ców i mer­da­ją­cy ogo­nem owcza­rek nie­miec­ki kul­tu­ral­nie pozwa­la­ją nam skoń­czyć roz­mo­wę.
– Dobrze, Suł­ta­nie, czy wzią­łeś swo­je rze­czy?
Pies, jak­by napraw­dę rozu­miał, o czym mówię, postą­pił dwa kro­ki naprzód, usiadł przy zie­lo­nej rekla­mów­ce i wpił we mnie wzrok.
– Tu ma suchą kar­mę, miski i zabaw­ki – powie­dział Turek.

Na jesień razem z Suł­ta­nem prze­pro­wa­dzi­li­śmy się na The­re­sien­stras­se, bli­sko Neue Pina­ko­thek, gdzie pra­co­wa­ła Elsa. Ona zmie­ni­ła mój spo­sób patrze­nia na świat. Dzię­ki niej zaczą­łem wyobra­żać sobie, że pew­ne­go dnia prze­sta­nę myśleć o tym, skąd przy­by­łem, jak wcze­śniej żyłem i w co wie­rzy­łem. Wte­dy, w tej jasnej przy­szło­ści, o któ­rej daw­niej nawet nie śmia­łem myśleć, nie będę musiał już nosić swo­je­go cięż­kie­go krzy­ża. Zrzu­cę go i cisnę gdzieś do rowu, niech tam sobie leży, aż zaro­śnie chwa­sta­mi, niech zgni­je, co mi tam.

Wie­czo­ra­mi Suł­tan i ja cho­dzi­my na spa­ce­ry. W par­ku spo­ty­ka­my innych ludzi z czwo­ro­no­ga­mi. Małe psy są bar­dziej ner­wo­we od dużych. Bywa, że rzu­ca­ją się na Suł­ta­na, szcze­ka­ją, złe na nie wia­do­mo co, a Suł­tan nic, tyl­ko patrzy na nie ze zdzi­wie­niem. Nie szu­ka zaczep­ki. Cza­sem niko­go nie ma i sami, we dwój­kę, patro­lu­je­my oko­li­cę.

Raz pod wie­czór zerwał się taki wiatr, że w par­ku nie było żywej duszy. Ani ludz­kiej, ani psiej. Przez cały dzień prze­śla­do­wa­ło mnie uczu­cie pier­wot­ne­go szczę­ścia. Reago­wa­łem na nie z nie­po­ko­jem. „Skąd to się wzię­ło – myśla­łem – dla­cze­go aku­rat na mnie spa­da ten kło­pot?“ Bo prze­cież szczę­ście to kło­pot. Po nim, wia­do­mo, zawsze przy­cho­dzi zachmu­rze­nie, a potem obe­rwa­nie chmu­ry. Ten stan czę­ścio­wo mi odpo­wia­dał, ale z doświad­cze­nia wie­dzia­łem, że trze­ba mieć się na bacz­no­ści. Posta­no­wi­łem go poko­nać.

Wewnętrz­ną wal­kę pro­wa­dzi­łem aż do spa­ce­ru z Suł­ta­nem.

Przy­cho­dzi­my na naszą łąkę, sia­dam na ław­cze­ce, zapa­lam papie­ro­sa, rzu­cam piłecz­kę teni­so­wą na śro­dek pla­cy­ku oto­czo­ne­go inny­mi ław­ka­mi, kosza­mi na śmie­ci i drze­wa­mi, któ­re dalej płyn­nie prze­cho­dzą w las. Suł­tan śle­dzi lot pił­ki, zry­wa się do bie­gu. Nie ma szans jej zna­leźć, więc, nie oszu­kuj­my się, ta gra jest tro­chę dla picu. Liczy się sprint, szu­ka­nie to tyl­ko zaba­wa. Za trze­cim razem, żeby tro­chę uroz­ma­icić tę grę, wsta­ję, odcho­dzę w głąb łąki i dopie­ro stam­tąd mio­tam piłecz­ką, któ­ra od razu prze­pa­da w ciem­no­ściach. Suł­tan reje­stru­je wyrzut. Bie­gnie, a ja wol­no za nim. Wypa­tru­ję w mro­ku jego cie­nia. Zbli­ża­jąc się do lasu, czu­ję, jak szczę­ście mnie opusz­cza, aż w koń­cu zni­ka. Pies węszy trop, idzie w lewo, idzie w pra­wo, potem wra­ca.
– Gdzie masz piłecz­kę, mistrzu, co?
Suł­tan umie już po turec­ku i po nie­miec­ku, rozu­mie też po nasze­mu.
– I co teraz będzie? – dopy­tu­ję.
Mil­czy i śle­pi w czerń biją­cą z lasu, do któ­re­go teraz pod­cho­dzi­my. Nie­chęt­nie, ale jed­nak. Jeste­śmy już napraw­dę bli­sko. Zatrzy­mu­je­my się. Patrzę przed sie­bię, lecz w ten spo­sób nic nie mogę doj­rzeć. Dla­te­go, niby to odwra­ca­jąc spoj­rze­nie, zer­kam w tam­tą stro­nę kątem oka. I co widzę? W ciem­no­ści żarzą się czy­jeś żół­te oczy.
– E tam, nic nam nie zro­bią – szep­czę.
Łapię Suła­ta­na za obro­żę. Przed nami ław­ka, za nią las, a tam, w tra­wie mię­dzy dwo­ma świa­ta­mi – coś. Może to tyl­ko nasza piłecz­ka, nie jestem pewien. Pies cicho war­czy.

O autorze

Zoran Pilić

Prozaik, poeta. Debiutował w 2007 roku zbiorem opowiadań Doggiestyle, który stał się postawą sztuki teatralnej Sex, laži i jedan anđeo, wystawionej w Akademii Sztuk Dramatycznych w Zagrzebiu (2009). Jego debiut powieściowy Đavli od papira był nominowany do prestiżowej chorwackiej nagrody literackiej „Jutarnji list” i wymieniany pośród najlepszych powieści 2012 roku według Chorwackiego Ministerstwa Kultury, które w 2014 roku wyróżniło także jego zbiór opowiadań Nema slonova u Meksik. Laureat nagrody Europejskiego Festiwalu Opowiadań w 2015 roku. Współpracuje z portalem Booksa.hr.

Powiązania

Nowe głosy z Europy: Zoran Pilić

nagrania / między wierszami Bronka Nowicka Wieńczysław Dębiński Zoran Pilić

Dzie­sią­ty odci­nek pro­gra­mu „Nowe gło­sy z Euro­py” z udzia­łem Zora­na Pili­cia.

Więcej

Nowe Głosy z Europy 2016: Proza

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Zapis spo­tka­nia autor­skie­go „Nowe gło­sy z Euro­py 2016: Pro­za”, w któ­rym udział wzię­li Jerzy Jar­nie­wicz, Rume­na Buža­ro­vska, Eri­ka Fatland, Ciwan­merd Kulek i Zoran Pilić. Spo­tka­nie odby­ło się w ramach festi­wa­lu lite­rac­kie­go Sta­cja Lite­ra­tu­ra 21.

Więcej

Pakamera, w której trzymamy zupełnie zbędne rzeczy

wywiady / o pisaniu Zoran Pilić

Roz­mo­wa Kata­ri­ny Braj­dić z Zora­nem Pili­ciem. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej

Nic nam nie zrobią

utwory / premiery w sieci Zoran Pilić

Pre­mie­ro­wy frag­ment opo­wia­da­nia Zora­na Pili­cia w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej

Tekst o ludziach żyjących na obczyźnie

recenzje / KOMENTARZE Zoran Pilić

Autor­ski komen­tarz Zora­na Pili­cia do opu­bli­ko­wa­ne­go we frag­men­cie w biBLio­te­ce opo­wia­da­nia „Nic nam nie zro­bią”. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej

Doskonale funkcjonujący węzeł komunikacyjny

recenzje / NOTKI I OPINIE Miłosz Waligórski

Gło­sy o twór­czo­ści Zora­na Pili­cia, wybra­ne przez Miło­sza Wali­gór­skie­go. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej