Nowe głosy z Europy: Zoran Pilić
nagrania / między wierszami Bronka Nowicka Wieńczysław Dębiński Zoran PilićDziesiąty odcinek programu „Nowe głosy z Europy” z udziałem Zorana Pilicia.
WięcejPremierowe opowiadanie Zorana Pilicia w przekładzie Miłosza Waligórskiego. Prezentacja w ramach projektu Nowe głosy z Europy.
Żeby tylko teraz nie dopadł mnie smutek, myślę i już jest za późno. Wpadam w pułapkę własnego umysłu, który sam rozpoznaje sprzyjające warunki i materializuje we mnie biesa. Ten bies odnajduje najkrótszą drogę do serca i jakby dla żartu otwiera w nim kilka ran.
Zrywam się, sięgam po swoją czarną torbę z czterema krzywo przyszytymi paskami – idiota by zauważył, że to podróbka adidasa – a ona zapada się w sobie, łamie na dwoje, jakby nie było, ani nie mogło w niej być, niczego wartościowego. Lecz nie jest temu winna torba, a gorycz, setki lat nędzy i rozpaczy odkładających się w naszej krwi niczym ropa pod martwymi warstwami ziemi, szkieletami mamutów, króli i żebraków, pod szkieletami gastarbeiterów.
Idę po czarnym asfalcie między grubymi żółtymi liniami, tą samą trasą, którą wcześniej sunęły szeregi moich milczących rodaków. Wyglądali, jakby ich ktoś posyłał na szafot, tymczasem szli po nowe lepsze życie. I kiedy gdzieś w górze zza prastarych kopuł Hauptbahnhofu przeciera się mój pierwszy emigracyjny świt, na myśl przychodzi mi ojciec. Czy to możliwe, staruszku, czy to możliwe, że to wszystko od dawna na nas czekało?
Świat się zmienił, nie jest już do siebie podobny, a my ciągle od czegoś uciekamy: od biedy i wojen; z małych, zawęźlonych krajów, miast i ulic, gdzie każdy zna każdego; uciekamy tam, gdzie człowiekowi łatwiej jest się schować przed innymi i przed samym sobą; uciekamy od niesprawiedliwości i beznadziei, ale nie tylko od tego; uciekamy też od swoich rodzin, od przyjaciół i wrogów, zmarłych i żyjących; od złodziejstwa, od nienawiści tak samo jak od miłości; przed bezsennością, długami, zemstą, nożem i kacetem; przed cuchnącymi knajpami, w których przesiadujemy nad kawą całe dnie i noce, żłopiąc jej tyle, że pewnie mamy już czarną krew, więc kiedy udaje nam się od tego żłopania uciec, wydaje nam się, że zrobiliśmy ze swoim życiem coś wielkiego; uciekamy od obojętności, od zaraźliwego szaleństwa, ślącego niewidzialne promienie we wszystkie strony; w końcu, tak sądzę, uciekamy także dlatego, że po to właśnie się urodziliśmy – aby uciekać.
Ty, staruszku, wychowałeś się w świecie bez barw. Mówisz, że to nieprawda, ale nawet ja przypominam sobie, że pierwsze kolory pojawiły się dopiero na początku lat siedemdziesiątym, może w 1974 roku, kiedy we Frankfurcie Katalinski strzelił gola Hiszpanom. Wcześniej wszystko było czarno-białe, choć nie przeczę, że żyło wam się lepiej niż dzisiaj nam w kolorze. Dobrze pamiętam: słońce świeciło jaskrawo, rzeka latem była przezroczysta, zimą mętna, ziemista, a perła była czarna.
Czarna Perła – tak się nazywał. Trzymaliśmy go na rozklekotanym stoliku, który dzisiaj kojarzy mi się z tymi biednymi istotami z teledysku do Somewhere I Belong Linkin Park. Obok, a może na dolnej półeczce między chybotliwymi nogami, stało ciężkie białe pudełko z przełącznikiem. Stabilizator – tak na to mówiliśmy. Odpalało się go i po mniej więcej dziesięciu minutach pojawiał się czarno-biały obraz. Po prostu cud, cud telewizji.
Za twojej młodości niebo leżało bliżej ziemi, bogaci panowie chodzili w sobolowych czapach i ciężkich surdutach z gabardyny, a kłaniając się damom, mówili „całuję rączki, madame”. Czy to było kiedy indziej i gdzie indziej, w innym miejscu i innym czasie?
Niemcy od początku mi nie pasowały. Co tu kryć. Nie i już. Wiesz, idę sobie przez ten ogromny dworzec i normalnie boję się własnych kroków. Wywołują echo jak w katedrze, złowieszcze, a równocześnie czyste, naoliwione, wypucowane. Nim zdążę nadepnąć na kawałek zmiętego papieru, jeśli w ogóle taki tam się znajdzie, w okamgnieniu zjawia się człowiek z wózkiem, niepostrzeżenie go zamiata i odchodzi, znika szybko jak wąż. Panuje tu pedantyczny porządek, bez dwóch zdań, ale tylko na powierzchni. Wystarczy choć trochę się zagłębić, wytężyć wzrok i popatrzeć w ciemność czatującą w rogach, tam, gdzie, jeśli naprawdę bylibyśmy w katedrze, stałyby pięknie rzeźbione konfesjonały, tak więc wystarczy się skupić, aby zobaczyć czyjeś żółte oczy. Świecą w półmroku, słyszę szept, szelest liści lub peleryny Nekromanty. Nic mi nie zrobią, pocieszam się w duchu, to padlinożercy, nie rzucają się dziko na łup, tylko czekają, aż sam wleci im do gąbki, co jest wyłącznie kwestią czasu. Stosują strategię przyczajonego pająka. W ich rewiry nie zapuszczają się nawet porządkowi. To państwo w państwie, kraj starych myśliwych, poczekalnia między dwoma światami – jeden odchodzi, a drugi dopiero się przeciera.
Pijacy, naciągacze, kieszonkowcy, pucybuci, kurwy i żebracy – wszyscy oni robią swoje, ich łatwo rozpoznać, ale wśród nich są też i inni. Tacy, co gadają do siebie, niby na kogoś czekając, wbijają wzrok w twarze podróżnych, stają na palcach, wyciągają cienkie blade szyje, żeby nic nie uszło ich uwadze, nawet te najbardziej oddalone wagony, a potem z powrotem chowają głowy w płaszcze i szale, nie kryjąc rozczarowania, że ten ktoś nie przyjechał. I tak przez całe lata. Pewnego dnia jednak ten ktoś się pojawi i wtedy oni go przywitają. Niczym spłoszony ptak przelatuje mi przez głowę myśl, że oto widzę, jak życie bezwzględnie obchodzi się z tymi ludźmi. Czekają na nie wiadomo co, a w rzeczy samej odwracają się od prawdy. Nigdzie na kuli ziemskiej nie można lepiej poczuć nieubłaganego działania czasu niż w takich gigantycznych smutnych miejscach.
Unikaj głupoty, złudzeń i czczej gadaniny. Teraz, kiedy zdobyłem się na ten, powiedzmy, najbardziej radykalny ruch, może naprawdę odwróci mi się karta. To mógłby być nowy sens życia, staruszku, zacząć od zera, tutaj, w samym środku mlekiem i miodem płynącej Europy, kupić sobie niemiecką furę, dwu‑, trzyletnią audicę, a potem gaz do dechy nad nasze morze, cholera, jakby inne kraje nie miały morza, a przecież mają je wszyscy: Grecy, Francuzi i Włosi, a nawet Niemcy, chociaż to ichnie jest, rzecz jasna, zimne i nijakie. Chciałbym odwiedzić też te sławetne Karaiby. I Jamajkę. Zrelaksować się i w ogóle. W końcu nie należę do najgorszych ludzi na świecie, więc i dla mnie powinno zaświecić kiedyś słońce.
„Akurat – myślę sobie – akurat tutaj zaświeci”. Jeśli tak, to muszę nakupować sobie kremów z filtrem UV. W przeciwnym razie spiekę się w słońcu niemieckiego dobrobytu.
Nie chcę pamiętać, przeciwnie, o wszystkim chcę zapomnieć, staruszku, ale do tego potrzeba czasu, jeszcze pół życia, może trochę mniej. Nareszcie wychodzę na otwartą przestrzeń, w egipskie ciemności. Grube bawarskie obłoki zdeptały świt, lodowaty wiatr bije mnie po twarzy, pluje pierwszymi kroplami deszczu i dopiero gdzieś hen, daleko na wschodzie widzę cienki ślad przebijającej jasności.
Przez pierwsze dni bez przerwy pada deszcz. Na początku leje, później słabnie, traci oddech, a w końcu mży tylko w usypiającym rytmie. Właśnie tak wyobrażam sobie koniec świata. W dniu Sądu Ostatecznego deszcz nie będzie rysował po niebie tęcz, tylko cicho zrosi ziemię, a potem – jak podają księgi – nad światem zapanuje ciemność.
Pierwszy dom znalazłem w jednym z Heimów, czyli schronisk. W pięcio‑, sześcioosobowych pokojach bieda ukazuje się w pełnej krasie. Człowiek od razu widzi, że oto znalazł się o krok od beznadziei i jeśli natychmiast stąd nie ucieknie, przepadnie z kretesem, z poczuciem ostatecznej klęski.
Biorę na wiarę, że oczy są zwierciadłem duszy, i przyglądam się staremu Grekowi, który, trzymając ręce na podołku, siedzi na krawędzi równo zasłanego łóżka. Facet stanowi obraz nędzy i rozpaczy.
– Mam na imię Christos – mówi.
Ten zdjęty z krzyża i złamany przez życie Jezus ucina sobie ze mną krótką pogawędkę. „Oto człowiek – myślę – syn Boży. Kto by zgadł, że spotkam się z nim, starym i niedołężnym, właśnie w monachijskim Heimie”. Wrogowie wymyślili dla niego jeszcze straszniejszą karę niż śmierć w męczarniach: zamiast zabić, wysłali go w świat.
– Uważaj na naszych – radzi.
Nasi to Grecy, Albańczycy, Chorwaci, Serbowie, Bośniacy i Turcy. Zaślepia ich blask urojonych pałaców, trudno więc dość z nimi do ładu. Żyją wizją powrotu, a kiedy już udaje im się wrócić i zobaczyć to wszystko, przed czym uciekali, po kilku dniach pędzą z powrotem do kraju, który ich nie wzrusza (a oni jego), dlatego po jakimś czasie znów zaczynają śnić stary sen. „Wrócę – marzą – nawet jeślibym miał tam zdechnąć, wrócę. Niech przynajmniej umrę po ludzku, jeśli nie umiałem tak żyć”.
– Unikaj naszych. Jedni pracują, zaharowują się, a inni chcieliby mieć wszystko od razu. Ci wpędzą cię do kryminału, a tam stoczysz się bezpowrotnie, uwierz mi. Dlatego powtarzam: kiedy widzisz naszego na ulicy, bierz nogi za pas, bo nawet jeśli nie ściągnie na ciebie poważnych kłopotów, to zarzuci cię swoimi smutkami, troską i przygnębieniem.
Mieszkania w ausländerskiej dzielnicy ani trochę nie uważam za swoje. Nie pasuje do mnie, zresztą nie robię nic, żeby to zmienić. Przez ściany słyszę głosy kobiet, dzieci, mężczyzn, słyszę pomruki, krzyki, jęki, czasem też szczekanie albo kwilenie owczarka niemieckiego, którego wyprowadza na spacer ogolony na zero młody Turek. Raz pod wieczór zobaczyłem, jak szarpie zwierzakiem i się na niego wydziera. Kiedy go kopnął, puściły mi nerwy.
– Zostaw – powiedziałem – co ci zawinił? – A on obiema rękoma złapał wilczka za kark, wrzucił go przez drzwi do mieszkania i podszedł do mnie. Wyciągnął łysy łeb i jak nie ryknie: – Masz jakiś problem, koleś? Jaki masz problem, hę?
Mało brakowało, a coś bym mu odpowiedział. O swoich problemach, o problemach nas wszystkich. Był jednak tak bardzo wytrącony z równowagi – na szczęście dostrzegłem to na czas – że nie zrozumiałby mnie. Dlatego tylko uniosłem ręce i stwierdziłem: – Twój pies, bracie, rób, jak uważasz.
– Właśnie, mój pies, mój problem! Mój pies, mój pierdolony, kurwa, problem!
Wszystko powtarzał po dwa, trzy razy, jakby sam nie wierzył w to, co mówi.
Przez ściany słyszę ludzi, naszych, jak ich nazywa Christos. Czasem się śmieją do rozpuku, o czymś opowiadają, krzyczą do siebie, z jednego nastroju przechodzą w drugi, a wszystko po to, żeby zabić nudę. Bo tylko przesada jest w stanie utrzymać człowieka na powierzchni. To dzięki wybuchom radości, smutku, miłości i gniewu, dzięki zazdrości, przywiązaniu, wrogości i pragnieniu rzeczy niemożliwych czujesz, że żyjesz.
W obojętności zaś życie mija niezauważone, jakby go nie było.
Wiosna w pełni, staruszku, a ty byś nie zauważył. Wszystko wydarzyło się w kilka dni i nocy. Nie zdążyłeś nawet podnieść głowy, a słońce już tak pali ziemię, że nawet doskonały niemiecki asfalt zamienia się w ciasto. Powietrze drży, wykrzywiając obraz miasta. Dostałem robotę w firmie przeprowadzkowej. Monachium i okolica. Čabo kieruje, Vladimir i ja dźwigamy. Meble, pudła z zabawkami i książkami, czasem instrumenty muzyczne: pianina, kontrabasy, gitary, perkusje, podobne do grilla stare syntezatory, głośniki, małe i duże, całe góry głośników.
Vladimir swoje imię wypowiada z rosyjska: Volodimir. Ma chude, blade ręce i bardzo duże dłonie, którymi mógłby góry przenosić, jeśliby tylko chciał. Wychował się w DDR, nigdy nie narzeka i na pierwszy rzut oka widać, że nie miał łatwego życia. Niemcy nie parają się taką ciężką, by nie powiedzieć: szczurzą robotą. Ja przynajmniej poza Vladimirem nie widziałem żadnego.
– Rdzenny Niemiec – twierdzi Čabo – woli siedzieć na dupie i nic nie robić niż kopać kanały, nosić szafy. Nie ma szans, bracie, żaden Szwab nie będzie podcierał tyłków na oddziale dla umierających starców. To wszystko robimy my, dlatego szkopy jakoś nas jeszcze tolerują. Czy nie jest tak, mój przyjacielu Vladimirze, czy to nie prawda?
Vladimir wydycha chmurę dymu, uśmiecha się i potwierdza: – Prawda, prawda… Póki pracuję, jestem spokojny, nie dręczą mnie czarne myśli, te diabły bezczynności, jak je świetnie nazwałeś, staruszku. Najtrudniej jest przetrwać weekend, dzień dłuży się jak rok, po zmierzchu złażą się duchy przeszłości. Czasem siadam na łóżku i rozmawiam z nimi.
– Wiesz – zwrócił się do mnie raz w środku nocy Pop – wiesz, jakie to straszne zginąć bez winy tak, jak ja zginąłem?
– Potrafię to sobie wyobrazić, Popie – odpowiadam.
– Wierz mi, nie potrafisz. Nie ma nic gorszego od widoku własnej śmierci. Wrzeszczysz wniebogłosy, a nikt cię nie słyszy, płaczesz z bólu, a nigdzie ani kropli łzy. Dlaczego mnie zabiłeś, przyjacielu, dlaczego?
– Nie rozpoznałem cię, Popie. Sto razy pytasz o to samo, daj już temu spokój.
– Dlaczego nie poczekałeś chwilę, na miły Bóg?
– Czasu nie cofnę, a teraz jest już za późno…
– Nie ciąży ci to, przyjacielu?
– Jasne, że ciąży, przecież sam widzisz. Nawet jeśli chciałbym zapomnieć, nie mogę…
– Ech, naiwniaku, myślałeś, że cię nie znajdę, co? A ja dotrę i na koniec świata, jeśli trzeba, żaden problem. Powiedz, czemu ty sobie kogoś nie znajdziesz? Jesteś sam jak palec, a z samotności ludziom miesza się w głowie, szczególnie w takich miejscach jak to.
Mniej więcej w połowie lipca miasto zaczęło się wyludniać. Niemcy wyjechali na urlopy, nad Adriatyk i inne morza, wyjechał też Čabo z rodziną. – Muszę gdzieś wymoczyć sobie nogi – stwierdził.
Wszyscy nasi gastarbeiterzy powsiadali do aut i wio. No, może nie wszyscy, bo przecież są też tacy, którzy nigdzie nie ruszają się latami. Vladimir i ja zostaliśmy. Przez kilka dni dyżurowaliśmy, a potem i nas wysłano na Urlaub.
– Słuchaj – zagadał do mnie Vladimir – wpadnij do mnie w niedzielę. Siostra świętuje trzydzieste piąte urodziny. Wrzucimy coś na ruszt, walniemy po piwku. Tylko nie mów, że nie możesz.
– No, ale jak – wzbraniałem się – przecież nie znam jej. Głupia sytuacja.
– Elsa nie obchodzi urodzin, więc robię imprezę za nią. Dlatego bez krępacji, kolego, przychodzisz i już.
Gdyby chodziło o kogoś innego, jakoś bym się wymigał, ale Vladimirowi nie chciałem sprawiać przykrości. Ten dobry człowiek przypominał mi, staruszku, trochę tego twojego Słoweńca z Mariboru, z którym pracowałeś i którego kiedyś do nas przywiozłeś. Ten sam typ, zawsze uśmiechnięty, serdeczny, no, do rany przyłóż.
Do niedzieli łaziłem z kąta w kąt. Miałem ze sobą jakąś książkę po niemiecku, żeby poćwiczyć język, ale myśli uciekały mi na lewo i prawo, za nic w świecie nie mogłem cofnąć ich do punktu wyjścia. Jednej nocy przyszła policja. Szukali młodego Turka, nie znaleźli go w mieszkaniu. Nie widzieliśmy się od dłuższego czasu. Wilczka wyprowadzała matka, z musu, bo pies rwał się do przodu, skakał, kwilił, chciał się bawić i biegać, a ona pozostawała obojętna, było widać, że na głowie ma inne zmartwienia.
Czasem próbowałem coś ugotować, ale słabo mi szło, nie mam do tego serca. Zamawiałem więc jedzenie przez telefon albo szedłem do restauracji, których jest tutaj zatrzęsienie. Włoskie, chińskie, greckie, indyjskie, dalmatyńskie, bośniackie… Nie wiem, czy za twoich czasów też tak było. Miasto niby się nie zmienia, ale zmieniają się ludzie.
Ponieważ nic nie wiedziałem o siostrze Vladimira – a przecież nie wypada pojawić się na urodzinach z pustymi rękami – całe piątkowe popołudnie spędziłem na poszukiwaniu prezentu dla niej, zupełnie nie wiedząc, co mógłym kupić. Jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, nogi poniosły mnie same. Trafiłem do księgarni pana Kesslera. Staruszek siedział za wielkim stołem wśród książek, kopcił papierosa bez filtra i rąbkiem koszuli pucował sobie okulary. Na początku zdziwiłem się, że pali w takim miejscu, jednak on swoimi gestami neutralizował niezwykłość sytuacji, jakby zaciągając się, mówił: „Ja, dzieci, całe życie spędziłem wśród książek i wiem, że w porównaniu z ogniem dym to dla nich sama przyjemność“.
– Rozejrzę się, jeśli móżna… – zacząłem, ale staruszek przerwał mi w pół zdania machnięciem ręki.
– Niech pan siada. Proszę zgarnąć papiery z tego krzesła, położyć je na podłodze i siadać. O, tak. Napije się pan koniaku?
Nie podnosząc się z miejsca, wyciągnął skądś butelkę i dwa kieliszki i nalał po same brzegi. Stuknęliśmy się.
– Skąd pan jest? Zaraz, proszę nie mówić… Była Jugosławia?
– Zgadza się.
– Skąd dokładnie?
– Z Bośni – powiedziałem, a słowo jak moneta spadło na stół, zadźwięczało i przepadło w dymie.
– Ech, Bośnia, Bośnia – Po jego twarzy przemknął cień.
W milczeniu pociągnęliśmy z kieliszków.
– Szuka pan czegoś dla siebie czy może na prezent?
– Na prezent.
– Rozumiem. Podarunek dla damy, jeśli się nie mylę?
– Tak, dla damy, której nie widziałem nigdy w życiu. Niemka, siostra przyjaciela.
– Niech się pan nie przejmuje, zaraz temu zaradzimy – Wychylił się i sięgnął po książkę w czerwonej okładce. – Proszę, Wegzeichen, prezent idealny. O Andriciu pewnie pan słyszał. Chociażby w szkole, prawda?
Kiedy uważnie, strona po stronie, przeglądałem książkę, pan Kessler położył na stole znane mi stare jugosłowiańskie wydanie Przydrożnych znaków.
– Tę panu podaruję. Żeby pan sobie przypomniał…
Dom Vladimira i cała ta podmiejska okolica ma w sobie coś z atmosfery ulicówek w Wojwodinie. Nie uświadczysz tam karych koni, kluczy gęsi, stogów siana w polu, psów szczekających na długich łańcuchach ani okazałych bram, chroniących podwórka przed spojrzeniami z zewnątrz, a jednak wyraźnie czuć podobieństwo, jakiś równinny zen, spokój i nieodwracalność życia, które upływa w swoim stałym rytmie, nie bacząc na nasze czyny i wyrządzane przez nas zło.
Jadąc tam, pomyślałem, że może lepiej, gdybym zamiast Przydrożnych znaków kupił po prostu kwiatek. Andrić jest dobry, nie w tym rzecz, ale Elsie i tak nie zależało na urodzinach, więc sytuacja mogła wydać się cokolwiek absurdalna: oto gastarbeiter z Bośni wręcza pani domu dzieło laureata Nagrody Nobla. Niedługo jednak zaprzątałem tym sobie głowę.
Kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz, siedziała sama pod parasolem przy dużym stole przed domem i obiema rękoma, tak jak rozsuwa się zasłony, odgarniała z twarzy włosy. Popatrzyła na mnie zielonymi zaciekawionymi oczami, które śmieją się pewnie nawet wtedy, gdy ona się nie śmieje, lecz ja, cymbał, uciekłem spojrzeniem w bok i zatrzymałem się, bezradny jak dziecko.
– Alles Gute zum Geburtstag – wyrecytowałem i dałem jej książkę, nie ruszając się z miejsca, ponieważ między nami nagle rozwarła się przepaść, musiałem więc uważać, żeby się w nią nie stoczyć, co zresztą, jak mi się wydawało, nie byłoby aż takie złe.
Ucieszyłem się, bo sprawiała wrażenie zadowolonej, nawet powiedziała coś w podzięce, ale kiedy zaprosiła mnie do stołu, osłupiały nadal nie umiałem zrobić kroku. W końcu chwyciła moją rękę i pomogła mi przeskoczyć przez przepaść.
Kiedy następnego ranka, wymęczony przez koszmary, kolejny raz obudziłem się we własnej skórze, poczułem się – nie czarujmy się, staruszku – jak ostatni przegrany. Znów byłem tym, kim wczoraj, z tą tylko różnicą, że o jeden dzień przybliżyłem się do śmierci. Obserwując z bliska sceny z życia rodzinnego, przez chwilę pomyślałem: „O, i ja tak bym mógł“. Naśladując ludzi, robiąc to, co oni, mógłbym zagrać na nosie umieraniu.
Elsa, kobieta nie mniej doświadczona przez życie niż inni, miała do mnie cierpliwość. Nie uciekała, gdy tonąłem pod powierzchnią. W momentach krytycznych mówiłem jej, i to nie raz:
– Idź, nie odwracaj się, tylko idź. Ty tego nie rozumiesz – potarzałem – nie rozumiesz.
– Może i nie rozumiem, ale jak widzisz, wciaż tu jestem.
Pewnej nocy zerwałem się z płytkiego snu, a ona leżała obok mnie, na wąskim łóżku. Z korytarza dobiegały jakieś głosy. Znów przyszli po tego Turka, tym razem spokojnie na nich czekał. Zanim go wyprowadzili, zadzwonił do moich drzwi.
– Sąsiedzie, ja idę, niech się sąsiad nie gniewa i weźmie tego psa do siebie. Wabi się Sułtan.
– A gdzie jest twoja matka? – zapytałem.
– Nie ma jej, poszła sobie.
Krótka rozmowa między nami odbywa się po niemiecku, słychać twardy bałkański akcent. Dwóch facetów w cywilu za jego plecami i Elisa, która właśnie się obudziła, nie pospieszają nas. Nie mieszają się. Troje Niemców i merdający ogonem owczarek niemiecki kulturalnie pozwalają nam skończyć rozmowę.
– Dobrze, Sułtanie, czy wziąłeś swoje rzeczy?
Pies, jakby naprawdę rozumiał, o czym mówię, postąpił dwa kroki naprzód, usiadł przy zielonej reklamówce i wpił we mnie wzrok.
– Tu ma suchą karmę, miski i zabawki – powiedział Turek.
Na jesień razem z Sułtanem przeprowadziliśmy się na Theresienstrasse, blisko Neue Pinakothek, gdzie pracowała Elsa. Ona zmieniła mój sposób patrzenia na świat. Dzięki niej zacząłem wyobrażać sobie, że pewnego dnia przestanę myśleć o tym, skąd przybyłem, jak wcześniej żyłem i w co wierzyłem. Wtedy, w tej jasnej przyszłości, o której dawniej nawet nie śmiałem myśleć, nie będę musiał już nosić swojego ciężkiego krzyża. Zrzucę go i cisnę gdzieś do rowu, niech tam sobie leży, aż zarośnie chwastami, niech zgnije, co mi tam.
Wieczorami Sułtan i ja chodzimy na spacery. W parku spotykamy innych ludzi z czworonogami. Małe psy są bardziej nerwowe od dużych. Bywa, że rzucają się na Sułtana, szczekają, złe na nie wiadomo co, a Sułtan nic, tylko patrzy na nie ze zdziwieniem. Nie szuka zaczepki. Czasem nikogo nie ma i sami, we dwójkę, patrolujemy okolicę.
Raz pod wieczór zerwał się taki wiatr, że w parku nie było żywej duszy. Ani ludzkiej, ani psiej. Przez cały dzień prześladowało mnie uczucie pierwotnego szczęścia. Reagowałem na nie z niepokojem. „Skąd to się wzięło – myślałem – dlaczego akurat na mnie spada ten kłopot?“ Bo przecież szczęście to kłopot. Po nim, wiadomo, zawsze przychodzi zachmurzenie, a potem oberwanie chmury. Ten stan częściowo mi odpowiadał, ale z doświadczenia wiedziałem, że trzeba mieć się na baczności. Postanowiłem go pokonać.
Wewnętrzną walkę prowadziłem aż do spaceru z Sułtanem.
Przychodzimy na naszą łąkę, siadam na ławczece, zapalam papierosa, rzucam piłeczkę tenisową na środek placyku otoczonego innymi ławkami, koszami na śmieci i drzewami, które dalej płynnie przechodzą w las. Sułtan śledzi lot piłki, zrywa się do biegu. Nie ma szans jej znaleźć, więc, nie oszukujmy się, ta gra jest trochę dla picu. Liczy się sprint, szukanie to tylko zabawa. Za trzecim razem, żeby trochę urozmaicić tę grę, wstaję, odchodzę w głąb łąki i dopiero stamtąd miotam piłeczką, która od razu przepada w ciemnościach. Sułtan rejestruje wyrzut. Biegnie, a ja wolno za nim. Wypatruję w mroku jego cienia. Zbliżając się do lasu, czuję, jak szczęście mnie opuszcza, aż w końcu znika. Pies węszy trop, idzie w lewo, idzie w prawo, potem wraca.
– Gdzie masz piłeczkę, mistrzu, co?
Sułtan umie już po turecku i po niemiecku, rozumie też po naszemu.
– I co teraz będzie? – dopytuję.
Milczy i ślepi w czerń bijącą z lasu, do którego teraz podchodzimy. Niechętnie, ale jednak. Jesteśmy już naprawdę blisko. Zatrzymujemy się. Patrzę przed siebię, lecz w ten sposób nic nie mogę dojrzeć. Dlatego, niby to odwracając spojrzenie, zerkam w tamtą stronę kątem oka. I co widzę? W ciemności żarzą się czyjeś żółte oczy.
– E tam, nic nam nie zrobią – szepczę.
Łapię Sułatana za obrożę. Przed nami ławka, za nią las, a tam, w trawie między dwoma światami – coś. Może to tylko nasza piłeczka, nie jestem pewien. Pies cicho warczy.
Prozaik, poeta. Debiutował w 2007 roku zbiorem opowiadań Doggiestyle, który stał się postawą sztuki teatralnej Sex, laži i jedan anđeo, wystawionej w Akademii Sztuk Dramatycznych w Zagrzebiu (2009). Jego debiut powieściowy Đavli od papira był nominowany do prestiżowej chorwackiej nagrody literackiej „Jutarnji list” i wymieniany pośród najlepszych powieści 2012 roku według Chorwackiego Ministerstwa Kultury, które w 2014 roku wyróżniło także jego zbiór opowiadań Nema slonova u Meksik. Laureat nagrody Europejskiego Festiwalu Opowiadań w 2015 roku. Współpracuje z portalem Booksa.hr.
Dziesiąty odcinek programu „Nowe głosy z Europy” z udziałem Zorana Pilicia.
WięcejZapis spotkania autorskiego „Nowe głosy z Europy 2016: Proza”, w którym udział wzięli Jerzy Jarniewicz, Rumena Bužarovska, Erika Fatland, Ciwanmerd Kulek i Zoran Pilić. Spotkanie odbyło się w ramach festiwalu literackiego Stacja Literatura 21.
WięcejRozmowa Katariny Brajdić z Zoranem Piliciem. Prezentacja w ramach projektu Nowe głosy z Europy.
WięcejPremierowy fragment opowiadania Zorana Pilicia w przekładzie Miłosza Waligórskiego. Prezentacja w ramach projektu Nowe głosy z Europy.
WięcejAutorski komentarz Zorana Pilicia do opublikowanego we fragmencie w biBLiotece opowiadania „Nic nam nie zrobią”. Prezentacja w ramach projektu Nowe głosy z Europy.
WięcejGłosy o twórczości Zorana Pilicia, wybrane przez Miłosza Waligórskiego. Prezentacja w ramach projektu Nowe głosy z Europy.
Więcej