utwory / premiery w sieci

NIE-BO-RAK

Mira Suchowiejko-Opolska

Premierowa proza Miry Suchowiejko-Opolskiej NIE-BO-RAK. Wyróżnienie w ramach projektu „Przed debiutem prozą 2023”.

Dziecko i Rak

Rak to wte­dy, gdy masz 6 lat, a Two­ja cio­cia 36 i wła­śnie jej powie­dzie­li, że z tym, co ma na maci­cy, koń­ca roku nie doży­je. To wte­dy, gdy Twoi rodzi­ce wraz z Tobą i Two­ją cio­cią wyru­sza­ją na tour po całym kra­ju, by pora­dzić się wszel­kiej maści eks­tra­sen­sów, bio­ener­go­te­ra­peu­tów, uzdro­wi­cie­li i sza­ma­nów. Two­ja cio­cia żyje do dziś, ale o jej życiu nie mówi się ina­czej niż „Cud”. Rak to wte­dy, gdy masz 19 lat, a Two­ja inna cio­cia umie­ra bez pier­si, bez wło­sów, bez sen­su, ale na tyle dłu­go, że ma już dość poże­gnań i nie wie, o czym roz­ma­wiać, więc tyl­ko mar­twi się, czy syn ma na czynsz i czy jej mat­ce ktoś zaku­py zro­bił. A Two­ja mama będzie nie­na­wi­dzić wszyst­kich jej synów, mężów i matek, że jej nie ura­to­wa­li. Jesz­cze pamię­tasz, jak two­ja dzie­więć­dzie­się­cio­let­nia pra­bab­cia nie wpusz­cza­ła syno­wej do domu, bo bała się, że zara­zi ją rakiem. A jak już cho­rą rak zabrał na tam­ten świat, to moż­na było się dowie­dzieć: nie sza­no­wa­ła życia, to i Bóg ją zabrał. Rak się nie zda­rza za bar­dzo. Może u tych wszyst­kich babć i dziad­ków, co ich cza­sem mają nawet kil­ka, ale żyją z nimi jak sta­re drze­wa z huba­mi i jakoś im to, zda­je się, nie wadzi.

Tak sobie myślisz. A potem masz 21 lat i odwie­dzasz w domu Kole­gę-z-ław­ki, co ma guza mózgu, waży 40 kg i nie kon­tro­lu­je już żad­nej czę­ści cia­ła. Kie­dy Kole­ga-z-ław­ki tra­fi po raz kolej­ny na stół ope­ra­cyj­ny, zapy­tasz miej­sco­we­go jasno­wi­dza: „Co moż­na zro­bić?”, a on na to, że tego chło­pa­ka nie ma. A kie­dy zapy­tasz: „Dla­cze­go?”, usły­szysz o zbrod­niach jego pra­dziad­ka, o kar­mie i o spra­wie­dli­wo­ści, „za grze­chy przod­ków pła­cą naj­lep­si”. Kole­ga-z-ław­ki był naj­lep­szy. Mama-kole­gi potwier­dza: pra­dzia­dek był z tych naj­gor­szych.

I pew­nie były inne raki po dro­dze, ale były nie-mamy, nie-taty, nie-bra­ta, nie-bab­ci, nie-przy­ja­ciół. Raki odle­głe, ano­ni­mo­we, ukry­te, prze­bą­ki­wa­ne, i raki, o któ­rych okru­cień­stwie ludzie mówi­li szep­tem.

I szep­tem też usły­szysz: „To nie musi być rak, ale trze­ba zro­bić biop­sję”.

W gło­wie odno­tu­jesz: to nie może być rak, mam 32 lata, pię­cio­mie­sięcz­ną cór­kę, nowy kre­dyt na miesz­ka­nie na nowym osie­dlu nowej dziel­ni­cy jedy­nej sto­li­cy, męża kocham nad życie, jeśli ja nie sza­nu­ję życia, to kto?!

Pamiętnik – czekanie

7 mie­się­cy przed dia­gno­zą

Impre­za uro­dzi­no­wa w ogród­ku domu kole­gi. Jestem w siód­mym mie­sią­cu cią­ży.

– Dziew­czy­na czy chło­pak? – pyta mnie jakiś gość. Nie znam go.

– Dziew­czy­na.

– Oj, dziew­czy­ny są mądre. Mam dziew­czy­nę i chło­pa­ka. Ona wszyst­kie­go uczy­ła się szyb­ciej, jest po pro­stu znacz­nie bar­dziej kuma­ta. On – taki roz­kosz­nie nie­ogar­nię­ty. Wy kobie­ty gene­ral­nie jeste­ście mądrzej­sze. W któ­rym momen­cie zosta­je­cie w tyle? Co takie­go się dzie­je?

3 mie­sią­ce póź­niej znam część odpo­wie­dzi. Mój mózg na zawsze zosta­je prze­po­ło­wio­ny; jego spraw­niej­sza poło­wa, ta, któ­rą będę regu­lar­nie ćwi­czyć przez następ­ne lata, zosta­ła ofia­ro­wa­na dziec­ku. Czy to spra­wia, że kobie­ty „tra­cą”? Zyska­łam miłość, banal­ny i pięk­ny sens moje­go ist­nie­nia, nie­koń­czą­ce się źró­dło czu­ło­ści i pew­nie też fru­stra­cji. Życie sta­ło się prost­sze i nie­skoń­cze­nie bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne zara­zem. Bo ta moja cór­ka, abso­lut­nie dosko­na­ła w dniu naro­dzin, zasłu­gu­je, by dać jej wszyst­ko, co naj­lep­sze w życiu. Jak ją przy­go­to­wać do tego całe­go pier­dol­ni­ka? Na pew­no zestaw porad­ni­ków, któ­ry naby­łam, nie odpo­wia­dał na te pyta­nia i osta­tecz­nie więk­szość, na jakimś eta­pie, prze­czy sobie nawza­jem. Nie­mniej nie­śmia­ło cie­szę się macie­rzyń­stwem, któ­re pochła­nia mnie bez resz­ty. Łącz­nie trwa to nie­ca­łe 5 mie­się­cy.

25 dni przed dia­gno­zą

Pierw­sze USG. Guz w mojej pier­si nie jest żad­nym zasto­jem pokar­mu. BIRADS3/BIRADS4.

Zaczy­nam budo­wać słow­nik onko­lo­gicz­ny:

BIRADS czy­li Bre­ast Ima­ging – repor­ting and data sys­tem – sys­tem opi­sy­wa­nia badań obra­zo­wych pier­si – 3 to zmia­na łagod­na, 4 to zmia­na podej­rza­na.

„Niech się Pani nie mar­twi, to może być zwy­kły włók­niak. Musi Pani zro­bić biop­sję.”

23 dni przed dia­gno­zą

Zgła­szam się do onko­lo­ga pry­wat­nie w sie­ciów­ce medycz­nej, w któ­rej mam abo­na­ment. Usły­sza­łam: „Tu nikt Pani nie pomo­że, musi się Pani zgło­sić do szpi­ta­la. Naj­pierw do leka­rza POZ, niech wysta­wi Pani kar­tę DILO.”

Kolej­ny wpis do słow­ni­ka:

Kar­ta DILO – kar­ta dia­gno­sty­ki i lecze­nia onko­lo­gicz­ne­go – ina­czej „zie­lo­na kar­ta” – dzię­ki niej pacjent tra­fia na ścież­kę szyb­kiej tera­pii onko­lo­gicz­nej. W prak­ty­ce pacjen­ci z podej­rze­niem raka tra­fia­ją do krót­szej kolej­ki na bada­nia.

Kar­ta DILO pozwa­la mi się zapi­sać na wizy­tę w Cen­trum Onko­lo­gii za mie­siąc. Jaki mie­siąc?! Jak ja mam cze­kać przez mie­siąc?

18 dni przed dia­gno­zą

Dru­gie USG, w tej samej sie­ci opie­ki pry­wat­nej. „To nie wyglą­da jak włók­niak. Moim zda­niem to jest nowo­twór zło­śli­wy. Chciał­bym się mylić, ale raczej się nie mylę.”

Weso­łych, kur­wa, Świąt!

13 dni przed dia­gno­zą

Po świą­tecz­nym obie­dzie pro­szę moją bli­ską rodzi­nę o pomoc. „Potrze­bu­ję umó­wić się jak naj­szyb­ciej w Cen­trum Onko­lo­gii. Pomóż­cie mi.”

11 dni przed dia­gno­zą

Pierw­sza wizy­ta w Cen­trum Onko­lo­gii. Biop­sja gru­bo­igło­wa, usg, mam­mo­gra­fia. Już wte­dy wie­dzie­li. Mnie każą cze­kać na wyni­ki.

Dia­gno­za

Zimo­we słoń­ce, kurier przy­wo­zi ręka­wicz­ki – pre­zent dla teścio­wej, któ­ra za tydzień ma uro­dzi­ny. Popo­łu­dnie, krót­kie spo­tka­nie z rodzi­ca­mi, zawio­zą w moim imie­niu list do sądu. Mam się sta­wić w cha­rak­te­rze świad­ka, ale tego dnia muszę być w Cen­trum Onko­lo­gii, by otrzy­mać wyni­ki. Spa­ce­ru­ję z cór­ką. Przed klat­ką scho­do­wą cze­ka na mnie wia­do­mość:

– Są wyni­ki, to rak.

W nocy prze­czy­tam wszyst­ko o rodza­jach raka pier­si. Może nie będzie tak źle.

Cze­ka­nie na dia­gno­zę nie­zno­śnie roz­cią­ga się w cza­sie i oble­pia każ­dą moją myśl.

Od momen­tu wyma­ca­nia guza rośnie we mnie strach. Na począt­ku taki absur­dal­ny, jak wte­dy, gdy mąż nie odbie­ra i nie odpi­su­je przez dłuż­szy czas. Wyobra­żam sobie, że dostał zawa­łu, miał wypa­dek czy coś rów­nie nie­do­rzecz­ne­go. Takie krót­kie spię­cia wyobraź­ni. Jest w pra­cy, może na spo­tka­niu, zemdlał, może roz­ma­wia z kimś waż­nym, wpadł pod auto­bus, wyci­szył tele­fon, bo pró­bu­je sku­pić się na pisa­niu rapor­tu. Uśmie­cham się do tych myśli, mam przez nie ciar­ki, ale też wiem, że to moje zmę­cze­nie, nie­wy­spa­nie, zaj­mu­ją uła­mek sekun­dy, takie natręc­two. Przy cze­ka­niu na dia­gno­zę te myśli krzy­czą i ty krzy­czysz na inny temat, aby je zagłu­szyć. W nocy jest naj­go­rzej, bo trud­no się zająć czymś innym. A im bar­dziej rak wyda­je się praw­do­po­dob­ny, tym bar­dziej sypie się moja kon­struk­cja psy­chicz­na: zarów­no wypa­dek męża, jak i nagła nie­ule­czal­na cho­ro­ba cór­ki sta­ją się rów­nie praw­do­po­dob­ne, co mój rak. Już żad­nej tra­ge­dii nie da się wyklu­czyć. Powta­rzam sobie, że nie ma co się mar­twić na zapas, jesz­cze nic nie wia­do­mo, ale ten banał jest o wie­le mniej atrak­cyj­ny dla moje­go mózgu niż wizja śmier­ci w męczar­ni, hospi­cjum. Moja cór­ka. Ona mnie nie będzie nawet pamię­tać, a ja mam dla niej jesz­cze tyle miło­ści i czu­ło­ści. Rze­czy­wi­stość jest jed­na, a sce­na­riu­sza­mi, któ­re umie­my zbu­do­wać w swo­jej gło­wie, moż­na wypeł­nić set­ki życio­ry­sów. Na raka moż­na umrzeć raz, a w ocze­ki­wa­niu umie­rasz na tysiąc róż­nych spo­so­bów, wybie­rasz róż­ne for­my poże­gnań, pogrze­bów. Odcho­dząc, krzy­czysz, pła­czesz, tęsk­nisz, godzisz się. Piszesz list do cór­ki, nagry­wasz film dla męża. Cier­pisz, ćpasz, lecisz za Oce­an na eks­pe­ry­men­tal­ne lecze­nie i umie­rasz w samot­no­ści.

A potem wycho­dzi, że rak i żad­na karet­ka nie zawo­zi mnie do żad­ne­go hospi­cjum. Sto­ję sobie i myślę, że nic o raku nie wiem.

Dzień po dia­gno­zie

Cen­trum Onko­lo­gii. To miej­sce zawsze mnie prze­ra­ża­ło, dwa ponu­re brud­no­brą­zo­we wie­żow­ce, oto­czo­ne gro­mad­ką niż­szych budyn­ków, i myśl, że ten olbrzy­mi kom­pleks wypeł­nio­ny jest rakiem. O godzi­nie 8 rano jest to ist­ne mro­wi­sko rako­wo dotknię­tych – przed, w trak­cie i po dia­gno­zie, swo­jej czy bli­skich. Może to od świa­tła w budyn­ku, ale wyglą­da­ją jak sta­do zom­bi. Do cia­snej win­dy zawsze cze­ka się nie­zno­śnie dłu­go, dzia­ła­ją tyl­ko dwie. Każ­de pię­tro to nowo­twór innej czę­ści cia­ła, wyobra­żam sobie, że zamiast cyfe­rek na tabli­cy z przy­ci­ska­mi mogły­by być nary­so­wa­ne cyc­ki, penis z jądra­mi, płu­ca… Wysia­da­my na pią­tym pię­trze, pię­trze pier­si. Przed gabi­ne­tem leka­rza cze­ka na mnie zna­jo­ma onko­log, jest z mojej rodzi­ny, a dokład­nie z rodzi­ny męża.

– Widzia­łaś? – poka­zu­ję jej wyni­ki biop­sji.

– Tak, jesz­cze wczo­raj. Całą noc nie mogłam spać.

– To jest jakiś gor­szy guz?

– Tak.

Onko­loż­ka nie mogła spać przez moje­go raka.

Tego dnia jestem odsy­ła­na z poko­ju do poko­ju, robią mi biop­sję cien­ko­igło­wą węzła pacho­we­go, jest powięk­szo­ny. I mam­mo­gra­fię. Kolej­ny gabi­net, kon­sy­lium. Wcho­dzę z mężem. Sie­dzi tam pew­nie z 5 osób, pod­rzu­ca­ją sobie żar­ci­ki, jak to w gru­pie kole­gów z pra­cy, takie hehesz­ki. Też się uśmie­cham.

– Czy jest to jakiś bar­dzo zło­śli­wy nowo­twór?

– No jeden z gor­szych.

– Musi Pani roz­po­cząć che­mio­te­ra­pię. Nale­ży jak naj­szyb­ciej odsta­wić dziec­ko od pier­si i prze­rwać lak­ta­cję.

– Po che­mii może Pani nie móc mieć wię­cej dzie­ci. Chce Pani mieć jesz­cze dzie­ci?

– Chcę żyć – odpo­wia­dam i już nie umiem powstrzy­mać pła­czu.

– Nie o to pytam. Może Pani zabez­pie­czyć płod­ność.

– Chcę.

– Tu ma Pani numer do leka­rza, któ­ry Pani pomo­że. Musi Pani zro­bić ope­ra­cję jak naj­szyb­ciej. Potem roz­pocz­nie­my che­mię. Pro­szę zro­bić echo ser­ca.

– Dla­cze­go?

– Che­mia może uszko­dzić ser­ce, musi­my spraw­dzić, czy jest spraw­ne.

„Oni wszy­scy są nie­nor­mal­ni” – myślę. I dalej jestem we mgle. Jaka che­mio­te­ra­pia, jak dłu­go, jak bar­dzo jestem cho­ra, co się z tym wią­żę, o co cho­dzi z tą płod­no­ścią? Zero infor­ma­cji. Dzwo­nię do Leka­rza-od-płod­no­ści, jadę do szpi­ta­la, w któ­rym pra­cu­je. Cze­kam. Mają mi wyciąć ⅔ jaj­ni­ka i zamro­zić, co ma mi pomóc zajść w cią­żę po che­mii. Jutro ope­ra­cja. Nie do koń­ca rozu­miem, na jakiej to dzia­ła zasa­dzie, ale pew­nie nie muszę wszyst­kie­go rozu­mieć. Nor­mal­nie bym docie­ka­ła, ale mam potrze­bę komuś zaufać. I robić pla­ny. Cór­ka jest cały czas z rodzi­ca­mi. Pierw­szy raz, odkąd się uro­dzi­ła, roz­sta­ję się z nią na tak dłu­go, cią­gle chce mi się pła­kać, pier­si pęka­ją mi od pokar­mu. Robię jesz­cze echo ser­ca. Umó­wio­na pry­wat­nie wizy­ta opóź­nia się o pół­to­rej godzi­ny, nawet tu nie ma zba­wie­nia. Cze­ka­nie w cho­ro­bie jest wyjąt­ko­wo męczą­ce, a w przy­pad­ku pol­skie­go sys­te­mu opie­ki zdro­wot­nej cze­ka­nie jest tkan­ką, któ­ra skle­ja lecze­nie w całość. Cze­kasz na każ­dą wizy­tę godzi­na­mi, na wyni­ki, na to, by się zwol­nił ter­min. Cią­gle cze­kasz na coś i cią­gle masz z tyłu gło­wy myśl: nie ma na co cze­kać, trze­ba szyb­ko żyć. Cze­ka­jąc, dzwo­nię do kole­żan­ki z pra­cy, któ­ra wła­śnie prze­cho­dzi przez raka pier­si. Ona:

– Prze­je­ba­ne. Mam to samo. Jaki Ki-67?

– Aaaa… – szu­kam w papie­rach – 90%.

– Chu­jo­wo. Ja mam 97%. To dużo.

– I wyta­tu­uj sobie brwi, bo jak Ci wypad­ną, będziesz wyglą­dać jak paró­wa.

2 dni po dia­gno­zie

Ope­ra­cja jaj­ni­ka. Z nar­ko­zy budzę się z krzy­kiem i histe­rycz­nym pła­czem. Poda­ją mi mor­fi­nę, ale chy­ba pła­czę ze stra­chu, któ­ry nie­chcą­cy wypusz­czam z sie­bie.

3 dni po dia­gno­zie

Wsz­cze­pia­ją mi znacz­nik, któ­ry sta­no­wi punkt refe­ren­cyj­ny dla wiel­ko­ści i poło­że­nia guza. Po paru wle­wach zro­bią mi zdję­cie rent­ge­now­skie i porów­na­ją, czy się guz zmniej­szył.

5 dni po dia­gno­zie

Posta­na­wiam ściąć wło­sy na krót­ko. I tak mia­ły wypaść, wolę się przy­zwy­cza­ić do tego, że jest ich mniej. Fry­zjer­ka, do któ­rej idę, ostat­nio ukła­da­ła mi wło­sy do ślu­bu. Potem się wypro­wa­dzi­li­śmy z tej dziel­ni­cy, więc jestem u niej pierw­szy raz od pół­to­ra roku. Kie­dy jej mówię, że krót­ko i dla­cze­go, mimo sta­rań zaczy­na pła­kać. Ja nie. Patrzę na jej łzy i jej wzru­sze­nie i czu­ję, że jestem waż­na, że mój dra­mat coś ozna­cza, że jest i go sobie nie wymy­śli­łam. Pierw­szy raz w życiu mam praw­dzi­wy powód, by się nad sobą szcze­rze uża­lać i poże­ram ten żal z kamien­ną twa­rzą, dając naj­wyż­szy dowód swo­jej odwa­gi. Sama pła­czę wte­dy, gdy nie mogę przy­tu­lić cór­ki, bo pach­nę mle­kiem, któ­re­go nie mogę jej już dać. Pła­czę, jak widzę się w lustrze, w krót­kich wło­sach i z wyta­tu­owa­ny­mi brwia­mi. Jestem już innym czło­wie­kiem. Poza tym jakoś idzie. Natłok zadań powo­du­je, że po pro­stu dzia­ła­my. Mam mało cza­su, by się zasta­na­wiać.

7 dni po dia­gno­zie

Wsz­cze­pi­li mi port naczy­nio­wy. „Nie dam Pani dzi­siaj che­mii, pro­szę wró­cić do domu i odpo­cząć. Wyglą­da Pani bar­dzo źle”.

8 dni po dia­gno­zie

Pierw­sza czer­wo­na che­mia. Rzy­gam bar­dziej ze stre­su. Potem jest łatwiej.

Czer­wo­na che­mia – to potocz­na nazwa, ma czer­wo­ny kolor, nisz­czy komór­ki nowo­two­ro­we, ale nie tyl­ko, stąd dzia­ła­nia nie­po­żą­da­ne.

Po czer­wo­nej wypa­da­ją wło­sy. Wszyst­kie. Łono­we też. I brwi. I rzę­sy. Po 4 wle­wach wypa­da każ­dy włos na Two­im cie­le. Każ­dy pacjent reagu­je tro­chę ina­czej: znisz­czo­ne paznok­cie, ból stóp i dło­ni, wysu­szo­na na wiór ślu­zów­ka i mdło­ści – to jest mój zestaw.

Zapa­mię­tać: łysi ludzie bez brwi się leczą, a nie umie­ra­ją. Umie­ra­my wszy­scy.

Cięż­ko mi jest odnieść się do moje­go raka. Piszę „moje­go” i mam dyso­nans, bo jak „mój”, to pew­nie nie może być taki zły. Jest czę­ścią moje­go cia­ła, któ­re uczę się akcep­to­wać przez całe swo­je życie, uczę się o nie dbać, uczę się je sza­no­wać. Z moje­go cia­ła zale­d­wie 5 mie­się­cy wcze­śniej powsta­ła moja cór­ka. I rak. Rośli w tym samym cza­sie. Kar­mi­łam cór­kę pier­sią, w któ­rej wyho­do­wa­łam… roz­wi­jał się, mój pry­wat­ny potwór, po lewej stro­nie, zupeł­nie nie­da­le­ko ser­ca. I cią­gle szu­kam słów, któ­re okre­śli­ły­by mój sto­su­nek do tego potwo­ra: wyho­do­wa­łam go? Ja sama? To ja spra­wi­łam, że jest? Czy roz­wi­jał się, samo­ist­nie, on sam, ja tyl­ko byłam pod­ło­żem? Ale kto go tam zasiał? Dla­cze­go. Do dnia dia­gno­zy bałam się lecze­nia, umie­ra­nia, roz­sta­nia, roz­cza­ro­wa­nia, że mój czas może się zaraz skoń­czyć. W dniu dia­gno­zy lęk przy­ćmi­ła potrze­ba zro­zu­mie­nia, dla­cze­go tak się sta­ło. Czym sobie zasłu­ży­łam i czy moż­na sobie na coś takie­go zasłu­żyć. I to dur­ne zda­nie świe­ci wła­śnie jak neon w mojej gło­wie, a ja mam ocho­tę walić gło­wą o ścia­nę. Głu­pia ja.

Dziecko i trzepak

Trze­pak po two­je­mu nie zdra­dza żad­nej funk­cji. Trze­pak po two­je­mu to takie sło­wo, co ozna­cza tyle, co kon­struk­cja z meta­lu. I tym wła­śnie jest dla cie­bie trze­pak. Nie masz poję­cia, do cze­go słu­ży, a dokład­nie wiesz, że może słu­żyć do wie­lu rze­czy i w swo­jej pro­sto­cie jest genial­ny. Wyobra­żasz sobie, że to taka pozo­sta­łość po cza­sach, kie­dy ludzie przed swo­imi doma­mi mie­li spe­cjal­ne haki do przy­wią­za­nia konia czy osła. Albo – taka kon­struk­cja, na któ­rej odkła­da się sio­dło po dłu­giej wypra­wie. I tak jest z tą meta­lo­wą kon­struk­cją przed two­im domem – jest efek­tem wie­lo­po­ko­le­nio­wej mądro­ści i ma tam być, bo ludz­kość wymy­śli­ła prze­cież prąd i tele­wi­zję, zatem i to coś jest tam nie bez powo­du, a wręcz z tysią­ca powo­dów, i nie zada­jesz pytań, tyl­ko przyj­mu­jesz jego funk­cję dla sie­bie. A dla cie­bie sta­no­wi ona przede wszyst­kim miej­sce nie­umó­wio­nych spo­tkań z kole­ga­mi z oko­li­cy. Chy­ba, że aktu­al­nie jest tam przy­wią­za­ny baran. Jeśli już tam jest, to nikt z was przy nim się nie krę­ci. Odstra­sza­ją jego krót­ki tym­cza­so­wy sznu­rek i jego brud. Obsra­ny, podej­rze­wasz, ale być może po pro­stu ma taki sza­ro­brą­zo­wy kolor. Nie masz pew­no­ści. Wiesz nato­miast, co go cze­ka. Ten sam mało atrak­cyj­ny stwór, dzień póź­niej, rów­nie nie­atrak­cyj­nie zawi­śnie z tej samej kon­struk­cji gło­wą w dół, a krew z jego prze­cię­tej szyi wyklu­czy miej­sce spo­tkań na następ­ne parę dni. Nawet jak już wsiąk­nie, ty dobrze będziesz pamię­tać, gdzie dokład­nie była kału­ża.

Z bara­na będzie zupa ofiar­na – sta­ły ele­ment wesel cygań­skich. Romów jesz­cze nie ma, są Cyga­nie. Nie ma też pytań o tole­ran­cję. Oni są inni, głów­nie sta­rasz się nie wcho­dzić im w dro­gę. Zupę poda­dzą z miej­sca prze­zna­czo­ne­go na zsyp. Zsyp na szczę­ście nigdy nie dzia­łał, w tym kli­ma­cie nie miał racji bytu. Podob­nie jak z trze­pa­kiem, dopie­ro po latach dowiesz się, czym jest zsyp na śmie­ci, dla cie­bie jest to takie miej­sce, któ­re na począt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych moż­na było prze­ro­bić na sklep albo miej­sce wyda­wa­nia zupy ofiar­nej z bara­na. Efekt wie­lo­po­ko­le­nio­wej mądro­ści.

To jest nor­mal­ne.

Jak to, że nigdy nie widzia­łaś na swo­im osie­dlu spraw­nej huś­taw­ki, tyl­ko kiku­ty zardze­wia­łych ste­la­ży.

To, że na wszyst­kich par­te­rach wszyst­kich oko­licz­nych blo­ków miesz­ka­ją zawsze Cyga­nie.

Że więk­szość drzwi­czek skrzy­nek pocz­to­wych jest wyła­ma­na.

Win­dę zza meta­lo­wej kra­ty oświe­tla naj­słab­sza moż­li­wa żarów­ka, co ma znie­chę­cić poten­cjal­ne­go zło­dzie­ja.

Odkąd loka­to­rzy opu­ści­li jed­no z miesz­kań na par­te­rze, stra­ci­ło ono wszyst­kie drzwi i okna i z jego bez­zęb­nej pasz­czy wyła­żą śmie­ci i odór gów­na.

A pan­na mło­da będzie mia­ła jaskra­wą suk­nię i 13 lat.

Pamiętnik – włosy

28 dni po dia­gno­zie

Z kupio­nych na sta­ro gło­śni­ków sączy się jazz, za mną przez zamknię­te okna prze­do­sta­je się lek­ki chłód, któ­ry głasz­cze mnie po gło­wie, przy­po­mi­na­jąc, że zupeł­nie nie­daw­no ją ogo­li­łam. Nie wiem, czy mam dresz­cze z zim­na, czy na myśl o wypa­da­ją­cych wło­sach. Same wło­sy to prze­cież żad­na stra­ta. Zaczę­ły mi wypa­dać kil­ka dni wcze­śniej, były wszę­dzie, więc się ogo­li­łam. Nawet mi się podo­ba, jak wyglą­dam, czu­je się sobą, bar­dziej niż w peru­ce. Peru­ka ma mi pomóc zacho­wać pozo­ry. Moja łysa gło­wa krzy­czy: „Rak!” a peru­ka ma ten krzyk zagłu­szyć, wte­dy zosta­nie tyl­ko w mojej gło­wie. Cia­sna tre­ska zaci­śnie się na mojej skro­ni i uwię­zi cho­ro­bę pod sobą. Nikt inny się nie dowie, a myśl będzie się ciskać gdzieś mię­dzy moją kopu­łą a sztucz­ny­mi wło­sa­mi. Jak mucha mię­dzy oknem a role­ta­mi.

Boję się stra­chu w oczach ludzi. Na widok łysej gło­wy bez brwi ludzie boją się bar­dzo. Boją się bez­czel­nie, bo to nie oni cho­ru­ją i mają sobie ten strach wsa­dzić gdzieś głę­bo­ko. Ja zapo­mi­nam się bać, dopó­ki nie zoba­czę ich prze­ra­że­nia. Nie boję się, dopó­ki tata mnie nie przy­tu­li na dzień dobry tro­chę moc­niej niż zwy­kle. Nie boję się, dopó­ki mi wujek nie powie, że mnie kocha. Nie boję się, dopó­ki nie usły­szę pocie­sza­ją­ce­go: „Znam kogoś, kto miał raka i prze­żył”. I nagle odważ­nym trze­ba być za wszyst­kich.

Możesz też uwię­zić muchę mię­dzy oknem a role­tą. Możesz być mniej dziel­ny, pocić się w peru­ce i uda­wać, że cię gło­wa nie swę­dzi, że masz wło­sy, że nie jesteś cho­ry, że pla­nu­jesz waka­cje, że mar­twisz się przed­szko­lem dla pół­rocz­nej cór­ki.

Jestem jak ściem­nia­ny domek z kart, jeden podmuch i spo­ra część kon­struk­cji leży, ale parę kart jest skle­jo­nych i się trzy­ma.

O autorze

Mira  Suchowiejko-Opolska

Dziennikarka, analityczka, montażystka, tłumaczka z bułgarskiego, matka. Autorka telewizyjnych reportaż m.in. z Irlandii Północnej, Bułgarii i Libanu. W przeszłości związana z TVN24, Polsatem News, TVP i Polskim Radiem.

Powiązania

Zderzanie się światów

recenzje / ESEJE Edward Pasewicz

Impre­sja Edwar­da Pase­wi­cza na temat pro­zy Miry Sucho­wiej­ko-Opol­skiej, wyróż­nio­nej w ramach pro­jek­tu „Pra­cow­nie otwar­te pro­zą 2023”.

Więcej