O tym, jak Ruby bez palca u nogi skończył
Zaczęło się od kiełbasy z Niemca. Pierwszy kęs przesądził o wszystkim. Siedzieliśmy we czterech i popatrywaliśmy po sobie ‒ czy który nie wypluje, czy się nie zakrztusi albo coś. Ale nie, każdy elegancko wpieprzał swój przydział. Właśnie ten z trudem przełykany wurst zaważył o naszej przyjaźni. Nie lata przeszwendanych po okolicy popołudni, nie ściągi w długopisie przekazywane z uprzejmą wymianą spojrzeń podczas klasówek z ruskiego, chociaż groziła za to pała bez możliwości poprawki, nawet nie fajek pokoju palony w tajemnicy przed starymi i okupiony napadami kaszlu. Nie to wszystko, ale właśnie kawał kiełbasy. Od tamtej chwili Maciek, Sebicze, Ruby i ja staliśmy się jak bracia ‒ choćbyśmy tłukli się wściekle o duperele, w razie „W” gotowi oddać za drugiego życie. Albo nawet kolekcję matchboxów.
Żartowaliśmy, że jesteśmy pośmiertnymi wyznawcami tego Niemca, z którego Stary zrobił kiełbasę. Że szwabskie molekuły, na które rozbiły go kwasy w naszych żołądkach, wżarły się nam w mózgi jak jakieś priony i zostaną tam alter und altern. Teraz mogliśmy się śmiać, bo już od dawna wiedzieliśmy, że Niemiec w rzeczywistości był resztkami ze świniobicia, które przywoził Staremu kuzyn spod Warszawy. Jednak kiedy wyjmowaliśmy pęta ze słoja, w którym przetrwały dziesięciolecia, nikomu nie było do śmiechu.
Trudno powiedzieć, co bardziej ‒ priony czy spajająca moc kanibalizmu (do dziś nie wiem, czy rzeczywisty skład kiełbasy nas usprawiedliwia), z pewnością natomiast zjednoczył nas palec Rubego. Dokładnie duży palec prawej stopy.
Po śmierci Starego Wursta włamywaliśmy się do jego mieszkania niemal codziennie. Przyciągał nas rąbek tajemnicy uchylony w dniu, kiedy Maciek przybiegł do mnie z wiadomością, że Stary chyba nie żyje. Hodowanego latami głodu nie nasyci byle ochłap. Po szkole rzucaliśmy w kąt plecaki, i tyle nas w domu widzieli. Popołudnia należały do poszukiwań skarbów w krainie Starego.
Obraliśmy technikę dowolną ‒ każdy grzebał gdzie chciał. W ten sposób Sebicze odkrył latarkę na korbkę, co nie potrzebowała baterii ani prądu, Maciek ‒ zestaw do pędzenia bimbru, a Ruby ‒ maszynkę do samodzielnego wyrobu konserw. Mnie przypadło w udziale odkrycie świerszczyków, które Stary skitrał w tapczanie. I wcale nie były to gazety z gołymi babami, tak je tylko nazwaliśmy od miejsca przechowywania. Stary trzymał tam odręcznie wykreślony plan schronu.
Wersji znalazłem cztery czy pięć, nawet nie pamiętam. Wszystkie się ze sobą mieszały i przenikały tak, że nie było pewności, czy wchodząc do schronu według planu numer jeden, dojdzie się do pomieszczeń ze szkicu pierwszego, drugiego, a może czwartego. Niczego nie można było być pewnym, nawet tego, czy ten schron kiedykolwiek istniał. To oczywiście kręciło nas najbardziej.
Dobry tydzień wodziliśmy palcami po cienkich, żółtawych kartkach, snuliśmy coraz to nowe domysły, gdzie Stary zrealizował swój misterny plan, po czym pędziliśmy sprawdzić, i nic. Z czasem Sebicze coraz częściej wybierał czytanie broszurek o gotowaniu przydrożnego zielska, Maciek leżał na tapczanie i nawijał o takiej jednej, co ją ostatnio przyuważył, a Ruby szperał po sobie tylko znanych kątach. Na polu świerszczyków zostałem więc sam.
Jak się miało niebawem okazać, dla Rubego byłoby lepiej, gdyby oglądał ze mną plany, bo z tego szperania wyszły same kłopoty. Choć bez nich do naszego braterstwa krwi mogłoby nie dojść. A skoro już o krwi ‒ chodziło właśnie o to, że Ruby znalazł arsenał broni.
Maciek leżał na materacu po dawnemu wypchanym słomą i wydawało się, że śpi. Sebicze z lubością ślinił wskazujący palec lewej ręki i powolutku przewracał strony jakiegoś zielnika. Ja natomiast, jak zwykle, siedziałem przy stole i wąchałem plan schronu. Wtedy Ruby jakby się wydarł.
– Rany, chłopaki! O rany!
Z początku nikomu nie chciało się ruszyć, ale po dziesiątej „oranie” jeden po drugim zaczęliśmy się podnosić. Pierwszy wstał Maciek, niesiony nerwem przerwanej drzemki.
– Czego się drzesz?
– Rusz cztery litery, to sam zobaczysz – odkrzyknął Ruby i Maciek faktycznie się ruszył.
– O rany – usłyszeliśmy po chwili. – Chodźcie chłopaki. O rany, serio, chodźcie.
Przy drzwiach stała licha szafa na palta. Kilka wieszaków, miejsce na parasol, nic specjalnego. Płytka tak, że buta w środku nie postawisz, a już na pewno nie glana w rozmiarze czterdzieści trzy do czterdzieści sześć, czyli mniej więcej naszym. Ruby klęczał tuż obok drzwiczek, łeb zwieszając do środka jak nietoperz. Na pierwszy rzut oka coś za dużo mieściło się tam Rubego. Zaciekawiony jego przesadnym znikaniem, podszedłem zobaczyć, co tu się właściwie dzieje. Ten wyprostował się nagle. W dłoni trzymał dorodny kozik. Z ust, jak tłuczona musztardówka, wypadło mi kolejne „orany”.
– Ale nazbierał – powiedział Ruby z uznaniem, na próbę wymachując nożem jak szablą. – I to wcale nie koniec.
Zamarliśmy z wrażenia.
– Zostawcie – huknął zza pleców Sebicze. – Może Stary kogoś tym ukatrupił? A wy odciskacie swoje linie papilarne?
– I że niby nas wsadzą do mamra? – prychnął Maciek. – Nawet jeśli ze Starym to prawda, to w czasie, kiedy mordował tymi nożami, my sraliśmy w tetrę. Nikt nas nie ruszy, mówię wam.
– Maciek ma rację. Wyluzuj, Seba ‒ głos Rubego brzmiał pojednawczo i jakoś jeszcze. Ten drugi ton najczęściej kończył się z jakąś draką. – Ej, chłopaki, a może… pikuty?
Maciek, Sebicze i ja, jak na hejnał, popukaliśmy się w czoło, bo kto by takimi ostrzami grał w noża. Ruby obracał w dłoni finkę. Chwytał trzonek, głaskał ostrze i przyglądał się zającom ze słońca. Potem nastąpiła standardowa wymiana uprzejmości zakończona jednostronnym kompromisem: ‒ pewnie się boicie – kto się boi? ja się boję? ‒ nie dasz rady? ‒ ja nie dam rady? ‒ no ty nie dasz rady ‒ pokazać ci, że dam? ‒ dobra ‒ dobra! I już staliśmy na klepisku przed domem, każdy ze sztylecikiem w garści.
Chwilę porzucaliśmy bez punktów, dla rozruchu i zapoznania się ze sprzętem. Następnie z miejsca weszliśmy w tryb walki. Rączka! Palec! Łokieć! Czółko! Ostrza cięły powietrze nad naszymi głowami, szybowały chwilę, po czym ostro pikowały w dół jak mewy po płotkę, by na koniec wejść w ziemię jak w masło i pozostawić cienką, głęboką bliznę. Co chwilę któryś z ferajny krzyczał, że nie za dupkę, za dupkę nie można, bo skucha, albo że wbicie pod takim marnym kątem to się nie liczy. Zabawa szła przednio, do czasu. Zaraz mieliśmy się przekonać, że żaden nóż zwinięty ze śniadania ani żaden kozik podwędzony z ojcowskiej skrzynki z narzędziami nie może się równać z ostrzami Starego. Te zostawiały małe czerwone plamki w miejscach, z których nimi rzucaliśmy. Szybko więc nabawiliśmy się krwawych piegów. Ostrza lądowały bezszelestnie we wcale nie tak znowu miękkiej trawie. Wchodziły w podłoże głęboko i ‒ jestem tego pewien ‒ pozbawiły życia niejedną dżdżownicę. Rubego natomiast ‒ opuszki palucha prawej stopy.
Rzucał on sam. Miotał swoją finką jakoś tak kozacko, jakby się chciał popisać, choć mu to całkiem nie pasowało do ryżej gęby. Sytuacja wyglądała tak, że już, już miał wygrać, więc rzucał z bródki, dla draki ‒ nie kładąc palca pod ostrze. Finka poszybowała wysoko, zostawiając na skórze grubą, krwistą kreskę, która ‒ to pewne ‒ nie zagoi się przez następny miesiąc. A Rubego nazwaliśmy tak z przekory i obowiązku. W każdej klasie musiał być przecież jakiś rudy, chudy albo gruby. Ruby miał loki jak najbardziej pomarańczowa oranżada w proszku. Do tego skórę ryżą i cienką jak papier po śledziach, a i ważył z pięćdziesiąt kilo w pełnym rynsztunku, przy wzroście o mało co dwa metry. W jego ksywkę włożyliśmy cały kompromis, przewrotność i przywiązanie do tradycji, na jakie było stać czterech podrostków spomiędzy Podskarbińskiej i Zamienieckiej.
Ale ja nie o tym. Finka przecięła powietrze jak strzała i wylądowała między palcami prawej stopy Rubego. Ciszy, jaka wtedy między nami zapadła, nie słyszałem nigdy później. Oplotła naszą czwórkę jak smoła, zabetonowała nam stopy. Zanim zorientowaliśmy się co i jak, ubity piach i trawa wokół leniwie wchłaniały czerwoną kałużę.
– Przez opuszkę przeszedł – powiedział rzeczowo Maciek, który pierwszy się otrząsnął. – Zabrał też kawał paznokcia.
Fakt był faktem, musiało spory kawał mięsa uciachać, bo juszyło jakby kotka miała się ocielić. Ruby raz tylko zdążył spojrzeć na stopę, zanim walnął o ziemię jak długi.
– Matka na dyżurze? – Maciek ocucił go trafnie zadanym pytaniem. – Idziemy po nią, co nie?
– Chyba nie lałeś – wycedził z zaświatów Ruby. – Też latasz do matki z byle kuku, żeby pocałowała? Sam sobie dam radę.
Musiała go ta konwersacja strasznie zmęczyć, bo zaraz znowu odleciał. Kiedy kładliśmy go na siennik, bełkotał coś bez ładu i składu. Ale jak tylko Sebicze zaczął opatrywać palucha przy użyciu tego, co znalazł w apteczce Starego, zaraz łeb podniósł i zaczął dowodzić akcją ratunkową ze swoją osobą w roli poszkodowanego. Był przecież pielęgniarzem nascentis causa, matka pielęgniarka zobowiązuje. Przejrzał więc jednym okiem to, co Sebicze naznosił, i rozpoczął dowodzenie.
– Wode utlenione najpierw. Mów tylko, kiedy zaczynasz, bo będzie szczypać jak sto raków. Już? Nie ma więcej? Bandaż daj. Tylko taki masz? Jałowego nie było? Trudno, ściskaj, oby solidnie. Nie tak mocno, pacanie, cała stopa mi sczernieje.
W efekcie Ruby miał elegancko zapakowany kikut i dodatkowy przydział czekolady z okienkiem, którą Maciek znalazł w kuchni. Trzeba uzupełniać straty. Wie o tym każdy, kto choć raz postawił nogę w Centrum Krwiodawstwa na Saskiej. Smak zasnutej delikatną mgiełką czekolady splótł się w naszych głowach z satysfakcją, że daliśmy radę bez matczynego całusa w byle kuku.
Nawiasem mówiąc, kuku okazało się wcale nie takie znowu byle jakie. Ruby odmawiał ćwiczeń na wuefie przez dobry miesiąc, bo koleś, który nas uczył, wymyślił sobie akurat treningi piłkarskie. A jak tu piłkę prowadzić, w obronie biegać i gole strzelać z krwawą miazgą zamiast palca prawej stopy? Strach nawet pepega zdjąć, bo śmierdzi. Widać swąd doszedł do wychowawczyni, a zaraz potem do dyrki, bo zaraz wezwała matkę Rubego.
Matka wróciła ze szkoły czegoś zamyślona. W drzwiach postała jeszcze chwilę, gapiąc się na stare trampki syna, trochę zbyt chłodne jak na listopad. Usiadła potem przy stole w kuchni i dumała nad pustą popielniczką. Znać było, że w głowie puzzle wskakują na właściwe miejsce i już wie, co przedstawia układanka.
– Zezuj skarpety – zażądała w końcu. – No ściągaj, mówię.
Ruby posłusznie zdjął czerwone skarpetki frotte, a czworgu oczom ukazała się zabandażowana bomba, od której ciągnęło jak nieszczęście.
– Odpruj bandaże.
Ruby westchnął głęboko, wiedział, że nie ma już odwrotu. Koniec szopki, sprawa się rypła. Matka wnikliwie obejrzała paluch.
– Dlatego nie chciałeś butów po Władku, chociaż ze swoich wyrosłeś?
Ruby przytaknął matce półgębkiem , a nam opowiadał potem, że tyłek bolał go bardziej niż ucięty palec. – Dobrze, że nie wiedziała o pukawkach – zakończył, a Sebicze, Maciek i ja pokiwaliśmy głowami.