utwory / premiery w sieci

Nynashamn. O tym gdzie mi tam autobus w ostrężyny umknął, uciekł, pognał

Radosław Wiśniewski

Premierowy fragment powieści Radosława Wiśniewskiego.

Przy­stań Nyna­shamn jest pusta, gdy nie ma przy niej pro­mu, a zapeł­nia się, gdy prom przy niej stoi. To tro­chę jak z pero­nem, któ­ry pew­nie podob­nie tutaj – pusty jest, gdy nikt na pociąg nie cze­ka, a pełen, gdy pociąg zgod­nie z pla­nem pod­sta­wi się uprzej­mie, względ­nie wje­dzie. Tutaj Paki­stań­czyk, ajent baru kawo­we­go i pra­so­we­go − mię­dzy kolej­ny­mi pro­ma­mi zamy­ka swój przy­by­tek, bo na co mu otwar­ty bar, gdy prom wła­śnie odpły­nął, a następ­ny przy­pły­wa za dwie godzi­ny, i przy­stań cicha jest i pusta? Któż to miał­by zamó­wić kawę do tek­tu­ro­we­go kub­ka, któż, ach, któż miał­by pokosz­to­wać ory­gi­nal­ne­go szwedz­ko-paki­stań­skie­go hot-doga z cebul­ką pra­żo­ną, jak z bud­ki w Cen­tral Par­ku. On teraz zamknie. A potem otwo­rzy ten bar, jak zaczną przy­jeż­dżać pocią­gi, auto­bu­sy, tak­sów­ki, co są tak zgra­ne, żeby tu być na pół godzi­ny przed dopły­wem lub odpły­wem pro­mu. Prze­cież tu tyl­ko para Pola­ków zale­gła w przy­sta­ni na drew­nia­nych obu­do­wach grzej­ni­ków wewnątrz i kil­ku innych pole­gu­je w uży­wa­nych samo­cho­dach na zewnątrz, odzia­nych w luź­ne dre­sy, żeby jajec nie cisnę­ło, i roz­kłap­cia­ne adi­da­sy, iżby sto­py nie drę­twia­ły w dłu­giej podró­ży bez moż­li­wo­ści uży­cia prysz­ni­ca, łóż­ka, mydła, szczo­tecz­ki do zębów, pod warun­kiem, że w innych oko­licz­no­ściach istot­nie takie­go użyt­ku by doko­na­no, a wia­do­mo, że nie jest to takie pew­ne, że polac­two nie gęsi i swój zapach ma. Tam, gdzie par­ku­ją roda­cy, co nie są jak gęsi do przej­ścia przez dro­gę, za któ­rą jest mia­sto, piz­ze­ria, dwie księ­gar­nie, nie­mra­wy ryne­czek i kościół na ska­le – już wydep­ta­na ście­żyn­ka wspak traw­ni­ka, wido­ma bli­zna po zada­wa­niu się ze wschod­nią Euro­pą tego skraw­ka spo­koj­nej i leni­wej Skan­dy­na­wii. Bole­sne dro­bia­zgi jak drza­zgi, bo może spo­ce­ni jeste­śmy, nawet gdy­śmy są nie spo­ce­ni, bo miesz­ka tu, o, popatrz, ten duch nie­spo­koj­ny, któ­ry każe ludziom, ku roz­pa­czy poli­cjan­ta i Tade­usza Borow­skie­go, cha­dzać przez uli­cę na ukos, nie pro­sto i nie po pasach, ale obok. I wie­dzą ci ludzie swo­je, że gdy pociąg ma godzi­nę odjaz­du, to może na nią nie zdą­żyć, a na godzi­nę przy­jaz­du może nie docze­kać. Ileż to życia roz­trwo­nio­ne­go w kor­kach, bram­kach, ślu­zach wod­nych, komo­rach cel­nych, przej­ściach pod­ziem­nych, przy kasach, na scho­dach rezer­wo­wych pero­nów, zaszcza­nych przez sta­łych bywal­ców, gdy pociąg, któ­ry całe Two­je życie wjeż­dżał na peron dru­gi, wjeż­dża jed­nak w ostat­niej chwi­li na peron czwar­ty, tor dzie­sią­ty, któ­ry zgod­nie z logi­ką wca­le nie jest koło pero­nu trze­cie­go toru szó­ste­go, ale po dru­giej stro­nie budyn­ku, koło pero­nu pierw­sze­go „a” oraz toru dwa­na­ście „c”. On tam jest, więc tam bie­gną Ci, któ­rzy wie­dzą, że on tam jest. Ale iluż nie wie, że tam jest ów peron, tor, sema­for. I ci, co nie wie­dzą, muszą być wcze­śniej w miej­scu, gdzie będą inni, co będą wie­dzieć lepiej, aby móc za nimi podą­żyć i się nie dać, kur­wa, nie dać się, kur­wa, wychu­jać, jak mawia­ją kole­sie w luź­nych dre­sach, wyje­bać, wypier­do­lić na sucho. Trze­ba czuj­nym być i nie­uf­nym pozo­sta­wać zawż­dy, acan. I tyl­ko pie­ką­ca wąt­pli­wość, kto nam przez lata, dzie­się­cio­le­cia, wie­ki całe wymy­śla, że peron pią­ty jest zaraz po trze­cim, a szó­sty całe życie był za budyn­kiem dwor­ca koło towa­ro­wej ram­py? Dla­cze­go nikt sen­su w tym nie mógł dostrzec ani porząd­ku, dla­cze­go postron­ne­mu obser­wa­to­ro­wi za grosz sen­su to nie mia­ło szans przy­po­mi­nać? Czy to jest jak w życiu, że sens widać z odle­gło­ści, dystan­su, może nawet z gra­ni­cy osta­tecz­nej, jaką jest śmierć? Tak, tak − te pero­ny, tory, no niech ktoś powie, że tak nie jest, że te wszyst­kie nume­ry gdzieś się logicz­nie tłu­ma­czą, gdzieś na pul­pi­cie kogoś, kto zarzą­dza tym metro­po­li­tal­nym węzłem kole­jo­wym, tym kra­jem w środ­ku Euro­py, gdzieś tam na tabli­cy u escha­to­lo­gicz­ne­go zarząd­cy wszel­kich kolei, boskie­go dys­po­zy­to­ra nastaw­ni wszel­kich torów. Na pew­no tak jest i tam widać sens pero­nu trze­cie­go koło pią­te­go, a pierw­sze­go koło czwar­te­go, tak jak­by ten dwo­rzec, ten i inne metro­po­li­tal­ne węzły kole­jo­we w Pol­sce we łzach ocie­ka­ją­cej, w smut­ku toną­cej, jak bez­rę­ki gór­nik w heł­mie z bake­li­tu, jak­by one wszyst­kie zbu­do­wa­ne były w imię wyż­szej idei, strze­li­stej har­mo­nii sfer, ale nie po to, by umoż­li­wić jakimś zwy­kłym podróż­nym − podró­żo­wa­nie. Nie. Szpi­ta­le nie po to, by leczyć pacjen­tów, dwor­ce nie dla podróż­nych, dro­gi nie dla samo­cho­dów, przej­ścia dla pie­szych wca­le nie dla pie­szych i w ogó­le nie do przej­ścia. Nic do nicze­go. Tyl­ko Pol­ska, Pol­ska, Pol­ska dla Pola­ków, ale nie dla Cie­bie i nie dla Cie­bie, i dla Cie­bie też nie, bru­da­sie, chu­ju, kur­wo, zdraj­co, zaprzań­cu, peda­le, lewa­ku. Ach, co za pełen aktów strze­li­stych kraj dla kra­jow­ców. I to pew­nie stąd ta agre­sja nie tyl­ko do obcych, ale do swo­ich. To się wyczu­wa, to się czu­je, że nie my jeste­śmy tu pod­mio­ta­mi, gdy tak bie­gnie­my, kuś­ty­ka­my, popier­da­la­my nagle z pero­nu pierw­sze­go na pią­ty, gdy jeden za dru­gim usta­wia­my się w sek­to­rach rze­czo­ne­go pero­nu, cza­tu­jąc, by tak się usta­wić, iżby pociąg sta­nął przy nas, żeby moż­na było zająć miej­sca sie­dzą­ce przo­dem do kie­run­ku jaz­dy, bo te są naj­lep­sze, lep­sze niż wszyst­ko inne. Trze­ba być wiecz­nie czuj­nym nawet gdy uda­jesz się w podróż, a może – szcze­gól­nie, gdy w podróż się uda­jesz, bowiem wie­le nie­spo­dzia­nek Cię cze­kać może, i ty to wiesz, jesteś bowiem potom­kiem noma­dów, wysie­dleń­ców po zesła­niu, tych, któ­rzy wie­dzą, we krwi mają infor­ma­cję, że wszyst­ko, cze­go nie da się w dzie­sięć minut zapa­ko­wać w tobo­łek i zabrać ze sobą do bydlę­ce­go wago­nu – jest z grun­tu podej­rza­ne, nie­wia­ry­god­ne, może nawet śmier­cio­no­śne, i nie war­to się do tego przy­wią­zy­wać. Wiecz­nie spię­ci, goto­wi do sko­ku, cza­tu­ją­cy na dwor­cach, sta­cjach, przy­stan­kach na dłu­go przed przy­jaz­dem, żeby zdą­żyć, żeby jed­nak być, bo co będzie, jak dzi­siaj przy­je­dzie za wcze­śnie. A zara­zem tak żało­śnie nie­punk­tu­al­ni, spóź­nia­ją­cy się, tak żenu­ją­co pró­bu­ją­cy prze­rzu­cić winę, odpo­wie­dzial­ność z sie­bie na czę­ści świa­ta nie­oży­wio­ne­go albo oży­wio­ne­go tyl­ko tro­chę. Twój język Cię zdra­dza, mówi dobra księ­ga, i ma rację. Bo spró­buj powie­dzieć w jakim­kol­wiek innym języ­ku te bred­nie, jakie wszy­scy wyga­du­je­my co dnia do sie­bie, no spró­buj powie­dzieć po angiel­sku, że „auto­bus mi uciekł”. „The bus has esca­ped from me”. Tak nie brzmi, to może ina­czej? O, na przy­kład: „The bus had run away from a bus stop”. No jak­że to? Ty go goni­łeś, a on ucie­kał, co tchu, led­wo Cię ujrzał auto­bus na przy­stan­ku, a już zaru­mie­nił się jak spłon­ka, włą­czył klak­son i awa­ryj­ne, i cho­ciaż natych­miast ruszy­łeś za nim w pościg, zgu­bił Cie­bie w dzi­kich ostę­pach, zmy­lił tro­py i szczę­śli­wie sam dotarł bez Cie­bie na miej­sce prze­zna­cze­nia, mimo że gna­łeś prze­cież za nim co tchu poprzez kępy ostrę­ży­ny? „Pociąg mi zwiał sprzed nosa”, bo oto żeś już był w ogród­ku, witał się z loko­mo­ty­wą, a on trach i zwiał, porzu­ca­jąc tory, zwrot­ni­ce, gnał przez pola w stro­nę Nysy. Przez te same pola, przez któ­re ucie­ka­li­ście z Mor­da­lem, a gonił was pies i jego czło­wiek. Czło­wiek był zły, boście mu w zbo­że weszli i zdep­ta­li kło­sów kil­ka, a pies tyl­ko obwą­chał, gdy­ście padli z Mor­da­lem w żyto i gło­śno oddy­cha­li, a zbo­że, zbo­że poru­sza­ło się razem z Wami i czuć było ten rytm, zie­mia ten rytm odda­wa­ła, i już było wia­do­mo, że pies leżą­ce­go nie zagry­zie. A potem dopadł was czło­wiek tego psa i kur­wa ja wam nogi z dupy powy­ry­wam skur­wy­sy­ny jed­ne, gdzie to kur­wa gów­nia­rze jeba­ne mi w mie­dzę, szko­dę wpier­da­lać się będzie­cie kur­wa wasza jeba­na mać. O tak, tam­tę­dy zwiał sprzed nosa nie­jed­ne­mu roda­ko­wi pociąg, przez pola, przez łąki, grą­dy i sta­ro­rze­cza. Jakiś czas po powro­cie z tej podró­ży, w któ­rej wła­śnie masz prze­rwę na przy­sta­ni w Nyna­shamn i będziesz słu­chał w poran­nym samo­cho­dzie poran­nej audy­cji sto­jąc w poran­nym kor­ku, aby zdą­żyć do pra­cy, a wokół roda­cy, a w radio dzien­ni­ka­rze, ale tyl­ko dwaj, nie trzej, bo ten trze­ci gdzieś jest i może dotrze jesz­cze przed koń­cem audy­cji. Tak powie­dzą ci dwaj, co jed­nak na czas dotar­li. Nikt nie wysa­dzi pro­wa­dzą­ce­go audy­cję w powie­trze za to, że tam, gdzie mia­ło być trzech, jest dwóch, w koń­cu kogo to obcho­dzi, że jest dwóch, a mia­ło być trzech, sko­ro publi­cy­stycz­ne dys­ku­sje tak podob­ne do wszyst­kich innych dys­ku­sji, a publi­cy­ści z tego są zna­ni, że wygła­sza­ją opi­nie zło­żo­ne tak bar­dzo, jak te, któ­re wygła­sza pol­ski ana­li­tyk gieł­do­wy. O, ci ostat­ni to mają talent zaiste nie­zwy­kły, Ty też byś tak umiał, trze­ba powie­dzieć tyl­ko, że moż­na prze­wi­dzieć to i owo, i pamię­tać, że może rosnąć, jak rów­nież może spa­dać. I jesz­cze wie­dzieć, że są tren­dy krót­ko­ter­mi­no­we, dłu­go­ter­mi­no­we i śred­nio­okre­so­we. I tam zawsze coś spad­nie, żeby potem wzro­sło. A zatem prze­wi­dzieć moż­na, że będzie rosło, a potem spad­nie, albo że spad­nie, ale jed­nak może rosnąć. Tak jak z desz­czem, śnie­giem, wia­trem, gra­dem, burza­mi i upa­ła­mi. Więc będziesz słu­chał dwa lata po powro­cie ze Szwe­cji, jak tyl­ko dwóch dzien­ni­ka­rzy publi­cy­stów toczy przez pół godzi­ny roz­mo­wę o tym, co być może będzie, a być może nie, a nikt nie tra­ci rezo­nu, że mia­ło być ich trzech, a jest dwóch, i ten trze­ci wej­dzie nagle. Będzie to sły­chać na ante­nie, jak otwie­ra drzwi, dyszy jesz­cze, szmer ścią­ga­ne­go odzie­nia wierzch­nie­go, pal­to­ci­ku, jak by powie­dzia­ła pani z two­je­go przed­szko­la. A oto i nie­pro­szo­ny nawet przez pro­wa­dzą­ce­go, nie cze­ka­jąc, aż oddech się uspo­koi rzu­ca pierw­sze sło­wa w mikro­fon, w eter, a dyszy przy tym prze­cież nie tyl­ko sobie, ale i tobie oraz innym słu­cha­czom w ucho, pra­wie czuć ten pot per­li­sty, co z czo­ła, spod pachy, spo­mię­dzy innych fał­dów i obwi­sów, prze­wie­szeń cie­le­snych sobie wła­śnie wycie­ra, zaś to, co mówi, brzmi dokład­nie tak: „Prze­pra­szam, tak­sów­ka jecha­ła pół godzi­ny dłu­żej niż zwy­kle”. Wte­dy to też onie­mie­jesz, bo pomy­ślisz (dzi­siaj już patrząc na Two­je jasne obli­cze wpa­trzo­ne w szkier za oknem moż­na to prze­wi­dzieć bez pudła, o tak, posłu­chaj, prze­czy­taj, co pomy­ślisz za te dwa lata, to do Cie­bie), jak­że to jecha­ła pół godzi­ny dłu­żej niż zwy­kle?! I za co w takim razie prze­pra­sza, sko­ro wina jest to tak­sów­ki, nie pana publi­cy­sty? Taki rycer­ski był, iż tak­sów­ka zawi­ni­ła, a on prze­pra­sza, jak­by bez mała córuch­ną, lato­ro­ślą jego ta tak­sów­ka była. I jak to się wszyst­ko sta­ło? Czy tak, jiż pan dzien­ni­ka­rzy­na publi­cy­sta wsiadł był do tak­sów­ki, a ona poje­cha­ła inną dro­gą, obrze­ża­mi mia­sta? A może tak­sów­karz miał cho­ry pęcherz moczo­wy i zatrzy­my­wał się co chwi­la, by oddać mocz pod drze­wem, z bra­ku sto­sow­nej i ustron­nej bra­my czy scho­dów na peron dru­gi na dwor­cu w mie­ście powia­to­wym, gdzie od cza­sów tak zwa­ne­go Niem­ca uży­wa się i tak tyl­ko jed­ne­go, więc nikt nie poczu­je, że wali szczy­ną, gdy ktoś odle­je się na scho­dach pro­wa­dzą­cych na ten dru­gi? Czy może po pro­stu był to bunt maszyn i tak­sów­ka powie­dzia­ła z pol­ska „a taki chuj” i zablo­ko­wa­ła się, zadru­to­wa­ła sobie gaź­nik, wbi­ła pół­sprzę­gło, by zapraw­dę wię­cej jak dwa­dzie­ścia na godzi­nę nie poje­chać, i dla­te­go jecha­ła pół godzi­ny dłu­żej niż zwy­kle? Co się sta­ło, dzien­ni­ka­rzy­ku, żoł­nie­rzy­ku mój praw­dy i wie­dzy, nie­po­kor­ny chłop­czy­no, zdro­ju zasad, osto­jo ety­ki zawo­do­wej − kto cie­bie tak urzą­dził, że nikt z nas nawet się nie dzi­wi, ani pro­wa­dzą­cy, ani wydaw­ca, ani sze­fo­wie pierw­sze­go radia infor­ma­cyj­ne­go w tym kra­ju, że wpa­dasz na zakoń­cze­nia nie­mal audy­cji o niczym? Och, co za wstrzą­sa­ją­ca wizja, zamiast zwy­kłe­go zaspa­nia, zama­ru­dze­nia, zmię­dle­nia, zamo­ta­nia, śla­ma­zar­no­ści, bała­ga­nu i cha­otycz­ne­go mio­ta­nia się jak zwie­rzę we wny­kach, dopro­wa­dza­ją­ce­go po pro­stu do tego, żeś nie zdą­żył na auto­bus, żeś spóź­nił się na pociąg, zaspał, za póź­no wsiadł do tej samej tak­sów­ki co zwy­kle, dał dupy, spie­przył spra­wę – widać, jak pociąg umy­ka przez pola, tak­sów­ka spo­wal­nia, obla­na cała jakimś nie­wi­dzial­nym glu­tem, a auto­bus pory­ku­jąc ochry­ple robi lewa­dę przed­ni­mi opo­na­mi i rwąc bruz­dy w polu goni na prze­łaj w stro­nę sinie­ją­cych Gór Sto­ło­wych lub innych rów­nie oszu­kań­czo i sztucz­nie nazwa­nych sie­dem­dzie­siąt lat temu. Po angiel­sku to brzmi logicz­nie – „I mis­sed the bus” czy zwy­kłe żoł­nier­skie „I’m sor­ry for being late” − bez tego całe­go tłu­ma­cze­nia się, usto­sun­ko­wy­wa­nia, opo­wia­da­nia dzie­jów grze­chu, tego cofa­nia się do fak­tów i zda­rzeń, któ­re oso­ba wysta­wio­na na skut­ki two­je­go spóź­nie­nia ma w obo­jęt­no­ści i lek­ce­wa­że­niu, bowiem to ty zmar­no­wa­łeś tej oso­bie poprzez spóź­nie­nie czas, kawa­łek życia. A jak poucza Clau­se­witz − z róż­nych czyn­ni­ków na woj­nie, takich jak prze­strzeń, siła, czas, manewr, czas jest jedy­nym, któ­re­go nie moż­na odzy­skać. Bo prze­cież woj­nę toczy­my ze złym świa­tem i sobą, a sami nie­bacz­ni, wysta­wie­ni na pod­szep­ty tego złe­go świa­ta jeste­śmy. Bo prze­cież pod­mio­tem histo­rii jesteś Ty, chłop­cze leżą­cy w zbo­żu, falu­ją­cy na wie­trze, dyszą­cy przed mikro­fo­nem pierw­sze­go radia infor­ma­cyj­ne­go w kra­ju. Nie auto­bus, nie pociąg, nie tak­sów­ka, nie budzik, co nie zadzwo­nił rano, ani ukształ­to­wa­nie koryt rzek, gra­nic natu­ral­nych, nie­na­tu­ral­nych, ale zawsze Ty, ty, ty. Wszyst­ko to ty. Nie umiesz tego objąć szli­fo­wa­nym w żela­zie rozu­mem. A to już zna­czą­co zmie­nia opty­kę. Ach, języ­ku, języ­ku nasz pol­ski, co gubisz nas i wysta­wiasz na śmiesz­ność, jak­że mają nas wedle cie­bie sądzić na sądzie osta­tecz­nym, toż to wyj­dzie ni tak, ni siak, akond ze skwak. Prze­cież w tak bła­hej spra­wie jak spóź­nie­nie do stu­dia, na egza­min, rand­kę, spo­tka­nie ze zna­jo­mym, zwy­czaj języ­ko­wy, kośla­wa logicz­nie, popraw­na gra­ma­tycz­nie kon­struk­cja suge­ru­je, że to nie ty jesteś win­ny ani nikt inny z two­ich bli­skich, ale pociąg, samo­chód, samo­lot − czyż nie bar­dziej będziesz nie­win­nym, gdy w grę wej­dą poważ­niej­sze dra­ma­ty dzie­jo­we, gdy przyj­dą pod­pa­lić dom, ten, w któ­rym miesz­kasz, za rękę pod­nie­sio­na na mat­kę tę tu oto, Polkę − kula w łeb. Gdy biskup, co dono­sił, jak się oka­że, nie kła­mał, ale mijał się z praw­dą. Gdy wódz naczel­ny nie był w sta­nie ogar­nąć dowo­dze­nia nawet swo­im szta­bem, a co dopie­ro kil­ko­ma armia­mi. Gdy na pło­mien­ne nasze sta­nię­cie wśród gru­zów War­sza­wy cały świat nie ruszy nam na ratu­nek, na prze­łaj, przez te ostrę­ży­ny, kępy samo­sie­jek, poprzez któ­re przed chwi­lą auto­bus ci uciekł, roda­ku. Gdy papież powie: przyj­mij­cie kato­li­cy po jed­nej uchodź­czej rodzi­nie, a epi­sko­pat kra­jo­wy dopo­wie: no pew­nie, ale niech rząd da pie­nią­dze, a rząd będzie się bał, bo będą szły wybo­ry, a w inter­ne­tach roz­go­rze­je roz­mo­wa o ludziach ucie­ka­ją­cych przez gra­ni­ce, żeby zna­leźć jakieś zno­śne miej­sce do życia, i w tej roz­mo­wie mowa nasza nagle sta­nie się pro­sta i kate­go­rycz­na, że do gazu, że do wago­nów, że gazem, że kijem, kała­chem, pał­ką, bagne­tem. A gdy na auto­stra­dzie w Gór­nej Austrii znaj­dzie się cię­ża­rów­ka z udu­szo­ny­mi sie­dem­dzie­siąt i jed­nym uchodź­cą, napi­szą im w inter­ne­tach „o, zno­wu świe­że mię­so w Austrii”. I nagle wyrwa­ni z oko­wów wie­lo­znacz­no­ści doj­dą roda­cy do słów pro­stych i pora­ża­ją­cych jak pio­run­ki SS na wyło­gach mun­du­ru, zatem epi­sko­pat poka­że pal­cem na wła­dzę niby świec­ką, a niby świec­ka wła­dza powie, że niby przyj­mie­my tyle niby, ile jeste­śmy w sta­nie, bio­rąc pod uwa­gę nasze niby moż­li­wo­ści. Bo u nas nic nie jest napraw­dę, ale wszyst­ko jest jak­by, wszyst­ko jest niby, wszyst­ko by się, gdy­by cokol­wiek się dało. A w inter­ne­tach lud­ność będzie krzy­czeć „inwa­zja!”, wrzesz­czeć będzie „atak”, pomru­ku­jąc „woj­na hybry­do­wa” po kątach. A kie­dy innym razem, nie­co wcze­śniej o zie­mię gruch­nie samo­lot z całą wie­lo­par­tyj­ną, kra­jo­wą wier­chusz­ką, zaraz się oka­że, że nie niczy­ja inna, lecz ich wina, sojusz Hitle­ra i Sta­li­na. Nie, że pilo­ci do dupy, nie, że szko­le­nie zawio­dło, nie, że pilot sam powi­nien decy­do­wać, czy lądu­je, czy nie, że nie może mu nikt za ple­ca­mi stać, przez ramię patrzyć, nad uchem kwę­kać, nie. Bom­ba helo­wa, klą­twa pęk­nię­tej parów­ki, zgnie­cio­nej pusz­ki, zamach majo­wy, kwiet­nio­wy oraz ni chu­ja Sybir. Dwa wybu­chy, trzy wybu­chy, obez­wład­nie­nie, kola­nem dobi­cie, pię­ścią wgnie­ce­nie, pan­cer­na brzo­za, meta­lo­wa osi­ka, niech nas nikt nie tyka. Zawsze ten język, ta wewnętrz­na logi­ka wska­zu­je na kogoś poza, na kogoś z zewnątrz. Nie wiesz jesz­cze tego wszyst­kie­go, czy cho­ciaż­by w czę­ści nie roz­po­zna­jesz, podzi­wia­jąc, jak wiel­ki prom z Vis­by obra­ca się wokół wła­snej osi na środ­ku szkie­ru Nyna­shamn. Nie wiesz, że jesz­cze rok, dwa lata, i wszy­scy będą klu­czyć, jak powie­dzieć coś, byle nicze­go nie powie­dzieć, a inni z kolei będą mówić odkry­wa­jąc uro­ki słów, któ­rych zna­cze­nia nie potra­fią prze­nik­nąć poznaw­czo ani emo­cjo­nal­nie, takich jak „Auschwitz”, „Tre­blin­ka”, „komo­ra gazo­wa”. Ale będą je z upodo­ba­niem powta­rzać pochy­le­ni nad gril­lem, dum­nie prę­żąc wyta­tu­owa­ne musku­ły z napi­sa­mi hono­ro­wy­mi i ojczyź­nia­ny­mi, w rytm disco polo, ene­ja i innych cudow­nie pro­stych wytwo­rów życia ducho­we­go naro­du, tego, w któ­rym miesz­kasz, za rękę pro­wa­dzo­ny od przed­szko­la do Opo­la, nad Świe­bo­dzi­nem Jezu­sa aure­ola, hola, hola, do kolu­sia, do koła. O, to jest język zapraw­dę zawi­ły i pięk­ny jak śre­dnio­wiecz­ny ręko­pis, jak minu­sku­ła, jak anio­ła musku­ła. Ty mowo nasza, co zdej­mu­jesz z bar­ków, co odkła­dasz na potem, co uda­jesz, że mówisz, a prze­cież nie mówisz tego, co mówisz. Ty, co wpy­chasz się w usta daw­no nie­wi­dzia­nych zna­jo­mych mdłym „trze­ba się umó­wić” albo „zdzwo­ni­my się”. Dzię­ki temu i ty i roz­mów­ca jeste­ście w prze­strze­ni zgo­dy, że trze­ba coś zro­bić, i może­cie sobie poki­wać gło­wa­mi jak kon­fe­ren­cja epi­sko­pa­tu, bo powyż­sze wyra­że­nia nie zawie­ra­ją wska­za­nia, kto ma zro­bić coś pierw­szy, a zatem nie ma żad­ne­go powo­du, byś cokol­wiek robił, i zara­zem nie ma żad­ne­go powo­du, byś czuł się win­ny z powo­du bez­czyn­no­ści, któ­ra bywa tym samym, co czyn­ność. Pew­nie zdzwo­ni­my się, trze­ba coś zro­bić, gnój trza zaorać, bo śmier­dzi. I czas mija, gnój śmier­dzi, tele­fon mil­czy, a w ścia­nę gwoźdź nie wbi­ty i ogród nie ple­wio­ny. A zatem „zdzwo­ni­my się” zna­czy prze­cież, że w dupie lata całe się mie­li­śmy i mieć będzie­my dalej, ale żeby głu­pio nie wyszło, przez 30 sekund w pod­zie­miu cen­trum han­dlo­we­go nie­słusz­nie w mowie naszej nazy­wa­nym gale­rią – będzie­my uda­wa­li, że dupy mamy czy­ste, wca­le nie są peł­ne tych daw­no zapo­mnia­nych, ola­nych zna­jo­mych, kum­pli, kon­tak­tów i namia­rów. Więc obie­cu­je­my sobie, że się zdzwo­ni­my, wie­dząc, że tego nie zro­bi­my, obie­cu­je­my sobie przy­słu­gi, któ­rych nigdy nie wyświad­czy­my, i odwie­dzi­ny, któ­re nigdy nie doj­dą do skut­ku. Mając inte­res do zna­jo­me­go sprzed lat nigdy nikt w mowie naszej nie powie od razu, w czym rzecz, z sza­cun­ku dla spra­wy i cza­su bliź­nie­go, ale zada głu­pie pyta­nie: „a tak w ogó­le, co u cie­bie sły­chać”. I pra­wie nigdy to pyta­nie nie będzie krót­kie, pro­ste, zawsze z jakimś orna­men­tem z przo­du, jakimś „a w ogó­le”. Pięk­na jesteś i kwie­ci­sta, mowo nasza, a tak peł­na zaokrą­gleń, kulu­aro­wych zwień­czeń, deli­kat­nych wykrzy­wień oraz zwich­nięć, dzię­ki któ­rym nie widać nigdy defi­ni­tyw­ne­go koń­ca, nie­mal jak w kory­ta­rzach tak dobrze zna­ne­go ci biu­rew­ni­ka, wspo­mnia­ne­go dopie­ro co, te kil­ka blu­zgów wyżej. Dzię­ki Tobie, mowo nasza, tak moż­na się poczuć grun­tow­nie win­nym i nie­win­nym zara­zem, gdy się jest w krę­gu spra­wy, w krę­gu podej­rzeń, gdy ktoś ma pew­ną wie­dzę o pew­nych oso­bach, co samo w sobie suge­ru­je, że ani wie­dza, ani oso­by te nie mogą być pew­ne dnia ani godzi­ny, kie­dy przyj­dą pod­pa­lić dom, twój dom, ten, w któ­rym miesz­kasz, a imię ich będzie czter­dzie­ści i czte­ry służ­by mun­du­ro­we, a każ­da z nich jak­by wła­ści­wa, niby spraw­na, ale wszyst­kie razem nic do koń­ca nie mogą, nafiu­kać mogą. Bo sro­ży się polac­ka siła, kie­dy cisza wokół, i ogon pod­wi­ja, gdy zabrzmi dźwięk jak syk węża, nawet nie grom, nie daw­ny ORP, ale pierd­nię­cie spod chmu­ry spa­lin za trans­atlan­ty­kiem „Bato­ry”, co wlazł do komo­ry, najadł się gro­chu i pier­dział po tro­chu. Gro­zi, wygra­ża, pię­ścią potrzą­sa, póki się nie nadą­sa. I wszyst­ko już nie jest takie zde­cy­do­wa­ne, jak „jebaj ara­ba”, ale takie jak­by. Już nikt nie mówi, szcze­gól­nie gdy mówi publicz­nie, że jego zda­niem jest tak a tak, albo i nie tak. Teraz jest wszyst­ko „jak­by”. I zanim zacznie wypo­wiedź ten i ów, to zazna­czy, że „ja bym powie­dział tak”. To zna­czy powie­dział czy nie powie­dział? Tak powie­dział­by, gdy­by miał powie­dzieć, czy istot­nie jed­nak coś wyra­ził? I co wyra­ził wyra­ża­jąc, co powie­dział­by, gdy­by powie­dział? I czy to było napraw­dę coś zna­czą­ce­go, czy tyl­ko wte­dy, gdy­by powie­dział to, co by powie­dział, ale nie powie­dział, mimo dłu­gie­go mówie­nia prze­cież. I zaraz, natych­miast, już idę, wszyst­kie te zwro­ty, któ­re się mówi po to tyl­ko i ćwi­czy od dziec­ka, by w tej chwi­li nic wła­śnie nie zro­bić, by odwlec, odcze­kać, odło­żyć, zmię­to­sić, zamą­cić, mata­czyć. Nic, co jest nagłe, nie dzia­ła nagle, nic co natych­mia­sto­we, pospiesz­ne, eks­pre­so­we, ostre i dyżur­ne – nie jest tym, czym się zda­je, ale się mię­dli, cią­gnie jak smród za kom­pa­nią wojsk oku­pa­cyj­nych w dro­dze do miej­skiej łaź­ni, jak war­kocz dymu za P‑11c ze 111 eska­dry myśliw­skiej nad War­sza­wą, co były tak świet­ne jak drzwi od sto­do­ły, na któ­rych nasi chłop­cy malo­wa­ni prze­cież latać potra­fi­li i rzu­ca­jąc kar­to­fla­mi, butel­ka­mi z ben­zy­ną za cenę strat w drzwiach od sto­do­ły liczo­nych potra­fi­li cza­sem nawet coś strą­cić. Mowa ojczy­sta zdra­dzi nie­raz nie­win­nych o świ­cie, a w tej licz­bie i Cie­bie i innych na tej przy­sta­ni, gdy sta­jąc w kolej­ce do kasy bile­to­wej usły­szysz za trzy tygo­dnie spę­dzo­ne w cichej Skan­dy­na­wii ten świ­dru­ją­cy, pod­bi­ty głos, skie­ro­wa­ny do tele­fo­nu oczy­wi­ście, tak żeby wszy­scy mogli uczest­ni­czyć w wie­ko­pom­nej wymia­nie zdań z kimś tam po dru­giej stro­nie. Zresz­tą mogło­by to być rów­nie dobrze inne miej­sce i czas, daj­my na to wcze­sne lato, sta­cja kole­jo­wa PKP, z cza­sów, kie­dy PKP zna­czy­ła − Pol­skie Kole­je Pań­stwo­we, a nie Pięk­nie Kur­wa Pięk­nie. Wcze­sne lato, sta­cja, cie­pło idą­ce od nagrza­ne­go cało­dnio­wym upa­łem toro­wi­ska. Może tak. Albo chłód od Bał­ty­ku, lek­ka poświa­ta popo­łu­dnia, jesień już, Panie, a ja nie mam domu. I tele­fon w ręku i zaczy­na­my salo­no­wy gawot:
− Kur­wa, sta­ry, no mówię, kur­wa, tej kur­wie, żeby mi tu nie nakur­wia­ła, bo ja pier­do­lę, no jak­by odje­ba­ło jej, że kur­wa, no w chuj. No ja jebię, sta­ry, co, nie w kolej­ce jakiejś pier­do­lo­nej, kur­wa, no to strza­ła!
Po tym poznać, że nasi tu byli, gdy sma­gły sprze­daw­ca dak­ty­li w Sene­ga­lu sły­szy nazwę ojczy­zny two­jej i w odpo­wie­dzi szcze­rząc bar­dzo bia­łe zęby, mówi nagle jed­nym tchem:
− Oui, Pol­ska, kur­wa, dupa, chuj, Pol­ska.
Nasi tu byli, myślisz sobie z ulgą i oddy­chasz prze­stron­nym powie­wem znad Atlan­ty­ku, napeł­niasz płu­ca wil­got­nym, gorą­cym powie­trzem. Gra­ma­tycz­nie wszyst­ko się prze­cież dosko­na­le skła­da, aby tyl­ko nie zacząć drą­żyć isto­ty skła­do­wych skład­ni, nie docie­kać tego, jak dzia­ła­ją poszcze­gól­ne rezy­sto­ry i tran­zy­sto­ry tej mowy roz­dy­go­ta­nej od dosad­no­ści do nico­ści, nic nie­zna­cze­nia w ogó­le lub też zna­cze­nia nie wia­do­mo co, co nie jest tym samym, co zna­czyć nic. W samych jej kon­struk­cjach, tych łącze­niach słów w struk­tu­ry sku­tecz­ne i moc­ne jak cepy, któ­rych to budo­wa wca­le nie jest pro­sta, w tych ósem­kach, gązwach, gac­kach, kapi­cach zbie­ra się ener­gia, wła­ści­wie wibra­cja i racja, racja sta­nu. Sko­ro auto­bus ucie­ka, pociąg się spóź­nia, tak­sów­ka jedzie dłu­żej, samo­lot nie spa­da na sku­tek ludz­kich błę­dów, klę­ska nie jest kon­se­kwen­cją bra­ku umie­jęt­no­ści, orga­ni­za­cji, przy­go­to­wa­nia, dowo­dze­nia, wyzy­ska­nia błę­dów prze­ciw­ni­ka, upa­dek nie wyni­ka z potknię­cia się, auto się zepsu­ło, a towa­ru zabra­kło, a nie, że ktoś zapo­mniał go zamó­wić, to powo­li, wbrew mata­cze­niu mowy samej w sobie, wszyst­ko sta­je się jasne, jaśniej­sze, ostre i kla­row­ne. Z samej mowy o mowie, obmo­wy, obga­da­nia wyja­wia się, że świa­tu nic nie jeste­śmy win­ni, a Euro­pa to nam nasko­czyć może i dzię­ko­wać powin­na, bośmy zawsze wiatr mie­li w oczy, chłód za ple­ca­mi, a gro­ty wra­żej prze­wa­gi ku sobie ścią­ga­li­śmy, iżby inni mogli w poko­ju żyć. Myśmy to prze­cie, wła­sny­mi ręka­mi i na wła­sne oczy pod Grun­wal­dem, Cho­ci­miem, Zba­ra­żem, Wied­niem przed­mu­rza chrze­ści­jań­stwa bro­ni­li. My tu, a tam oni. I z lewej i z pra­wej­śmy byli jak stal i żeli­wo. Zdra­dze­ni o świ­cie, w kolej­ce do Gie­esu, do mono­po­lo­we­go, do kio­sku. I z lewa i z pra­wa porzu­ca­ni przez świat pra­wie nie­oży­wio­ny, gdyż mówi dobra księ­ga, że na pra­wo most, na lewo most, a środ­kiem ruskie przej­dą. Cho­ciaż nie, nie­praw­da, bo pośrod­ku pan­cer­nym wóz­kiem inwa­lidz­kim ze skrzy­dła­mi husar­ski­mi jecha­li pra­dzia­do­wie, a w nim i zapraw­dę myśmy to w dzie­jo­wej potrze­bie, z zapa­mię­ta­ną jed­ną zwrot­ką i nie­do­kład­nym refre­nem hym­nu nasze­go, nie wie­dzą­cy, cze­mu tam z Zie­mi Wło­skiej do Pol­ski czy z Wol­ski do Pol­ski, myśmy to pan­cer­ne orły, kute tłu­mo­ki, butel­ki z ben­zy­ną, opa­ski powstań­cze, że ręka­mi zdo­bę­dzie­my kara­bi­ny, a kara­bi­na­mi arma­ty, zamiast mor­da w kubeł i pocze­kać jed­nak na dosta­wy armat. Lata, dzie­się­cio­le­cia, wie­ki po dro­dze publicz­nej jak tiro­wa dziw­ka zdą­ża­my ku Euro­pie, a ona nam dała, a myśmy jej nie dali, i to się nie nazy­wa­ło bra­kiem soli­dar­no­ści, ale naro­do­wym inte­re­sem, spry­tem, cwa­niac­twem może, takim cienć many, takim na mia­rę ser­wi­su cinkciarz.pl, na któ­rym nie­je­den się doro­bił, któ­ry jest spon­so­rem nie­jed­ne­go wyda­rze­nia w ramach tak zwa­nej kul­tu­ry naszej naro­do­wej, w któ­rej obok Szo­pe­na − Mary­la Rodo­wicz, Bay­er Full, Dona­tan i Cleo, Krzysz­tof Kraw­czyk, Sien­kie­wicz i Nor­wid z Szy­ma­now­skim, któ­re­go nikt nie słu­cha prze­cież, ale jako­by sły­szał, podob­nie jak o Luto­sław­skim czy Pen­de­rec­kim. Cho­ciaż tego ostat­nie­go istot­nie nie da się słu­chać ani oglą­dać, tym bar­dziej więc żad­na stra­ta. Bro­nisz nas, mowo nasza, gadul­stwo nasze, przed strasz­ny­mi wido­ka­mi nagich fak­tów, łań­cu­chów przy­czyn, skut­ków i kon­se­kwen­cji, jako cepy bez­li­to­snych, gdzie za obro­tem dzier­ża­ka idzie ruch bija­ka, któ­ry też wymu­sza zwrot­ny ruch dzier­ża­ka. Czy napraw­dę Naj­wyż­szy uży­je cie­bie, mowo nasza, na Sądzie Osta­tecz­nym, jak wiesz­czył Leśmian Bole­sław, któ­re­mu praw­dzi­wy Polak nad gril­lem, wyta­tu­owa­ny w Boga i Honor, wie­rzyć nie powi­nien, gdyż to Żyd tro­chę jed­nak był? I gdy­by miał użyć pol­sz­czy­zny na Sądzie Osta­tecz­nym Bóg nasz, któ­ry jest Pola­kiem, nie Leśmian, któ­ry jest Żydem, a nie jest Bogiem − to nie dla­te­go, by oka­zać miło­sier­dzie wszyst­kim isto­tom zbyt kate­go­rycz­nie obar­czo­nym odpo­wie­dzial­no­ścią? Zbyt serio bio­rą­cym winę na sie­bie lub na innych? Zbyt dosad­nie i poważ­nie mocu­ją­cych się ze spra­wa­mi osta­tecz­ny­mi, w któ­rych Sza­tan nie przy­po­mi­na dia­beł­ka Boru­ty, któ­ry ucie­ka na widok Pani Twar­dow­skiej? Zbyt serio cier­pią­cym z powo­du pouczeń kościel­nych magi­strów ety­ki, któ­re tak wład­czo brzmią po nie­miec­ku, angiel­sku, nie­mal obraź­li­wie po hisz­pań­sku, zaś w mowie naszej od razu mają coś z uda­wa­nia. Uda­wa­nia, że się mówi i napo­mi­na, i tego, że się słu­cha, a wysłu­chaw­szy i tak będzie robić po swo­je­mu, po nasze­mu, gdyż sąd sądem (cho­ciaż­by i osta­tecz­nym), a spra­wie­dli­wość po naszej stro­nie być musi. Czyż nie lito­ści­wa ta mowa, któ­ra nie dopusz­cza powa­gi żad­nej dyk­ta­tu­ry, któ­ra drwi­nę, nie­po­wa­gę i sar­kazm ma nie­mal w kro­ju słów, unie­moż­li­wia­jąc żad­ne na serio cie­mię­że­nie, jak i żad­ne­go na serio bun­tu nie dopusz­cza­jąc? W każ­dym razie już nie teraz, nie dzi­siaj, bo kie­dyś, to może i owszem, coś w niej było na serio, jakieś wie­sza­nie, na pal wbi­ja­nie. Zosta­wia­jąc zaś spra­wy wiel­kie, o któ­rych wiesz, że są wiel­kie, docho­dząc do spraw, któ­rych prze­wi­dzieć nie jesteś w sta­nie, patrząc, jak dobił już do nabrze­ża prom wiel­ki z Vis­by, wykrę­ciw­szy obrót na środ­ku szkie­ru, usta­wiw­szy się rufą do brze­gu, a dzio­bem do wyj­ścia w kie­run­ku otwar­te­go morza – jest to też mowa spraw małych, jak maj­ster­ko­wi­czow­skie narze­cza klien­tów pla­ców­ki han­dlu uspo­łecz­nio­ne­go, co tro­chę była hur­tow­nią, a tro­chę nadal stra­ga­nem, szczę­ka­mi na sza­ber pla­cu, i taką też klien­te­lę przy­cią­ga­ła. Jakiś czas po tym, gdy­ście roz­wa­ża­li, czy pły­nąć pro­mem droż­szym, ale o ludz­kiej porze, czy cze­kać na ten ostat­ni, naj­bar­dziej zatło­czo­ny o dru­giej w nocy, za to tań­szy o spo­rą ilość koron – dłu­go po tym wszyst­kim, powia­dam − spę­dza­łeś w tej norze wie­le cza­su i już nie z dystan­su, nie z bez­piecz­nej odle­gło­ści, w któ­rej od Cie­bie coś zale­ża­ło, ale w zwar­ciu z klien­tem hur­to­wym i deta­licz­nym, od któ­re­go wła­śnie zale­ża­ła pen­sja Two­ja i fir­my prze­trwa­nie – chło­ną­łeś kolej­ne zro­sty polac­kiej mowy, któ­rych mocy i żywot­no­ści nawet byś nie podej­rze­wał. Ile to razy, gdyś poznaw­szy zasa­dy gra­ma­ty­ki urzą­dzeń nisko­prą­do­wych znaj­du­ją­cych się w ofer­cie i sprze­da­ży, a nie zna­jąc isto­ty ich dzia­ła­nia, tłu­ma­czy­łeś jak szwedz­ki facho­wiec od sil­ni­ków jach­to­wych pol­skiej zało­dze, że pew­ne rze­czy łączą się tyl­ko w jeden spo­sób i innych nie ma. Tak jak nakręt­ka typu „F” z gniaz­dem typu „F” może się złą­czyć tyl­ko poprzez nakrę­ce­nie wła­ści­wej nakręt­ki na wła­ści­wy gwint, a ina­czej już nie. Tak jak nie zna­jąc teo­rii sygna­łów wie­dzia­łeś, że tele­wi­zję naziem­ną DVB‑T moż­na roz­dzie­lić dowol­nie i tyl­ko siła sygna­łu musi być odpo­wied­nia, tak tele­wi­zji sate­li­tar­nej się już w ten spo­sób roz­dzie­lić nie da. Podob­nie jak wie­dzia­łeś, że zasi­lacz to nie wzmac­niacz, a tak­że i to, że wzmac­niacz bez zasi­la­cza nie będzie dzia­łał, zaś sam zasi­lacz bez wzmac­nia­cza uczy­ni ante­nie zwar­cie. I nie wie­dzia­łeś, co to dokład­nie zna­czy owo „zwar­cie”, ale brzmia­ło źle i groź­nie, a też wie­dzia­łeś, że tak jest i ina­czej być nie może. A jed­nak roda­cy przed Tobą, naj­szczer­sza sól zie­mi, dia­men­to­wa kolek­cja inte­li­gen­cji pra­cu­ją­cej miast i wsi sta­wa­ła nie­raz zadzi­wio­na przed ladą z har­to­wa­ne­go szkła rzu­ca­jąc w prze­strzeń ciem­nej nory:
− Aha, w ten spo­sób…
Tak jak­by ist­nia­ło sto spo­so­bów na zro­bie­nie cze­goś, a o tym jed­nym aku­rat zapo­mnie­li, czy nie przy­szedł im aku­rat do gło­wy, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści był tyl­ko ten spo­sób, któ­ry do gło­wy im nie przy­szedł. Tak jak pod­cie­rać się w zasa­dzie powin­no po defe­ka­cji w jed­ną tyl­ko stro­nę, bo na boki nie­co cięż­ko i nie jest to wła­ści­wie pod­cie­ra­nie, ale roz­cie­ra­nie, roz­ma­zy­wa­nie. A zatem tak, w ten spo­sób, kor­bą krę­cąc w lewo, w lewo koło się obra­ca, w ten spo­sób zapał­kę do zawo­ru butli przy­ty­ka­jąc, powo­du­je się eks­plo­zję, a wyj­mu­jąc nóż w knaj­pie peł­nej rumuń­skich Cyga­nów wywo­łu­je się bój­kę. Bo prze­cież nic to pla­ny, my sro­gie pany, powsta­nie, powsta­nie, sza­bel nam nie zabrak­nie, szlach­ta na koń się­dzie, ja z synow­cem na cze­le, i − jakoś to będzie! I dopie­ro jak was zgnio­tą czoł­gi pod Mokrą, Piotr­ko­wem, Iłżą, Cie­cha­no­wem, Koro­no­wem, Tucho­lą, Psz­czy­ną, Wizną, jak was zadep­czą bucio­ry ze wscho­du i zacho­du, roz­nio­są czwo­ro­bo­ki piki­nie­rów, wgnio­tą w bło­ta tabo­ry koza­ków i mia­sto pad­nie i pozo­sta­nie jeden i on będzie mia­sto − pod­nie­sie się jakaś zakrwa­wio­na ręka ku górze nad tym wie­lo­wie­ko­wym zwa­ło­wi­skiem tru­pów, zbio­ro­wych mogił, skła­do­wisk zło­mu, śmie­ci, wysza­bro­wa­nych sta­ro­ci, prze­ko­pa­nych dołów pod Tre­blin­ką. I ta ręka będzie tak ster­cza­ła jakąś sekun­dę dwie, jak­by zdzi­wio­na, że wszyst­ko szlag tra­fiał, że ofen­sy­wa nie­tra­fio­na, że zwrot zaczep­ny odpar­ty, że konie roz­pro­szo­ne, pie­cho­ta zde­mo­ra­li­zo­wa­na, a sztab w limu­zy­nach spie­prza na Zalesz­czy­ki. I po chwi­li wychar­czy ktoś od spodu, krztu­sząc się bło­tem, ostat­kiem tchu:
− Aha, to w ten spo­sób…

O autorze

Radosław Wiśniewski

Urodzony w 1974 roku. Poeta, krytyk literacki. Współzałożyciel i redaktor naczelny kwartalnika „Red.". Mieszka w Brzegu.

Powiązania

Jak ciężko być sobą jeżeli nie chcesz być idiotą

recenzje / ESEJE Radosław Wiśniewski

Recen­zja Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Lajo­sa Gren­de­la Dzwo­ny Ein­ste­ina, wyda­nej w tłu­ma­cze­niu Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 18 kwiet­nia 2016 roku.

Więcej

Swoboda jako postulat.

recenzje / IMPRESJE Radosław Wiśniewski

Esej Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze anto­lo­gii Radio Swo­bo­da, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 26 paź­dzier­ni­ka 2015 roku.

Więcej

Ludzie w oknach dają znaki

recenzje / ESEJE Radosław Wiśniewski

Recen­zja Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go z książ­ki moja jest ta zie­mia Mar­ty­ny Buli­żań­skiej, któ­ra uka­za­ła się 19 maja 2014 roku na blo­gu juro­di­wy-pie­truch.

Więcej

Tylko bez poezji kobiecej proszę!

debaty / ankiety i podsumowania Radosław Wiśniewski

Głos Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go w deba­cie „Jaką Pol(s)kę zoba­czy­li z dru­giej stro­ny lustra”.

Więcej

Chcę go przekonać

debaty / ankiety i podsumowania Radosław Wiśniewski

Głos Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go w deba­cie „Bar­ba­rzyń­cy czy nie? Dwa­dzie­ścia lat po ‘prze­ło­mie’ ”.

Więcej

Wydaje mi się, że gdzieś wzbiera

recenzje / NOTKI I OPINIE Radosław Wiśniewski

Recen­zja Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go z arku­sza Lek­kie cza­sy cięż­kich cho­rób Prze­my­sła­wa Wit­kow­skie­go.

Więcej

O Wszystkich radiostacjach związku radzieckiego

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Kon­ra­da Góry, Kor­ne­lii Pie­li, Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go oraz Kami­la Zają­ca.

Więcej