utwory / premiery w sieci

Odpady bytowe

Gaba Krzyżanowska

Fragment książki Gaby Krzyżanowskiej Odpady bytowe. Prezentacja w ramach projektu „Debiut prozą”.

Bioodpady

Opa­dli na łóż­ko, zdy­sza­ni i uśmiech­nię­ci. Obró­ci­li się do sie­bie i spoj­rze­li na sie­bie z miło­ścią.
– Kocham cię – powie­dzia­ła.
– Ja cie­bie też – odpo­wie­dział.
Wycią­gnę­ła ku nie­mu dłoń, on wycią­gnął swo­ją. Zamknę­li oczy. Zetknę­li pal­ce, naśla­du­jąc swo­je ruchy, raz po raz przy­bli­ża­jąc ku sobie całe dło­nie, odda­la­jąc je tak, że sty­ka­li się samy­mi pal­ca­mi, roz­cza­pie­rza­jąc je i zaraz zsu­wa­jąc, tań­cząc swo­imi cia­ła­mi w takim stop­niu, w jakim byli w sta­nie po wyczer­pu­ją­cej miło­ści.
Spo­mię­dzy ich pal­ców zaczę­ło wydo­by­wać się świa­tło. Ona zauwa­ży­ła je pierw­sza, ale było już za póź­no. Świa­tło rosło i rosło, aż obję­ło całą sypial­nię.
– Co się dzie­je?! – krzyk­nę­ła.
– Nie mam poję­cia! – odkrzyk­nął. Chciał zabrać dłoń, ale ich pal­ce były zro­śnię­te. Wibro­wa­ły, robi­ły się cięż­kie i bola­ły, jak­by coś wyże­ra­ło sobie przez skó­rę dro­gę na powierzch­nię.
– To tak boli…! – krzyk­nę­ła. Obo­je poczu­li, jak spo­mię­dzy ich dło­ni wysu­wa się coś cięż­kie­go i spa­da na pościel.
Wszyst­ko się skoń­czy­ło. Świa­tło zga­sło. Dło­nie opa­dły i roz­łą­czy­ły się, a ból minął.
Spoj­rze­li na pościel. Pomię­dzy nimi leżał demon – stra­szą­cy brzy­do­tą, pohu­ku­ją­cy i odgra­ża­ją­cy się maczu­gą.
Męż­czy­zna wes­tchnął.
– To już dzie­sią­ty w tym tygo­dniu. Mia­łem nadzie­ję, że tym razem coś inne­go.
– Włóż go do pojem­ni­ka po lodach – odpo­wie­dzia­ła kobie­ta.
– Już się skoń­czy­ły. Pój­dę poszu­kać cze­goś w piw­ni­cy.
– Może spuść go w kiblu? – Zaraz przy­po­mnia­ła sobie, jak pół roku temu demon zapchał im kana­li­za­cję. – Nie, może jed­nak nie.
– Szko­da że na kom­post nie moż­na.
– Szko­da.
– Może do mie­sza­nych?
– Sąsia­do­wi pięć tysię­cy kary za to wle­pi­li.
Demon zama­chał maczu­gą, sap­nął pło­mie­nia­mi.
– Weź to szyb­ko zabierz – powie­dzia­ła, z odra­zą patrząc na szka­ra­dę. – Bo nam pościel spa­li.
Obró­cił demo­na w swo­ją stro­nę. Odrzu­cił dłoń, gdy demon ude­rzył go maczu­gą po pal­cach.
– Ale zadzior­ny… Fak­tycz­nie, pło­mie­nie mu idą nosem!
– No mówię, że zaraz pościel spa­li.
Szturch­nął demo­na pal­cem. Ten zachar­czał, powy­wi­jał maczu­gą i puścił nosem dłu­gi ogień.
– Idę zapa­lić – powie­dzia­ła. – Zrób coś z tym. Naczy­nie żaro­od­por­ne powin­no być w pie­kar­ni­ku.
– Weź demo­na, sko­ro idziesz na faj­ka.
– Co, mam z nim zapa­lić? Best friends?
– Nie no, weź go do zapa­la­nia. Wiesz, zamiast zapal­nicz­ki.
– Okej.
Pochy­li­ła się nad swo­im męż­czy­zną i poca­ło­wa­ła go. Demon pró­bo­wał przy­pa­lić jej cyc­ki.
– Posta­wię go na bal­ko­nie – powie­dzia­ła, gdy już ode­rwa­li od sie­bie usta. – I tak musi­my cze­kać do mar­ca na odbiór. Może się cho­ciaż do cze­goś przy­da.
– Współ­czu­ję ludziom w blo­kach – odpo­wie­dział. – Ja nie wiem, co oni z nimi robią. Weź ogar­nij, co by było, gdy­by­śmy dalej miesz­ka­li w kawa­ler­ce.
– Ale w mia­stach mają wię­cej punk­tów zbiór­ki – zauwa­ży­ła. Chwy­ci­ła demo­na w pal­ce tak, aby jej nie popa­rzył.
– To ci, koleż­ko, nie będzie potrzeb­ne. – Wyję­ła mu maczu­gę z łap. Zaha­czy­ła o łazien­kę i spu­ści­ła demo­nicz­ną pał­kę w kiblu, po czym poszła zapa­lić. Wycią­gnę­ła faj­ka i potrzą­snę­ła demo­nem. Z nosa poszedł mu dym. Posta­wi­ła go na balu­stra­dzie i zaczę­ła sztur­chać papie­ro­sem. Sztur­cha­ła i puka­ła, demon war­czał i huczał, dymił i kop­cił, ale bez swej maczu­gi ognia już nie miał.
Wes­tchnę­ła. Wycią­gnę­ła zapal­nicz­kę. Zaja­ra­ła. Zacią­gnę­ła się. Zacią­gnę­ła się. Zacią­gnę­ła się.
Zga­si­ła peta w popioł­ce, wzię­ła demo­na, poszpe­ra­ła tro­chę po szaf­kach kuchen­nych, odru­cho­wo wło­ży­ła go do jakie­goś puste­go pudeł­ka, zosta­wi­ła bydla­ka na sto­le, po czym wró­ci­ła do swo­je­go męż­czy­zny.
– Dru­ga run­da? – spy­ta­ła.
– A jak nam się zno­wu zro­bi demon?
– Cze­mu ty się, zła gadzi­no, z nie­po­trzeb­nym mie­szasz lękiem? – Poma­cha­ła mu przed nosem pustym pudeł­kiem Gry­ca­na.
Zła­pał ją za bio­dra i przy­cią­gnął do sie­bie.
– Jesteś, a więc musisz minąć. Miniesz, a więc to jest pięk­ne… – szep­nął.
I pew­nie by zra­dza­li demo­ny w zapa­mię­ta­niu, dzień w dzień, od zacho­du do wscho­du słoń­ca, aż nad­szedł­by upra­gnio­ny mar­co­wy dzień odbio­ru nie­bez­piecz­nych bio­od­pa­dów. Jed­nak dla nich ten dzień nie nad­szedł. Zro­dzo­ny demon nie był demo­nem ognia, a nie­fra­so­bli­wo­ści. Zmar­li tej samej nocy we śnie, od zacza­dze­nia, bez­myśl­nie pozo­sta­wiw­szy demo­na wewnątrz nie­wen­ty­lo­wa­ne­go pomiesz­cze­nia.


Wiosenne oczyszczenie

To była typo­wa uli­ca na przed­mie­ściach. Ogró­dek na ogród­ku, pies, pies, wózek dla dziec­ka, pies, rower, pies. Pra­cow­nicz­ka Urzę­du Skar­bo­we­go, kie­row­ca karet­ki, eme­ry­to­wa­ny listo­nosz, ren­cist­ka, zawo­do­wa bab­cia i cały ciąg pra­cow­ni­ków kor­po­ra­cji.
Mija­li się pod­czas spa­ce­rów, mówi­li: dzień dobry, odpo­wia­da­li: dzień dobry. A ład­na pogo­da, taka nie za cie­pła, a dziec­ko pod­ro­sło, a mamy na odda­niu kocię­ta. Wie­dli spo­koj­ne życie, bo łączy­ła ich uli­ca.
Uli­ca pul­so­wa­ła świę­tem.
Raz w roku: Cho­in­ka. Świę­to rucho­me, zwy­kle pod koniec stycz­nia.
Dwa razy do roku: Wio­sen­ne Oczysz­cze­nie i Oczysz­cze­nie Jesien­ne. Świę­ta cięż­sze­go gaba­ry­tu.
Co mie­siąc, w peł­nię księ­ży­ca: Wiel­kie Segre­gi.
Co dru­gi wto­rek: Świę­te Mie­sza­ne.
I raz w tygo­dniu dzień świę­ty świę­cić: Rytu­al­ne Orga­nicz­ne.
W te dni sąsie­dzi wyle­ga­li na uli­cę przed godzi­ną dzie­sią­tą, a naj­le­piej o wscho­dzie słoń­ca, wysta­wia­jąc kosze dla bogi­ni Śmie­ciar­ki. Patrzy­li po darach wysta­wio­nych przez sąsia­dów. Widać było, kto z odła­mu kom­po­stow­ni­ków, bo kom­po­stow­ni­cy nie obcho­dzi­li Rytu­al­nych Orga­nicz­nych. Nie­któ­rzy, leni­wi w wie­rze, nie uzna­wa­li Wiel­kich Segre­gów, ale wte­dy tym pil­niej obcho­dzi­li Świę­te Mie­sza­ne.
Zbli­ża­ło się Wio­sen­ne Oczysz­cze­nie, dzień pod­su­mo­wa­nia ostat­nie­go pół roku życia rodzi­ny. Już dwa mie­sią­ce wcze­śniej wzdłuż pło­tów poja­wia­ły się pierw­sze nie­śmia­łe szaf­ki i fote­le, wsty­dli­we deski i sty­ro­pia­ny, pło­che opo­ny i pusz­ki zaschnię­tych lakie­rów. Pod­bra­mo­we wie­że rosły, domy się oczysz­cza­ły, dzie­ci się rodzi­ły, suki szcze­ni­ły, drze­wa owo­co­we kwi­tły, psz­czo­ły je obla­ty­wa­ły, nasio­na w roz­sad­ni­kach kieł­ko­wa­ły i nie było miej­sca w domu na gra­ty.

Tade­usz sie­dział sku­lo­ny w sta­rej lodów­ce. Świę­ci uśmiech­nę­li się do nie­go w tym roku: Wio­sen­ne Oczysz­cze­nie wypa­da­ło w jego dzie­więć­dzie­sią­te ósme uro­dzi­ny.
Był dosko­na­le przy­go­to­wa­ny. Nie prze­ga­pił żad­ne­go świę­ta. Cho­ciaż nale­żał do kom­po­stow­ni­ków, w tym roku zapi­sał się rów­nież do orga­nicz­nych. Jego segre­gi jesz­cze nigdy nie były tak pose­gre­go­wa­ne, a mie­sza­ne nigdy nie były tak zmie­sza­ne, jak w tych ostat­nich mie­sią­cach życia Tade­usza. Zdarł każ­dą tape­tę, wykrę­cił każ­dą żarów­kę i zamiótł każ­dy okru­szek z pod­ło­gi. Kie­dy skost­nia­ły­mi, drżą­cy­mi dłoń­mi wyto­czył ostat­ni przed­miot – lodów­kę, rozej­rzał się męt­nym wzro­kiem po domu i prze­szedł po poko­jach ten ostat­ni raz.
Wszyst­ko było dosko­na­le oczysz­czo­ne. W domu pozo­stał już tyl­ko jeden śmieć: Tade­usz.
Nad ranem wśli­zgnął się do lodów­ki sto­ją­cej przed bra­mą. Był tyci-tycim sta­rusz­kiem i bez pro­ble­mu zmie­ścił­by się w środ­ku każ­de­go elek­tro­śmie­cia. Gdy­by się posta­rał, mógł­by spró­bo­wać wejść nawet do zamra­żal­ni­ka.
Był pod­eks­cy­to­wa­ny. Już wkrót­ce zabie­rze go swą pęka­tą łodzią pod­war­szaw­ski Cha­ron Spół­ka z o.o. Tra­fi tam, gdzie tra­fia­ły wszyst­kie śmie­cie, a nikt nie wie­dział, gdzie to się znaj­du­je. Na stro­nie inter­ne­to­wej gmi­ny był wpraw­dzie poda­ny adres, jed­nak Tade­usz nigdy nie spo­tkał niko­go, kto by napraw­dę udał się do tego mitycz­ne­go miej­sca.
Wąska smu­ga świa­tła docie­ra­ła przez nie­do­my­ka­ją­ce się drzwi lodów­ki. Nad­cho­dzi­ło Wio­sen­ne Oczysz­cze­nie, Tade­usz czuł to w kościach. Już wkrót­ce pozna wszyst­kie tajem­ni­ce umar­łych, oszu­ka Boga Śmie­ci, przej­dzie na dru­gą stro­nę, a potem… być może… powró­ci. W swo­im wie­ku był gotów rzu­cić śmier­ci wyzwa­nie.
Prze­cią­głe pika­nie dobie­ga­ło z dale­ka. Oto zbli­ża­ła się łódź Cha­ro­na, krą­żąc po oko­licz­nych uli­cach, poże­ra­jąc naj­wspa­nial­sze dary, jakie skła­da­li sąsie­dzi na wio­snę.
Łódź była wciąż dale­ko (zda­je się, że na Woj­ska Pol­skie­go), kie­dy Tade­usz usły­szał kro­ki. Usta­ły naprze­ciw­ko lodów­ki. Tade­usz nasłu­chi­wał.
Obcy otwo­rzył drzwicz­ki zamra­żal­ni­ka – jak to dobrze, że Tade­usz nie scho­wał się w zamra­żal­ni­ku – i zamknął z gło­śnym klik­nię­ciem. Potem zapa­dła cisza. Tade­usz myślał, że sto­ją­cy przed lodów­ką czło­wiek roz­pły­nął się w powie­trzu, kie­dy znów usły­szał szu­ra­nie stóp, a potem roz­mo­wę tele­fo­nicz­ną.
– Na Świer­ko­wą… Tak, damy radę, to lodów­ka… Nie wiem, sta­ra. Raczej nie. – Lodów­ka zatrzę­sła się, kie­dy czło­wiek spró­bo­wał ją poru­szyć. – Cięż­ka jak pirun. Dobra, spraw­dzę.
Tyl­ko nie to! To był łow­ca elek­tro­ni­ki! Ser­ce sta­rusz­ka zosta­ło wysta­wio­ne na cięż­ką pró­bę – biło tak moc­no, aż echem odbi­ja­ło się we wnę­trzu lodów­ki.
Łow­ca szarp­nął za drzwicz­ki. Tade­usz sta­rał się je przy­trzy­mać z całych sił za pomo­cą sznur­ka przy­cze­pio­ne­go do rącz­ki i prze­cią­gnię­te­go do środ­ka. „Dobrze, że zawcza­su przy­go­to­wa­łem się na taką sytu­ację” – pomy­ślał i moc­niej ści­snął sznu­rek.
– Coś się zablo­ko­wa­ło – stęk­nął łow­ca. – Jak­bym wie­dział, to bym, kur­wa, wie­dział, nie? Cze­kaj, spró­bu­ję raz jesz­cze. Cięż­kie dzia­do­stwo.
Tade­usz chwy­cił sznu­rek tak moc­no, że aż zbie­la­ły mu dło­nie (i tak już z racji wie­ku papie­ro­we). Łow­ca szarp­nął za drzwicz­ki raz jesz­cze. Tade­usz był zbyt sła­by. Sznu­rek wyrwał mu się z dło­ni i prze­ciął skó­rę. Krew zala­ła przed­ra­mio­na i kola­na sku­lo­ne­go Tade­usza.
– Co, do cho­le­ry… – powie­dział łow­ca z tele­fo­nem przy uchu i zdu­mie­niem na twa­rzy. – Maciek, oddzwo­nię zaraz. W środ­ku sie­dzi jakiś sta­ru­szek.
Tade­usz posta­no­wił na razie nic nie mówić. Na bła­ga­nie lub for­te­le jesz­cze przyj­dzie pora.
W koń­cu łow­ca posta­wił się do pio­nu.
– Prze­pra­szam, czy mogę jakoś panu pomóc? – spy­tał.
– Nie, dzię­ku­ję. Pro­sił­bym tyl­ko o zamknię­cie drzwi – odpo­wie­dział Tade­usz, po czym dodał sło­wem wyja­śnie­nia: – Prze­ciąg.
– Co pan robi w lodów­ce, jeśli mogę spy­tać?
– Czu­wam – odpo­wie­dział Tade­usz.
– Wkrót­ce przy­je­dzie mój wspól­nik i zabie­rze­my pań­ską lodów­kę. Czy mógł­by pan z niej wyjść?
Łow­ca patrzył na Tade­usza zupeł­nie bez tro­ski. Marsz­czył brwi groź­nie, gotów do wal­ki o sprzęt elek­tro­nicz­ny. Tade­usz sły­szał o takich. Rabo­wa­li śmie­ci i sprze­da­wa­li z zyskiem. Obrzy­dli­we. Ale czy Tade­usz mógł mieć im za złe nie­wła­ści­we prak­ty­ki? Sam sta­rał się nie­le­gal­nie dotrzeć w zaświa­ty.
Tade­usz był przy­go­to­wa­ny na wszyst­ko. Chwy­cił z prze­gród­ki na jaj­ka spa­war­kę, zało­żył przy­łbi­cę ochron­ną i odpa­lił. Iskry pole­ca­ły we wszyst­kie stro­ny.
– Kur­wa! – krzyk­nął łow­ca i rzu­cił się do lodów­ki. – Nie zro­bisz tego, sta­ru­chu! Nie zamkniesz się tam! Ta lodów­ka jest moja!
Jed­nak łow­ca nie zdą­żył. Drzwi lodów­ki były już zespa­wa­ne od środ­ka. Pozo­sta­ła wąska, odwiecz­na szcze­li­na w nie­do­my­ka­ją­cych się drzwiach, przez któ­rą wydo­by­wa­ła się smu­ga dymu. Łow­ca zgrzyt­nął zęba­mi i włą­czył latar­kę tele­fo­nu. Poświe­cił do środ­ka lodów­ki. Łyp­nę­ły na nie­go zbie­la­łe, chy­tre oczy Tade­usza, po czym widok zasło­nił chu­dy, wykrzy­wio­ny środ­ko­wy palec.
– Nie dosta­niesz tej lodów­ki, popier­do­leń­cu! – Sta­ru­szek zaśmiał się demo­nicz­nie. – Jesz­cze nie wiesz, na co mnie stać!
Tade­usz otwo­rzył panel ste­ro­wa­nia i wpi­sał kod. Lodów­ka zatrzę­sła się. Koła wysu­nę­ły się z pod­wo­zia. Lodów­ka odje­cha­ła z piskiem opon. Skry­ła się w cie­niu śmie­ci sąsia­da spod nume­ru czter­dzie­ści dwa. Tade­usz przez szcze­li­nę dostrzegł sta­rą lodów­kę sąsia­da. Spoj­rzał na nią z uzna­niem. Była lep­sza od lodów­ki Tade­usza. Gdy­by taką prze­ro­bić, to dopie­ro musia­ła­by mieć przy­śpie­sze­nie.
Otarł pot z czo­ła. Oba­wiał się, że łow­ca może za nim podą­żyć, szu­ka­jąc zemsty oraz innych, rów­nie cen­nych elek­tro­śmie­ci. Jed­nak oto usły­szał zbli­ża­ją­ce się pika­nie. Nad­cią­ga­ła łódź. Tade­usz scho­wał kół­ka do pod­wo­zia. Jego lodów­ka się zatrzę­sła. Wzno­sił się ku nie­bio­som. Nało­żył słu­chaw­ki i puścił fran­cu­skie chło­pię­ce chó­ry aniel­skie. Doko­ny­wa­ło się.
Nagle pod­no­śnik zgrzyt­nął i sta­nął.
– Co jest… – mruk­nął Tade­usz. Wyj­rzał przez szcze­li­nę. To ten łow­ca elek­tro­ni­ki! Jak śmiał prze­ry­wać Tade­uszo­wi jego wie­ku­iste odcho­dze­nie? Jak śmiał zabu­rzać mir Wio­sen­ne­go Oczysz­cze­nia?!
– Prze­pra­szam – usły­szał Tade­usz głos łow­cy, gdy ten zwra­cał się do kapła­na łodzi. – W środ­ku jest czło­wiek.
– Czło­wiek? – zdu­miał się kapłan. – W lodów­ce?
– Tak, czło­wiek, w lodów­ce. Kon­kret­nie: sta­ru­szek. Tade­usz Krzy­ża­now­ski z koń­ca uli­cy. Pomy­śla­łem, że musi pan wie­dzieć, eks­ce­len­cjo.
– Dzię­ku­ję ci, dobry czło­wie­ku. Kie­dy już wyj­mie­my tego całe­go, pfu, Tade­usza z lodów­ki, w nagro­dę będziesz mógł wybrać dowol­ny zuży­ty elek­tro­śmieć i zatrzy­mać dla sie­bie.
A to sukin­syn.
– Dzię­ku­ję, eks­ce­len­cjo – odpo­wie­dział łow­ca. – Nie bacząc na nagro­dy, pomo­gę wydo­stać tego wia­ro­łom­cę. Ale oczy­wi­ście, jeśli będzie taka twa wola, z chę­cią przyj­mę lodów­kę.
– I tak też się sta­nie.
Kie­dy roz­ci­na­li drzwi lodów­ki, Tade­usz pró­bo­wał popa­rzyć ich paskud­ne palu­chy spa­war­ką, jed­nak wszyst­ko na nic – kapłan dys­po­no­wał więk­szą mocą niż Tade­usz.
Wywle­kli Tade­usza z lodów­ki. Łow­ca elek­tro­śmie­ci kop­nął go w żebra. Tade­usz zwi­nął się w kłę­bek. Był tak bli­sko celu, ale osta­tecz­nie… tak dale­ko. Łódź Cha­ro­na pochła­nia­ła kolej­ne dary gaba­ry­to­we, ale lodów­ka Tade­usza do nich nie nale­ża­ła.
– I co, roba­ku? Myśla­łeś, że jesteś lep­szy od innych, co? Myśla­łeś, że możesz odejść w dzień Wio­sen­ne­go Oczysz­cze­nia, co? Nie dla psa kieł­ba­sa, kun­dlu – powie­dział łow­ca i kop­nął Tade­usza raz jesz­cze. Tade­usz nie zdo­łał nawet doj­rzeć kapła­na ani odda­la­ją­cej się łodzi. Oczy zaszły mu ciem­no­ścią. Stra­cił przy­tom­ność.
Gdy ją odzy­skał, leżał pośrod­ku uli­cy, pozba­wio­ny swej lodów­ki. Sąsie­dzi mija­li go z odra­zą.
– Kto go tutaj wyrzu­cił? – szep­ta­li.
– Śmier­dzi. Już się roz­kła­da.
– Pew­nie lisy wywle­kły z kom­po­stu.
Wie­czo­rem poła­ma­ne­go Tade­usza zebrał z obrzy­dze­niem sąsiad spod czter­dzie­ści dwa, pośród któ­re­go śmie­ci Tade­usz zapar­ko­wał swą daw­ną lodów­kę. Sąsiad wło­żył go do podwój­ne­go wor­ka, bo Świę­te Mie­sza­ne były dopie­ro za trzy dni. Wrzu­cił Tade­usza do kosza i zasy­pał środ­kiem prze­ciw­ko muchom.
– Mia­łeś, cha­mie, czap­kę z piór – usły­szał Tade­usz i zapa­dła ciem­ność, gdy zamknę­ła się nad nim kla­pa śmiet­ni­ka. – Ostał ci się ino wór.
Pła­kał Tade­usz nad swym losem, łykał sło­ne łzy. Gdy już nie pozo­sta­ła w nim ani jed­na ich kro­pla, fuk­nął na sie­bie: Tade­uszu! Kim­że jesteś, jeśli nie Tade­uszem? Weź się w garść, sta­rusz­ku!
Począł macać odpad­ki komu­nal­ne, ukła­dał się wygod­nie mię­dzy tłu­czo­ną cera­mi­ką a zatłusz­czo­nym papie­rem. Potrze­bo­wał opra­co­wać kolej­ny plan, tym razem plan dosko­na­ły. Już wkrót­ce nadej­dą Świę­te Mie­sza­ne, a wte­dy on, Tade­usz, będzie przy­go­to­wa­ny. Nic go nie zasko­czy.
Pokle­pał się po kie­sze­niach. To nie­moż­li­we, ale… Tak! Nie mógł uwie­rzyć, ale – prze­ga­pi­li!
Tade­usz wyjął z kie­sze­ni pilot zdal­ne­go ste­ro­wa­nia swo­jej lodów­ki.
Śmiet­nik zatrząsł się upior­nym śmie­chem Tade­usza.
Jego czas pośród śmie­ci dopie­ro miał nadejść.

O autorze

Gaba Krzyżanowska

ur. w 1991 roku, składaczka i redaktorka z dyplomem zootechniki. Miłośniczka drobiu i naprawdę złych książek.