utwory / premiery w sieci

Owoce

Małgorzata Bożek

Premierowa proza Małgorzaty Bożek Owoce. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie przed debiutem prozą 2024”.

Żarłok

Cienkie kreski zamiast oczu. Sklejone włosy na jajowatej, brzydkiej głowie, pokrytej krwistym śluzem jej bólu. Zamiast pierwszego krzyku ciche pojękiwania. Są dla niego jak uderzenie w sam środek nosa. Wbijają się ostro w mózg szukający ucieczki, w ciało, które boi się wystawienia na działanie nowego.

Ona leży rozpłatana jak ryba, a małe stworzenie nieporadnie wije się na jej brzuchu, lekko, niemal niezauważalnie, trochę jak robak, trochę jak obcy. Czy tylko on to widzi? Dlaczego nikt nie panikuje, nie wzywa pomocy, nie dzwoni do Onetu i „Super Expressu”? Przecież to małe pokryte jest szarym puchem i, dałby sobie rękę uciąć, widział, jak marszczyło nos, poruszając króciutkimi wąsami. Różowe poduszki palców, zakończone idealnymi pazurami, cieniutkie jak żyletki przecinają jego naskórek, kiedy położna daje mu na ręce to piszczące „coś”. Jest zawinięte w bawełniany kocyk i ubrane w śmieszną czapkę z pętelką, która spada z odstających uszu. Nie otwiera oczu, miauczy, rachitycznie poruszając chudymi łapami. Nie jest zadowolone. Chce do matki, chce jeść. Marcin z ulgą podaje żonie zawiniątko i czeka. Nie chce jej teraz denerwować, ale ma ochotę zapytać, czy jej zażyłość z kotami przyjaciółki nie przybrała czasem erotycznego charakteru. Tyle na to czekał, na bycie ojcem, a teraz los zsyła mu taką niespodziankę. Już widzi te tytuły w Internecie: „Kocie dziecko urodziło się w Polsce, gdzieś na Południu, u progu gór”. Powiedzą: „No tak, tam mieszkają dzicy. Tam ludzie obcują ze zwierzętami, tam nie ma granic, w niedzielę do kościoła, a potem po rosołku wjeżdżają zoofilskie zapędy!”. Ale żeby jego Agata? Jego piękna, mądra i zaradna żona, która nie lubi bałaganu i sierści w domu? Co powie kolegom? Już słyszy te żarty za plecami, już przechwytuje lepkie od współczucia spojrzenia koleżanek. Może nawet ją zdradzi, skoro ona już go zdradziła. Ale nie zrobi tego teraz, teraz jest zbyt bezbronna i co to kocie winne. Na razie zabierze je do domu, a potem się zobaczy. Może da się to leczyć hormonoterapią, akupunkturą, operacjami plastycznymi? Głuche, ślepe, miauczące, z szarawym meszkiem na skórze. Chcieli zwierzę w domu za jakiś czas. Będą teraz mieli dwa w jednym.

Wracają. Kocie dziecko otwiera oczy i patrzy na niego zdziwione. Kiedy miauczy, Marcin szybko biegnie z nim do matki i myśli: „Dobrze, że w miocie urodziło się tylko jedno, bo jakby Agata dała radę z tak obolałymi piersiami”. Po kryjomu sprawdza, czy małe nie ma zębów. Przecież brodawki żony krwawią. Przynosi jej stłuczone liście kapusty i lanolinę, przytula, ale tak ledwo, ledwo. Wydaje się mu krucha jak opłatek zjadany w Wigilię przez łakome dzieci. Każdy kęs małych ust sprawia, że Agata coraz bardziej się rozsypuje. Takie Marcin ma wrażenie, choć boi się zapytać. Widzi przed sobą poranione ciało żony. Zadziwia go wytrzymałość tego ciała, które cierpi, kiedy leży, stoi, siedzi, a i tak wszystko to robi tylko połowicznie, nie chcąc drażnić nacięć, szwów, pęknięć. Cała jest popękana. Cierpną mu nogi od jej bólu, rwie go w krzyżu, a sutki dziwnie puchną. Nie mówi o tym żonie. Nie zdobył się na wyrzuty, nie potrafi mieć do niej pretensji. Porzucił wizję spółkowania z kotem i zrzucił te chore myśli na poporodowy szok. Mężczyznom też przydarza się baby blues?

Kąpie i przewija to dziecko-niedziecko, kołysze je i spaceruje z nim, na razie po mieszkaniu, wydeptując nowe ścieżki na starych parkietach. I czyta, oczywiście o kociętach. Małe patrzy łapczywie na jego tors, kiedy podczas dusznych, sierpniowych popołudni chodzi po domu bez koszulki. Marcin trochę się boi tego spojrzenia. Niepokoi go sadyzm małych usteczek i myśli, że potrafią nieźle pokiereszować człowieka. Ale czasami zastanawia się, jakby to było karmić piersią, zapewnić pokarm z własnego ciała, bez odmierzania mieszanki, sprawdzania temperatury wody i wyparzania butelek. Kiedy nawał ustaje, a sutki żony się goją, wydaje mu się, że to nawet przyjemne. Widzi, jak Agata całuje puszek na małej, coraz bardziej kształtnej główce, jak wydobywające się z kociej paszczki gulganie przynosi spokój obu stronom. Zasypia nie tylko kociak. Głowa żony zaczyna ciążyć ku małemu ciałku, delikatnie smagając je włosami, ale maleństwu jest już tak błogo, że nie budzi go ta ledwo wyczuwalna pieszczota.

Czułość. Nie podejrzewał, że w tej dziwacznej sytuacji się pojawi. Kiedy napływa, również w ciele Marcina zaczyna coś się dziać. Przyjemne mrowienie w okolicach torsu, uczucie wypełniania, poprzedzone trochę kłującym bólem, lekkość i ciężar obezwładniające go aż po końce palców. W końcu klatka piersiowa robi się nietypowo nabrzmiała. Idzie do łazienki. Myśli, że zwariował. Na ubraniu widzi dwie niewielkie plamy na wysokości sutków. Szybko ściąga koszulkę i wymienia ją na T-shirt wygrzebany z kosza na pranie. Nieważne, że jest brudny. Marcin jest przerażony, ale przecież chyba tego chciał? Być ojcem, w pełni. Urodzić nigdy mu się nie uda. Pamięta, jak kolega z pracy podrywał koleżanki w biurze na historię o tym, jak zazdrości im doświadczenia cudu narodzin. Jakiego cudu? To, kurwa, krwawa jatka, nie cud. Dziwi się, że Agata i kocię to przeżyli. Ale karmienie piersią to co innego.

Wpisuje w oknie wyszukiwarki hasło „laktacja u mężczyzn”. Ginekomastia, terapia hormonalna, mlekotok, oksytocyna, prolaktyna – żadne z tych haseł nie daje mu pełnej odpowiedzi. Mężczyźni czasem próbują, ale to raczej niemożliwe. Neonatolog z Uniwersytetu Wirginii zachwala możliwość uspokajania noworodków przy użyciu męskich sutków. Marcin uważa, że karmienie to przywilej, w tej konkretnej sytuacji chciałby być innej płci, choć zazwyczaj współczuje kobietom. Czyta historię mężczyzny ze Sri Lanki. Zdesperowany po śmierci żony sam zaczął karmić dziecko piersią, kiedy nie chciało jeść nic innego. Lekarze twierdzą, że cierpiał na hiperprolaktynemię, ale Marcin też chce spróbować. W tajemnicy przed Agatą goli włosy wokół sutków i zaczyna regularnie je podrażniać – wyczytał, że to pomaga. Przygląda się też intensywnie swojemu potomkowi, gładzi miękki puszek na głowie i plecach, kiedy maleństwo śpi mu na brzuchu. Wącha je ukradkiem i czuje coś pomiędzy słodkim pudrem i fasolą z puszki. Idzie przewinąć kocie. Chłopiec, bo to na pewno męski osobnik, patrzy na niego coraz uważniej, wydaje z siebie cichy jęk i prawie się uśmiecha. Marcin wyrzuci „prawie”, kiedy będzie opowiadał o tym Agacie. Wyszła na krótki spacer pierwszy raz od porodu. „Teraz jest okazja” – myśli Marcin. Niedługo przyjeżdża teściowa, taka szansa może się nie powtórzyć. Podwija koszulkę i układa malucha na księżycowatej poduszce do karmienia.

– Może potraktuj to jak nowy smoczek – mówi do dziecka i czeka na jego reakcję. Małe przeciąga się leniwie, obnaża bezzębne dziąsła. Chwyta brodawkę i delikatnie zaczyna poruszać ustami. Z jego gardła wydobywa się przeciągłe „uuu”, co sprawia, że oczy Marcina wilgotnieją. Ze zmarszczonym śmiesznie nosem kociak z bliska przypomina Marcinowi wujka Franka. Kiełkuje w nim podejrzenie, że za kocie geny odpowiedzialna jest jednak jego rodzina. Nieważne, kocha „to”, cokolwiek „to” jest, coraz bardziej. Tuli do klatki piersiowej i nie zwraca uwagi na delikatne ukąszenia twardych dziąseł, w których, dałby sobie rękę uciąć, wyczuwa zawiązki ostrych, szpiczastych zębów. Stworzenie przyczepione do niego jak mały glonojad zasypia, jeszcze ruszając buzią. Marcin czuje się z nim w końcu połączony, nie chce go odrywać. W końcu wątła głowa odczepia się od jego lekko napiętej, zaczerwienionej skóry. Ale Marcin nie czuje bólu, tylko rozlewającą się po zdrętwiałych członkach lekkość. Do pokoju wchodzi żona i jest zachwycona, że Marcin kanguruje. Powtarza mu cały czas, jak ważny jest kontakt skóra do skóry. Marcin wychodzi do łazienki i pierwszy raz od porodu płacze. A potem smaruje sutki lanoliną i po kryjomu podkrada żonie żelowe okłady na piersi.

Próbuje karmić kocię jeszcze kilka razy. Nie udaje się. Dziwi się, że Agata jest zmęczona przystawianiem do piersi. Marcin mógłby to robić od rana do wieczora! Ale nie komentuje tego, chodzi trochę obrażony. Agata myśli, że to efekt małej ilości snu. A Marcin znowu przegląda się w nagłówkach w swojej głowie – „Ojciec wykarmił dziecko piersią” „Kocie-dziecko. Historia niemożliwego”, „Laktacja u mężczyzny. Stało się!”. Chciałby karmić dalej. Odtwarza sytuację z pierwszego sukcesu. Wybiera to samo miejsce, porę, ustawienie ciała. Wcześniej nie pozwala przystawić Agacie małego do piersi, pod pretekstem napiętego brzucha i ewentualnej kolki (dalej nie wie, o co tak naprawdę chodzi w tej przypadłości). Mały nie chce złapać sutka. Odwraca główkę od szerokiej klatki piersiowej Marcina, odsuwa się od ciemnych, lekko zaczerwienionych punktów na skórze. Marcin jeszcze je pociera, licząc, że przyniesie to choć kilka kropel mleka. Nic się nie dzieje. Może drażnią go odrastające włoski. Marcin nie zdążył ich znów ogolić, przecież wysłał Agatę tylko do warzywniaka. Ona jest bardzo szybka, boi się, że dziecko będzie głodne, że będzie potrzebowało nie tylko jej ramion i pełnych pokarmu piersi, ale też gładzenia po głowie i nucenia. Jakby on nie mógł tego robić. Boli go brzuch, ręce trochę drżą. A Kociak śpi w najlepsze. Marcin jeszcze raz wpisuje w wyszukiwarce hasło „sposoby na laktację u mężczyzn” i przesuwając palcem po ekranie telefonu, gubi kolejne zdania i ich sens. Wie już, że nic z tego nie będzie. Kocie zaczyna rzewnie pomiaukiwać, jest głodne. „Gdzie ta Agata!” – denerwuje się Marcin. Z maluchem na rękach wstaje z kanapy. Odstaw-dostaw, tańczy po pokoju, lekko kołysząc ramionami i wtedy zauważa, że cieniutkich wąsów jest coraz mniej, a paznokcie wystające z różowych poduszek wyraźnie się skróciły. Uszy przesuwają się trochę niżej, a migdałowate ślepia lekko się zaokrąglają. Kocie dziecko robi się coraz bardziej podobne do niego. Już nie jest niemym, nieustannie pojękującym stworzeniem, nabiera więcej ludzkich cech i patrzy na Marcina mocniej i dłużej. „Ślepia czy oczy?” – zastanawia się Marcin.

Pewnego ranka budzi go kwilenie Małego. Agata śpi twardym snem po nocnym maratonie karmienia, nieświadoma swoich przywilejów. Marcin wstaje i podchodzi do łóżeczka, starając się niemal unosić nad ziemią. Nie chce wystraszyć czujnego stworzenia niepotrzebnym hałasem. Przez drewniane szczebelki widzi wysoko wypiętą pupę i małą głowę obróconą na bok. Na kolorowy od kotków i piesków materac sączy się strużka śliny. Wrócił do spania sam, Marcin jest dumny z syna. Pierwszy raz go tak nazywa. Nagle zauważa, że pazury, popielaty puch i nos z różowymi, żyłkowatymi wąsami zniknęły. Główka jest idealnie okrągła, uszy teraz bardziej przypominają pierogi, w wersji mini, przyklejone do czaszki, widać rozczapierzone, pulchne palce. Kocie dziecko stało się małym ludzikiem-lalką, tyle że ruchliwym, z dołeczkami na kostkach tłuściutkich dłoni, z krótkimi, białawymi włosami na czubku głowy i miękkim ciałkiem, które jeszcze niedawno mieściło się w jego połączonych dłoniach. Marcin raz jeszcze sprawdza, czy z jego sutków aby na pewno nie popłynie mleko. Są suche i puste, za to z oczu stróżką sączy się słone. Mały obraca się na plecy, już nie śpi. Macha w powietrzu rękami i nogami, jakby pływał, znowu marszczy nos. Drobne wargi wyginają się w coś na kształt uśmiechu. Marcin czuje, jak miękkość wypełnia mu ciało.

Agata się budzi. Ich syn znowu chce jeść. Marcin podaje go opartej o poduszki żonie. Agata rozpina zatrzaski koszuli, odsłania pierś, stara się ją dopasować do małych ust. W końcu dziecko zaczyna ssać. Marcin trzyma je za pulchną stopę i zasypia. Śni mu się dajakolot, nietoperz, którego samiec podobno karmi młode mlekiem. Podobno.


Owoce

I tak patrzy. Chcesz już się w nią wgryźć. Gładka powłoka, do której można by przylgnąć całą powierzchnią ust, dać zębom i językowi pobawić się jej soczystością. Lekki rumieniec i te kształty – trochę jak u brazylijskich modelek. Apetyczne krągłości, chwila tylko dla was i już czujesz jak lepka słodycz ścieka ci po twarzy, wlewa się do zagłębienia w okolicach mostka, z którego można by ją chłeptać językiem. Czeka na ciebie od wczoraj. Czeka na ciebie od wczoraj, ale wszystko sprzysięgło się przeciwko wam. Nie siadasz, krążysz, krzątasz się, kręcisz wokół osi, nie własnej, cudzej. Z myśli o kilku chwilach przyjemności wyrywa cię płacz. Dziecko, no tak, dziecko. Jesteś nie tylko matką, ale wystarczająco dobrą matką, więc biegniesz, unosząc się niemal nad ziemią, ale nie unosisz się dość wysoko, bo kolorowe kawałki plastiku wbijają się w pięty. Przedzierasz się przez wielobarwne lasy pluszaków, chwiejne góry kolorowych książek i mosty z poduszek, prowadzące na ten sam brzeg. Ono czeka, patrzy. Całe jest ciągłym czekaniem na ciebie, potrzebą, twoją potrzebą, bez której teraz nie istniejesz. Zapominasz o gruszce, o jej słodkim soku, o pękającej pod zębami gładkiej żółtawej skórce.

Robisz frytki z batatów, zgłębiasz tajniki BLW, pierzesz tetrowe pieluchy i cała jesteś pragnieniem. Wgryźć się, zanurzyć, oddać się chwili beztroskiej przyjemności, grzesznie słodkiej, lepkiej, rozpływającej się na języku i głęboko, w środku, w okolicach pępka, w końcach zachłannych, umazanych sokiem palców. Batat wypada ci z ręki. Zostawia pomarańczowe ślady na skórze. Pomarańczowiejesz jeszcze bardziej, potem żółkniesz. Nagle stoisz na czymś twardym, coś wbija się w ciało. Ale zaraz, nie masz stóp. Kolista, grudkowata powierzchnia, białokremowy miąższ z drobnymi ziarnami, które drażnią zęby, zamknięte w napiętej, cienkiej jak pergamin tkance, w cytrynowożółtym kolorze, opierają się na ażurowej konstrukcji w kształcie misy. Nie możesz się ruszyć, zastanawiasz się, czy to jakieś więzienie, czy tylko doznałaś udaru mózgu z braku snu i bardziej angażujących intelektualnie rozrywek. Widzisz duży pokój z aneksem kuchennym pełnym naczyń i resztek jedzenia. Stół z zabrudzonymi serwetkami w kropki pokryty jest śladami porannej walki. „Krew i mleko” – myślisz, patrząc na resztki kaszki rozmazanej efektownie na drewnianym blacie. Przetykają go ciemnoczerwone kleksy soku malinowego. Nie trafiły do herbaty, szukały ucieczki przed dziecięcymi wargami. Ale gdzie jesteś ty? Kim jest ta kobieta, która pochyla się nad pralką, wyjmuje z niej bezwonne, wyprane w hipoalergicznym płynie ubranka, wyglądające, jakby zwymiotował nimi jednorożec. Jakoś nie pomyślałaś, żeby rozdzielić kolory, idiotko. Ale ona nie zwraca na to uwagi. Dłonie zanurzają się w małych nogawkach, mikroskopijne skarpetki jak kolorowe konfetti sypią się na podłogę, bawełniane czapki-pacynki wskakują na obgryzione paznokcie, osłaniają palce z brązowymi smugami po obieraniu warzyw, które tworzą na nich blaknące tatuaże. Kobieta zahacza suchą jak oset skórą o materiał. Drobne kuleczki przyczepiają się do niej, zmechacone po kolejnych praniach kolejnych kompletów malowanych dziecięcą fizjologią i twoją nieuwagą. Teraz są czyste. Kobieta nie zwraca na nie uwagi, wrzuca wszystko razem do kosza z silikonu. Ciepłe jak foremki na małe ciała ubrania mną się jeszcze bardziej. Chcesz jej krzyknąć: „Poskładaj to!”, ale ona nie reaguje. Stawia kosz z praniem na krześle. Podchodzi do chłopca, który siedzi na kolorowej macie z pianki i bawi się klockami. Zjada je. Małe ręce pracują nieustannie, pokonując drogę od podłogi do ust i z powrotem. Chłopiec językiem i bezzębnymi dziąsłami bada zakamarki zakurzonych, plastikowych bryłek, smakuje ich fakturę i kształt. Ale kobieta nie zwraca na to uwagi. Mechanicznie zakłada mu zrzuconą przed chwilą skarpetkę, ignoruje fakt, że mały sam z dużym wysiłkiem wyszarpał ją ze swojej stopy. Ale ona opakowuje ją w bawełniany woreczek, wykończony gumowymi kropkami, upycha pulchne palce, owija jak paczuszki. „Brakuje tylko stempla” – myślisz i dalej nie możesz się ruszyć. Miękniesz w miejscach, w których blaszane pręty twojej zaokrąglonej klatki wbijają się w skórę (a może w skórkę?). Obok ciebie pomarańcze, jabłka, zbyt długo leżące, brunatne banany i ten dziwny zapach. Oblepia cię, mdli. Już nie wiesz, kim jesteś – Józefinką, Lukasówką, Pstrągówką, a może czymś rzadkim, niespotykanym, Berą Boską, albo zwykłą Konferencją lub może zdrową Gruszką Williamsa? Mniejsza o to. Patrzysz na nią. Na tę kobietę, która nie widzi dziecka. Dostrzega jego rączki, nóżki, stopy, krągłość wydętego brzucha, chwiejącą się szczeciniastą głowę. Prześlizguje się po nich oczami i rękami. Wygląda, jakby nie miała siły poskładać ich w jedno i podnieść, a chłopczyk płacze, słona kropla zawisa pod drobną powieką, usta są otwarte, brodę znaczą lśniące strużki śliny. Podnosi go w końcu i zaczyna nim potrząsać, wciąż wgapia się w przestrzeń. „Co tam widzi, do cholery?” – zastanawiasz się. Twarz wykrzywia jej dziwny grymas, jakby przełykała coś gorzko-kwaśnego. Skądś wiesz, że zaciska właśnie zęby, stara się ze wszystkich sił nie wybuchnąć. Chłopiec cały się drze i ślini, a ona kołysze nim coraz mocniej. Potrząsa dziesięciokilowym ciałkiem, a żyłki w jej oczach pękają, zostawiają na nich drobne rozbłyski. Złość koloruje je na czerwono. Czujesz, że zaraz i ona pęknie. Biegnie do sypialni, odstawia dziecko do turystycznego łóżeczka, z którym jak na razie nigdzie nie wyjechali. Chłopiec wchodzi na coraz wyższe rejestry, teraz jego krzyk grzęźnie już w gardle, utyka przesycony powietrzem. „Dmuchnij mu w usta” – chciałabyś krzyknąć – „Trzeba dmuchnąć”. Szczęk kluczy, trzaśnięcie.

Kobieta zbiega po szarozielonej klatce schodowej, której piwniczny zapach przyprawia ją o mdłości. Gula w brzuchu rośnie, kudłaci się, wypuszcza korzenie i sięga jej gardła, w którym rodzą się łzy. Połyka je i przypomina sobie, że nic jeszcze dziś nie piła. Widzisz ją pod klatką schodową na tyłach bloku, naprzeciwko śmietników na zmieszane, kolorowe i bezużyteczne. Chowa głowę między kolanami, łzy dalej są w gardle, z oczu nic nie cieknie. Coś spływa nosem, przeszkadza. Ty patrzysz na puste mieszkanie. Chłopiec został za uchylonymi drzwiami, w sypialni, po drugiej stronie. Chcesz do niego dotrzeć, wziąć go na ręce, przytulić się do miękkiej poduszki brzucha, scałować słone z zarumienionych policzków. Wdychałabyś ich zapach. Łzy pomieszane z olejkiem migdałowym, z mokrymi, posklejanymi śliną włosami, z czymś domowym i ciepłym, jak gotowana przez twoją mamę zupa jarzynowa. Czemu ona ucieka, staje na głowie, kiedy to cudo zasmarkane czeka, żąda, potrzebuje?

Pluje czymś gorzkim – pestki wbiły się w szczękę i pulsują boleśnie. Już dawno powinna wybrać się do dentysty, aż dziw, że po ciąży nie wypadły jej wszystkie zęby. Znowu dojadała resztki. Najpierw czekała aż przestanie boleć, potem aż coś zacznie. Ktoś zatrzymał ją w miejscu i nie pozwala jej się ruszyć, zrobić kroku przed siebie. Teraz dudnią jej w uszach kroki sąsiadki. Ta zdziwiona przechodzi obok jej zwisającej między nogami głowy, ciężkiego oddechu, spoconego karku i pozlepianych zmęczeniem włosów. Nic nie mówi, bo mogłaby zarazić się tym zwisaniem, sapaniem. Odwraca głowę, macha na parówkowatego psa kręcącego radośnie zadkiem. Pies kojarzy się jej z dzieckiem. Widzisz, jak się zrywa, przebiega obok sąsiadki. Na nogach ma tylko skarpetki. Jesteś jednocześnie z nią na dole i z nim w domu, na górze. Nie widzisz dziecka, teraz nawet już go nie słyszysz, ale wiesz, że tam jest, zaczęło bawić się porzuconym w łóżeczku pluszakiem. „Dzielny chłopczyk” – myślisz. A ona biegnie, biegnie ile sił w nogach. Spieszy się, bo właśnie sobie przypomniała. Wpada do mieszkania, nie zwraca uwagi na deptane po drodze zabawki i porywa go na ręce. Szepcze: „Przepraszam, przepraszam, przepraszam”. Ale to nie przynosi jej ulgi, katharsis nie przychodzi. Przytula chłopca, ale nie czuje jego zapachu, miękkości, nie może złapać jego rytmu. Kiedy on odchyla się w jedną stronę, ona zderza się z jego dużą głową z drugiej, kiedy on chce przenieść ręce na jej szyję, trafia palcem w jej oko, wydaje jej się, że nie potrafią działać razem. Nosi go na rękach w nocy, karmi, przewija, czasami nawet mu śpiewa. Widzi, jak coraz częściej chłopiec odpowiada jej machaniem, niezdarnymi gestami, uśmiechem, ale ona sama nie znajduje w sobie żadnej odpowiedzi. Czeka już wiele dni. A ty patrzysz na nią i chciałabyś jej powiedzieć, że to może być prostsze, że wszyscy tak mówią, że wystarczy się puścić, zatracić, jechać na adrenalinie, nie myśleć. Ale co ty możesz wiedzieć? Owoce nie wiedzą, zwłaszcza owoce pożądania. Czekasz więc, jaki będzie jej kolejny krok. Boi się, widzisz to. Patrzy przez okno, mocno przytulając głowę dziecka do swojego ramienia, na którym powiesiła pieluchę. Znowu go przebiera, bo trochę poślinił podkoszulek. Musi być czysty, nieskazitelny. Boi się, że do jej drzwi zapuka pani w szarym kostiumie, że poprosi o akt urodzenia i dowody miłości. Że dwuznaczność jej spojrzeń przybierze tragiczny kierunek, że namierzy jej błędny wzrok, plamę na bluzce, nieposprzątane zabawki na podłodze i klejący stół. Że z krostek wokół zaślinionych usteczek małego ułoży matematyczne wzory jej niedoskonałości i marności nad marnościami jej wersji macierzyństwa. „To nie Norwegia” – chciałabyś do niej krzyknąć. Ale ona boi się. Ma syndrom oszustki. Potrzeba wioski, żeby wychować dziecko, a jej wioska gdzieś przepadła. Ale obserwuje ją, obserwuje każdy jej ruch, mierzy, waży, sprawdza obwody – głowy, poczucia winy, stopień napompowania więdnącego z każdym dniem brzucha. Dlatego raz na jakiś czas puszcza ku uciesze gawiedzi zdjęcie swojego chłopca w eter – raz turla się z króliczkiem, kiedy indziej buduje wieżę z klocków do samego nieba, aż zahacza o jej dłoń całą w pierścionkach i perłowym lakierze. Maluje wieczorami tylko jedną, na drugą nie ma siły. Dzisiaj po godzinach gapienia się przez okno z dzieckiem na rękach, myśli, że nic już nie wie, że wszystko jej jedno, że pieprzy, że będzie chodzić w dresie cały dzień i chuj, niech się oburzą, niech ją wyrugują, odwołają z roli, której nie umie przyjąć, choć o niej marzyła. Wkurza cię, wkurza cię jej rozmemłanie, podwójne życie, jej oszustwa. Wstrząsnęłabyś nią, ale nie masz rąk, nie masz nóg, cała jesteś słodyczą, soczystością, pragnieniem, patrzeniem. Trochę jak to małe – przestało płakać, zanurzyło nos w jej tłustych włosach i oddycha tak szybko, że nawet tobie udzieliła się ta zadyszka, choć jesteś martwą naturą, trochę barokową, za którą ona tęskni. I co z tego, że chce, że czeka.

„Co ona robi?” – zastanawiasz się. Oparła dziecko na biodrze, nie uśmiecha się do niego, ale trzyma je jakoś mocniej, pewniej. Chłopiec osiadł na niej, przywarł do jej talii bioderkami, pulchną rękę oparł na szyi, oblizał smarki spod nosa, uspokoił oddech. Idą teraz razem, trudni do oddzielenia na pierwszy rzut oka. Są coraz bliżej ciebie. Przedzierają się przez zabawkowe labirynty, dochodzą do błyszczącej miejscami kuchni, zmatowionej dziecięcymi łapkami. Ona staje przed tobą i patrzy wprost w ciebie, oblizuje spierzchnięte wargi. Wyciąga dłoń z zadartymi na grzbiecie skórkami, z szorstkimi od warzywnych soków palcami. Obejmuje twoją szyję, łapie cię w talii. Poddajesz się, unosisz w powietrzu. Zmniejszasz dystans. Razem lecicie w stronę podłogi. Ona siada ze skrzyżowanymi nogami, chłopca układa w koszu z kolan, jego plecy opierają się o miękki brzuch, nabrzmiałe piersi. Czujesz ciepło bijące od przyklejonych do siebie ciał. Zbliżasz się do jej ust, czekasz na pocałunek, na cios twardych zębów. Sok kapie na brązową szczecinkę, na jasne gładkie czoło. Dziecko śmieje się, zamyka oczy, ona też. W myślach już wylicza: pranie, zupa, seroxat, maść na odparzenia, sikanie, trzeba sikać, melisa, dużo melisy (czy mogę przy karmieniu?). Rani cię, rozrywa ci skórę, upaja się słodyczą, grudkowatą przyjemnością, która osiada jej mdłą gulą w gardle. Boli tylko chwilę.

O AUTORZE

Małgorzata Bożek

autorka artykułów, wywiadów, recenzji, miłośniczka wszelkich mniej lub bardziej zmyślonych opowieści. Jedno z jej opowiadań ukazało się w almanachu Wiersze i opowiadania doraźne 2020, wydanym przez Biuro Literackie.

powiązania

Szczelina kobiety i języka

recenzje / ESEJE Beata Stasińska

Impresja Beaty Stasińskiej na temat prozy Małgorzaty Bożek, wyróżnionej w ramach projektu „Przed debiutem prozą 2024”

Więcej