utwory / zapowiedzi książek

Pamięć

Fragment książki Pamięć Pétera Nádasa w przekładzie Elżbiety Sobolewskiej, która ukaże się w Biurze Literackim 3 kwietnia 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Urok mojej inności

Nigdy nie prze­ży­wa­łem nicze­go, co wpraw­dzie wią­za­ło­by się z moją prze­szło­ścią, ale ta prze­szłość była jedy­nie dale­ką alu­zją, alu­zją do moich mało waż­nych cier­pień, zawie­szo­ną w próż­ni, jak wszyst­kie chwi­le, któ­re mogę nazwać teraź­niej­szo­ścią, wspo­mnie­nie sma­ków i zapa­chów ze świa­ta, do któ­re­go już nie nale­żę, mógł­bym go nawet nazwać porzu­co­ną ojczy­zną, ale na próż­no, nada­rem­nie bym go opu­ścił, sko­ro tu też nic mnie z niczym nie wią­że, tu też jestem obcy, i nawet bez zna­cze­nia jest ten jeden jedy­ny czło­wiek, któ­re­go kocham, Mel­chior, on też nie potra­fi mnie tu zatrzy­mać, jestem stra­co­ny, nie ist­nie­ję, wszyst­kie moje kości i chrząst­ki zamie­ni­ły się w gala­re­tę, czu­ję, że jestem ode­rwa­ny od wszyst­kie­go, że do nicze­go nie jestem przy­wią­za­ny, a jed­nak czu­ję się czymś, na przy­kład ropu­chą, cięż­ko wtu­lam się w zie­mię, jak ośli­zgły śli­mak, cichut­ko nad­słu­chu­ję swo­jej nico­ści, nic się ze mną nie dzie­je, jak gdy­by w tej nico­ści była moja przy­szłość, a z powo­du nad­cho­dzą­cych jed­na po dru­giej jesie­ni tak­że moja wła­sna prze­szłość.

I tej jesie­ni, w ostat­nim poko­ju miesz­ka­nia przy uli­cy Stef­fel­bau­era, gdzie przed moim oknem rosły dwa klo­ny, jesz­cze mło­de i zie­lo­ne, w otwo­rze po wybi­tej nad oknem cegle zagnieź­dzi­ły się wró­ble, powi­nie­nem już nie tyl­ko to czuć, ale tak­że o tym wie­dzieć, tym­cza­sem cze­pia­łem się nadziei, że odnaj­dę jakieś szcze­gól­ne, cał­kiem wyjąt­ko­we i tyl­ko dla mnie zro­zu­mia­łe związ­ki, że nada­rzy się sytu­acja, coś, jakiś nastrój, cho­ciaż­by tra­ge­dia, dzię­ki któ­rym w tej nie­okre­ślo­nej nico­ści znaj­dę jakieś wytłu­ma­cze­nie, że znaj­dę coś, co będzie do ura­to­wa­nia, co przy­nie­sie sens i ura­tu­je tak­że mnie same­go, wyswo­bo­dzi mnie z tej zwie­rzę­cej egzy­sten­cji, ale nie poprzez moją prze­szłość, bo ta już mi się śmier­tel­nie znu­dzi­ła, smak czkaw­ki bywa dla czło­wie­ka takim mało ele­ganc­kim ostrze­że­niem, ani nie poprzez moją przy­szłość, gdyż już daw­no prze­sta­łem o niej myśleć, bałem się zapla­no­wać nawet naj­bliż­szą chwi­lę, ale teraz cze­ka­łem na obja­wie­nie, na zba­wie­nie, mogę się do tego przy­znać, gdyż jesz­cze nie wie­dzia­łem, że wystar­czy, jak znam to wiel­kie nic, mówiąc ści­ślej.

Thea, któ­ra była przy­ja­ciół­ką Küh­ner­to­wej, przy­wio­zła mnie swo­im samo­cho­dem do miesz­ka­nia, w któ­rym tak wie­le cza­su spę­dza­łem sam.

Mogę wła­ści­wie powie­dzieć, że cały czas byłem sam; jesz­cze nigdy nie prze­ży­wa­łem w ten spo­sób samot­no­ści w obcym miesz­ka­niu, wśród mebli na wyso­ki połysk, słoń­ca wpa­da­ją­ce­go przez szcze­li­ny w zasło­nach, wzo­rów na dywa­nie, bla­sku pod­ło­gi, jej trzesz­cze­nia, cie­pła kaflo­we­go pie­ca, cie­pła, któ­re cze­ka­ło na wie­czór, kie­dy wró­cą domow­ni­cy i zasią­dą przed tele­wi­zo­rem.

Dom był cichy i tyl­ko tro­chę ład­niej­szy od więk­szo­ści znisz­czo­nych domów w oko­li­cy Pren­zlau­er­berg, „sza­re pta­ki, sta­re ber­liń­skie podwór­ka”, jak napi­sał kie­dyś Mel­chior w przy­po­mi­na­ją­cym odę wier­szu, tu też znaj­do­wa­ły się wyto­czo­na z drew­na, poma­lo­wa­na na sza­ro poręcz, jak w moich poprzed­nich ber­liń­skich miesz­ka­niach, na uli­cy Chaus­see albo na pla­cu Wör­the­ra, i pokry­te ciem­nym lino­leum drew­nia­ne scho­dy, wokół roz­no­sił się klo­ze­to­wy zapach pasty do pod­ło­gi, tak jak wszę­dzie w oknach klat­ki scho­do­wej znaj­do­wa­ły się kolo­ro­we witra­że, już tyl­ko poło­wa z nich była ory­gi­nal­na, boga­te kwie­ci­ste wzo­ry z prze­ło­mu wie­ków, dru­ga część okna była wypeł­nio­na szkłem, jakie się wsta­wia w zwy­czaj­nych drzwiach, dla­te­go wszę­dzie pano­wał spra­wia­ją­cy wra­że­nie bie­dy pół­mrok, podob­nie jak w kamie­ni­cy przy uli­cy Star­gar­der, gdzie miesz­ka­łem naj­dłu­żej, i przy­wy­kłem, że tak wła­śnie wyglą­da klat­ka scho­do­wa, choć cią­gle jesz­cze nie wyda­wa­ła mi się taka swoj­ska, jak któ­ra­kol­wiek klat­ka scho­do­wa w Buda­pesz­cie, bra­ko­wa­ło mi jej prze­szło­ści, nawet jeśli ta prze­szłość dawa­ła o sobie znać w naj­roz­ma­it­szy spo­sób, chcia­łem zro­zu­mieć wysy­ła­ne do mnie zna­ki, choć wie­dzia­łem, że Mel­chior nie będzie z tego powo­du bar­dziej do mnie nale­żał, a jed­nak kie­dy po połu­dniu wra­ca­łem do domu, na klat­ce scho­do­wej zawsze wyobra­ża­łem sobie, zamiast mnie, twarz mło­de­go męż­czy­zny, któ­ry kie­dyś daw­no przy­je­chał do Ber­li­na, ów męż­czy­zna był dziad­kiem Mel­chio­ra, i to on stał się boha­te­rem tej z każ­dym dniem coraz bar­dziej zawi­łej histo­rii, gdyż to wła­śnie on widział szkla­ne kwia­ty poły­sku­ją­ce w świe­tle podwó­rek, całe i nowe, kie­dy przy­cho­dził do tej kamie­ni­cy i szedł na górę po scho­dach, widział jej geo­me­trię, wyobra­żo­ną prze­szłość widocz­ną w cza­sie teraź­niej­szym.

Na dole, w ciem­nej bra­mie, nawet w dzień nale­ża­ło przy­ci­snąć bły­ska­ją­cy czer­wo­nym świa­teł­kiem włącz­nik, by zapa­lić świa­tło na czas wystar­cza­ją­cy do wej­ścia na pół­pię­tro, tam trze­ba było włą­czyć je ponow­nie, cza­sa­mi jed­nak wcho­dzi­łem w ciem­no­ściach, bo w nocy świa­tło przy­ci­sku widocz­ne za dnia przy­po­mi­na­ło świa­tło latar­ni mor­skiej na otwar­tym morzu, lubi­łem na nie patrzeć i dla­te­go nie naci­ska­łem guzicz­ka, klat­ka scho­do­wa tonę­ła w ciem­no­ściach, i jeśli nawet nie wie­dzia­łem, ile jest scho­dów, to ich skrzyp był wystar­cza­ją­cym dro­go­wska­zem, a na pół­pię­trach kie­ru­nek wska­zy­wa­ła mi czer­wo­na lamp­ka, więc rzad­ko zda­rza­ło mi się źle stąp­nąć po scho­dach.

W kamie­ni­cy przy pla­cu Wör­the­ra, w któ­rej miesz­kał Mel­chior, robi­łem podob­nie, cho­dzi­łem tam nie­mal każ­de­go wie­czo­ra, na dru­gim pię­trze śle­dzi­ła mnie przez wizjer w drzwiach poczci­wa Hüb­ne­ro­wa, podob­no sia­da­ła na wyso­kim stoł­ku, ale jak wcho­dzi­łem w ciem­no­ściach, nie widzia­ła, kie­dy wcho­dzę na górę, sły­sza­ła tyl­ko, że ktoś idzie, i otwie­ra­ła drzwi zbyt szyb­ko lub zbyt póź­no.

Powiązania