***
Plac zabaw świecił pustkami. Zupełnie jak nigdy.
– Chodźcie na bujki!
Pobiegli w stronę huśtawek. Oliwka pierwsza, bo na rowerze. Za nią truchtali kuzyni – Darek i Agata. Lubić ich nie lubiła, ale żadne inne dzieciaki nie przyszły.
Oliwka – na wyraźne, dwukrotne żądanie mamy – zdjęła z ociąganiem białą komunijną suknię i przebrała się w inną, prawie białą, choć tak naprawdę był to brudny róż. No, trudno już. Niech będzie. Za to uparła się, że wianek ma zostać. Jechała więc na żółtym rowerze, z białym sercem na głowie.
Wyskoczyła prosto z siodełka i już raz, i dwa. Buja się! Sandałki już prawie nad głową. Buj i buj.
Z otwartych okien dookoła dźwięczał rytmiczny stukot sztućców. Powiał lekki wiaterek. Nadłamany krzak bzu sypnął białym kwieciem. „Może jednak zostanę bielanką?” – rozmarzyła się Oliwia.
Darek dopadł huśtawki jako drugi, ale Agata się poryczała.
– Powiem mamie, że mnie bijecie!
Darek sapnął. Kopnął piasek, po czym ustąpił młodszej siostrze miejsca na huśtawce. Agata z godnością wciągnęła gila i zaczęła powoli, z mozołem gramolić się na siedzenie.
– Robimy kto pierwszy sto bujków od teraz? – zaproponowała jej Oliwka.
– Kto się ściga, ten wiesz co – ucięła krótko Agatka.
Oliwka wyobraziła sobie, że huśtawka unosi ją wysoko w górę, aż pod gruby konar starej topoli, aż prawie pod niebo. Wreszcie dolatuje do tego najwyższego punktu, gdzie rozpęd naraz się urywa. Staje tam na moment. Białe serce na ułamek sekundy przestaje bić. Ale już rusza z powrotem. W dół. Ciągle w dół. I zaraz potem z jej lekko rozchylonych ust chlusta na cały świat olbrzymi, wielobarwny paw. Niczym tęczowa fontanna prosto z Disneylandu. A ona jest Myszką Miki, co nawet jej rzygi pełne są ulubionych piosenek, mydlanych baniek wielkości tramwaju i kolorowego ptactwa, które z radosnym piskiem siada przechodniom na ramionach.
– A czemu nie ma twojego tatusia? – zapytała naraz Agata, machając błękitnymi kokardkami na głowie. Oliwka popatrzyła na nią przeciągle.
– Musiał zostać w pracy. W Norwegii. Ma bardzo ważne zadanie. Przenoszą platformę wiertniczą z jednego miejsca na drugie.
– Platformę?
– Takich rzeczy nie można przerywać. To zbyt niebezpieczne. Przysłał mi rower.
– A ja słyszałem, że twój stary znalazł sobie nową córunię! – włączył się Darek.
Korzystając z okazji, dorwał żółtego górala Oliwki. Stał na pedałach i z zaciętą miną starał się zmienić przerzutkę. Zgrzytnęło. Kolebiąc się na siodełku, pocisnął wokół placu.
– Złaź! – wrzasnęła Oliwka.
– Matka mówiła, że ją przeleciał i właśnie za to go zamknęli.
– Morda!
Darek z wolna nabierał rozpędu. Krążył wokół nich, zakreślając kolejne kółka. Niczym po torze przeszkód – omijał karuzelę, chybotliwe koniki, zakręcał za zjeżdżalnią.
– Ty? To prawda, że on się z nią ukrywał w jakimś domku na działkach?
Oliwka zeskoczyła z huśtawki. Jedną ręką przytrzymała białe serce na głowie.
– Na działkach?! – skrzywiła się Agatka – Błe. Tam są przecież żaby.
– I ogóry! – zachrumkał Darek – Za-ki-sił o‑gó-ra!
Grube koła górala dzielnie pokonywały złączenia płyt chodnikowych, trawę, nawet piasek. Twarde opony miażdżyły z trzaskiem suche patyki.
– Za-ki-sił o…
Nie wiadomo, jak to się stało. Ręce Oliwki same odłamały gałąź bzu i cisnęły ją prosto w szprychy. Rower stanął dęba. Darek wyleciał z siodełka. Nawet nie zdążył pisnąć.
– No to teraz masz grzech śmiertelny i całkowicie przejebane! – zawyrokowała bezlitośnie Agatka.
***
Jak nie można w nocy spać, różne rzeczy chodzą po głowie. Ściany są cienkie i w mieszkaniu na parterze leży się trochę tak, jak w wannie, z głową ukrytą pod powierzchnią czarnej wody. Słychać każdy szmer. Odpryski innych żyć. Grający telewizor, odkryto nielegalną fermę norek, szuranie, sapanie, złorzeczenie, znowu cię, cholero, ciągnie, w odpowiedzi warczenie, psykanie ostatnich puszek piwa, przełykanie, sikanie. Obieg zamknięty. Kiedy ktoś spuszcza wodę, cały syf spływa do nich, na sam dół. Taki los. Rury we wszystkich ścianach dookoła głowy tłoczą z bulgotem całą tę złą, nieczystą krew mieszkańców budynku prosto do ich wanny. Jak w maszynie, do której doktorzy podłączali w szpitalu ciocię Ewę, kiedy popsuły jej się nerki i musiała chodzić na dializy. Tylko gdzie jest ten magiczny guzik, żeby – pstryk – maszyneria ruszyła i specjalne mieszadła zaczęły mozolnie oczyszczać czarny od szlamu zajzajer.
Gdzieś tam, sto tysięcy pięter nad nimi, w niedużej celi leży sobie ojciec. Ręce ma ułożone pod głową. Jego pierś unosi się miarowo. Ojciec porusza szorstkim wąsem, pochrapuje z cicha. Księżyc wpada przez zakratowane okienko i stempluje sen ojca srebrnym paznokciem, odbitym na ścianie tuż nad jego pryczą. I Oliwka wie dobrze, że nie ma jej w tym śnie. I wie, że nie powinno jej tam być. Ale ma to gdzieś. Idzie.
Wąską, zarośniętą ścieżką pomiędzy uśpionymi działkowymi ogródkami. Trawniczki karnie przystrzyżone. Ciężkie od rosy piwonie pospuszczały głowy. Zmętniałe oczka wodne łypią na nią złowrogo. Przez żywopłoty z berberysu przelewa się mgła. Na końcu alejki połyskuje cherlawe światełko.
„Zróbcie coś z tą waszą suką, bo się do mojego ślubnego łóżka ładuje!” – dudni Oliwce w głowie, matka strzyka jadem do słuchawki, a gdzieś tam, po drugiej stronie kabla, starzy Ady, jeszcze do niedawna przyjaciele domu, zaciskają pięści z bezsilnej złości i wstydu, próbując niemrawo odbijać piłeczkę. „Sama pilnuj tego swojego knura. Tego wieprza na smycz weź lepiej, bo Adusię nam psuje”.
Tyle lat jeździli wspólnie na wakacje. Domki, jezioro, wędeczki, ogniska. Czereda dzieciaków puszczonych samopas. Do raju po drzewach. Na brudasa.
Adusia cztery lata starsza od Pauli. Zawsze pierwsza. Pierwsze miniówy, pierwsze cycki. Pierwsze spacery w mrok wokół dyskotek w ośrodku. Miała skończone czternaście, ale w nocy dochodziła do dwudziestu.
– Ruszaj nim. Ale nie tak sztywno! To mają być ślimaki – instruowała potem Paulę.
Oliwka podejrzała je któregoś wieczora, jak popijały zwędzony starym ciociosan i wsuwały sobie języki w usta.
Ognisko płonie. Magnetofon trochę zwalnia i rzęzi, bo bateria słabnie, ale jeszcze ryczy na cały zicher „Oh, no! No, no, no, no!”, i Oliwka widzi wyraźnie, że ojciec się dymi. W oczach żarzą mu się węgle. Te same węgle, co w oczach Ady. I Oliwka nie chce widzieć, jak ręce ojca chwytają Adę za biodra. Stary podryguje jak trochę zbyt mocno nakręcony automat. Ada rośnie w oczach, jest prawie jego wzrostu albo i wyższa, jej rozkołysane biodra wiercą w rozgrzanym powietrzu niewidoczne tunele, jeszcze chwila i jej twarde piersi wykłują ojcu oczy. Deski pomostu drżą od ciężkich podskoków. Gwiazdy błyszczą tępo, jednostajnie. Mama niczego nie widzi. Chichocze przewieszona przez ramię wujka Waldka. „Oh, no! There’s no limits!”
I dlatego teraz Oliwka idzie ciemną działkową alejką w stronę cherlawego światełka. Bo musi coś zrobić. Bo to nie może tak być, że ktoś sobie przychodzi, jakaś tam zdzira, i ot tak zabiera ci ojca. Na to zgody nie ma.
Domek jest mały, z zielonej płyty, weranda porośnięta dzikim winogronem. Z drewnianego ogrodzenia zwisa luźno jedna deska. Oliwka schyla się i wyciąga ją z płotu. Na końcu deski sterczy przerdzewiały gwóźdź, którym Oliwka rozgarnia ciemność tuż przed sobą.
Robi krok. Chrzęst żwiru na ścieżce przypomina wystrzał. Schodzi więc na grządkę. Płócienne trampki grzęzną w wilgotnej ziemi.
Skobel w drzwiach odgięty, tak że nie da się ich całkiem domknąć. Oliwka wchodzi do środka prawie bezszelestnie i omiata wzrokiem zagraconą izbę. Światełko z uchylonej lodówki pokrywa powierzchnię przedmiotów cienkim, bladym nalotem podobnym do szronu. Jest tu koślawa, trochę zbyt niska ława przykryta musztardową serwetką. Stoją na niej dwie szklanki z wytartymi od mycia nadrukami piłkarzy i niedopita flaszka owocowego wina domowej roboty. Pod ścianą przedpotopowa komódka przygnieciona do ziemi paroma rocznikami starych, zawilgoconych „Magazynów Działkowca”. Paździerzowa szafa z obluzowaną połową drzwi. W ogóle wszystko tu jest paździerzowe. Oprócz kury. Bo kura jest słomiana. Wisi sobie na żyłce, ponad ławą, upleciona ze słomy kokoszka. Na co, po co? Gdyby tak usiąść tuż pod nią, miałoby się na głowie coś jakby kurzą koronę. Królowa. Głupia kwoka.
Na rozchwierutanej wersalce pod oknem rozwaliła się Ada. Jezu, jaka ona długa! – dziwi się Oliwka. Całe łóżko zajmuje prawie. Leżący obok ojciec skurczony jakby, zmalały. Powietrze z niego uszło, jak z dziurawego materaca. Ledwo chrapie. Ledwo zipie. Wypompowała go, szmata – Oliwka zaciska palce na drewnianej desce zabranej z płotu. Ostra krawędź wrzyna się we wnętrze dłoni prawie do krwi.
Oliwka unosi zakończoną gwoździem deskę i zaczyna sunąć nią tuż ponad bladym, oszronionym ramieniem Ady, krąży nad rozlaną piersią, potem znowu opada w dół masywnego uda. Jak różdżkarz, co pod skorupą ziemi skutej grubym lodem ma znaleźć żyłę ciepłej krwi. Naprężona różdżka drży leciutko. Tutaj! Tutaj wbij łopatę!
Pić. Naraz w gardle sucho. Śliny przełknąć nie można. Jakby kto gardło na skobel zawarł. Że aż boli. Dusi. Oliwka musi się napić. Jest tylko wino. No to wino. Niech będzie i wino. Słodziuśkie. Mniamuśne. Bierze łyk i drugi. Naraz w gardło pali. Błe! Co za świństwo piją!
Albo i nie świństwo. Czekaj. Jeszcze popróbuję. Leje Oliwka więcej. W brzuchu ciepło, cieplej. Gorąco. Letnia noc w końcu. Co się będę czaić! Ta noc do innych jest nie… W pokoju cieplej, milej. Szron z wolna topnieje.
– Tańcz, Królowo nasza! – gdacze raźno kokoszka pod sufitem.
No i tańczy Oliwka. Tańczy, jak ta głupia. Mała Lady Li. Berłem zaostrzonym macha. Czary sobie odprawia. Pęki starych suszków, co wisiały zakurzone pod sufitem, naraz głowy podnoszą, po latach ze snu się budzą. Kto my, kto my, kiedy my?
Na ojca, na Adę macha. Podnosić mi się zaraz. I do tańca, już! Ciaramciam ciam!
Nie wstają. Leżą jak te kłody. Ojciec pod nosem mamrocze, opędza się jak od muchy. Jak się zawsze opędzał. A idź mi stąd, zołzo. Daj żyć.
Ada spuchnięta jakaś. Wilgotna. Gąbczasta. Zmarnieli tu oboje. Bo bez słońca stale. Chowają się przed ludźmi jak szczury. Jak te krety w norze. A bez słońca ani rusz. Każde dziecko wie. I Oliwka też.
W „Magazynie Działkowca” stoi jasno: idealna pora na sadzonki jest właśnie dziś. Do ziemi się ich wsadzi, po pas albo i po samą szyję, konewką podleje, słoneczkiem w dzień podgrzeje, zaraz odżyją oboje, zaraz ruszą w tany!
Adę precz odegna. Won, do rodziców, zgago. W domu czekają, łzy za ciebie piją. Wstydem zagryzają.
Z ojcem się zastanowi. Może go jednak do domu zabierze. Patrz, matka, jaki rozkwitnięty. Wąs jakby bujniejszy. Lico bardziej ogorzałe. Ramiona mocne, sękate, jak kiedyś. „Zatańczymy, Bożenka?” – mrugnie okiem stary.
Bożenka jeszcze się boczy. Jeszcze fuka gniewnie. Ale od razu widać, że to tylko na pokaz. Żeby nie od razu. Żeby za łatwo nie miał. Sukinkot. Skurwipołeć. No, chodź. Już chodź.
No to do ziemi oboje! Oliwka się nadyma, siły wszystkie zbiera, ojca szarpie, za nogę Adę ciągnie. Ale to jeden kloc i drugi kloc. Czekaj, Oliwka, na spokojnie. Grunt to narzędzia. Narzędzia przecież masz. Trzeba po taczkę. Ciaram ciam! Pląsa Oliwka do ogrodu. Kroczek tu, kroczek tam.
Ale noc jeszcze ciemna. Gwiazdy, coście takie słabe. Proszę mnie tu świecić raźno!
I gwiazdy na ten tychmiast wszystkie się w kupę zbijają i do Oliwki zzzium! Ramiona jej obsiadają i dalejże błyszczeć, migotać. Bo to nie gwiazdy wcale. Haha! Tylko świetliki przecież. A Oliwka dzisiaj królowa. To i słuchać muszą.
No to dołki najpierw. Na jednego. Na drugiego. Łapie Oliwka łopatę. I ciach. A ziemia taka miękka, jak masło rozgrzane. Łopata wchodzi gładko. Świetliki migoczą jak lampiony. Robota sama się robi.
No to kop. Kop, Oliwka.
Kop.
(…)