Widziałem psa pasterskiego, który zostawił swoje stado, około trzydziestu kóz, w zarośniętych ruinach górskiego miasta Pinary i pognał, skowycząc, w stronę olbrzymiej ściany skalnej, która na zachodzie miasta wznosiła się w wieczorne niebo. Jego szczekanie powróciło echem z ciszy, która od przeszło tysiąca lat zalegała na tych rumowiskach. Po wielu wiekach świetnej egzystencji Pinara została zniszczona przez trzęsienie ziemi i opuszczona przez mieszkańców, stała się miastem ruin, chronionym jedynie przez swoje odosobnienie w poprzerzynanej wąwozami dziczy Taurusu Zachodniego. Tylko wąska kamienista droga prowadziła z urodzajnych dolin Ksantosu w tureckiej prowincji Antalya na te wyżyny.
Przewieszona ściana, ku której popędził owczarek, stała niczym popękana, kilkaset metrów wysokości mierząca tama przeciwko nadciągającemu właśnie frontowi burzowemu i na całej powierzchni była podziurawiona czarnymi otworami niezliczonych grobów skalnych. W tych wykutych w litej skale mieszkaniach zmarłych, które wznosiły się piętrowo w nierównych rzędach, wieczny spokój trwał jednak tylko dopóty, dopóki żywi mogli bronić swoich zmarłych bliskich. Po upływie tej wieczności komory grobowe były plądrowane i stawały się miejscem gniazdowania pustułek. Tam, gdzie niegdyś kunsztownie ciosane, ozdobione płaskorzeźbami i opatrzone inskrypcjami kamienne drzwi oddzielały świat żywych od świata umarłych, ziały teraz aż po zawrotne wysokości wybite przez chciwość otwory, czarne jaskiniowe portale.
Dwa i pół tysiąca lat temu Pinara była jednym z sześciu najpotężniejszych miast Licji, tajemniczego państwa leżącego w cieniu gór Taurus. Według pieśni Homera bohaterowie z Pinary daremnie walczyli z Odyseuszem i Achillesem.
Słyszałem łopotanie na wietrze płacht namiotowych w obozie wojska pod Troją, furkot chorągwi, kiedy pierwsze podmuchy burzy wplątały się w korony sosen wyrastających pomiędzy przewróconymi potężnymi kolumnami. Słyszałem wiatr w rusztowaniu katafalku, na którym spoczywały mary zabitego przez Odyseusza licyjskiego wojownika.
Potem pies pasterski przywołał mnie do rzeczywistości. Jego szczekanie było głośniejsze niż wrzawa mojej armii duchów. Nie odezwał się żaden gwizd, żadne wołanie pasterza, toteż pies gnał przez gąszcz, porastający zburzoną świątynię, zapadły plac targowy i labirynt fundamentów, w stronę skalnej ściany umarłych, jakby odkrył tam w górze jakieś zagrożenie dla swojego stada – i w ten sposób wskazał mi najprostszą drogę z rumowiska do komór grobowych.
Odkąd wszedłem do miasta, szukałem takiej drogi, ale teraz podążyłem za psem na przekór chęci ucieczki. Czy tam w górze czaiło się rzeczywiście jakieś niebezpieczeństwo? Z wahaniem porzuciłem osłonę gąszczu i wyszedłem na wolną przestrzeń piargu spływającego z komór grobowych u podnóża ściany. Ze strumienia kamieni sterczał niczym tonący kamienny statek sarkofag. Na końcu strumienia zobaczyłem psa przed otwartą komorą, ziejącą czarną paszczą. Wparłszy przednie łapy w rzeźbiony próg, szczekał, wręcz ujadał w ciemność przed sobą, jakby odkrył wroga, którego nie miał odwagi zaatakować.
Licyjczycy zawsze chowali swoich zmarłych wysoko nad żywymi, w miejscach wystawionych na światło tak słońca, jak i księżyca, z rozległym widokiem na miasto, na całą krainę, na morze – albo w potężnych sarkofagach spoczywających na monolitycznych blokach i filarach, albo w kunsztownych grobach skalnych, przed którymi świat żywych miał się raz jeszcze zaprezentować w całej okazałości jako zapowiedź, że także dla zmarłych istnieje przyszłość podobna do tej panoramy – w komorach takich jak ta, przed której wejściem owczarek wpadł w rodzaj wściekłego odrętwienia: szczekał i wył, nie ruszając się z miejsca. Jego stado pasło się spokojnie w dolinie, rwąc kępki cienkiej jak włosy trawy rosnącej między pozostałościami kamiennych umocnień, które oparły się całym pokoleniom wrogów, ale nie biegowi czasu. Niektóre kozy wspinały się przed tymi resztkami na tylne nogi i stały tak, przeżuwając w pozycji pionowej, oparte o popękane mury jak oblegający miasto najeźdźcy, zamienieni przez rozgniewanych bogów w zwierzęta, a potem podążały za oddalającym się stadem, stopniowo przenoszącym się z wyżyn akropolu do miasta u jego podnóża i dalej, w okolice wielkiego teatru, w którego długich rzędach sterczały już tylko kolczaste zarośla i na którego scenie jedynym głosem, jaki dał się słyszeć, był jazgot szalejącego psa pasterskiego.
Pierwsze ciężkie krople deszczu towarzyszącego burzy zaczęły zraszać najeżone ostrymi kantami rumowisko, którym wspinałem się śladem psa. Dopiero ten wodny deseń uzmysłowił mi, że pada deszcz. Chociaż burza, której głuche grzmoty słychać było jeszcze daleko, sprowadzała po ścianie w dół powietrze, lodowate jak na ten wczesnoletni wieczór, to pot spływał mi z czoła i policzków. Chciałem zawrócić, pragnąłem zawrócić – a jednak wspinałem się, potykając, coraz wyżej i wyżej.
Ściana umarłych wznosiła się teraz ponuro przede mną, najwyżej położone rzędy komór grobowych ginęły już w smugach mgły i deszczu, ale kiedy zatrzymałem się, żeby zaczerpnąć tchu, i obejrzałem za siebie, widziałem wciąż jeszcze ów jasny, dodający otuchy świat przeznaczony dla oczu umarłych: miasto, piękne miasto, które śmiałymi tarasami opadało ku dolinom Ksantosu, za nimi ciemnozielone, zalesione wzgórza, na wschodzie ponownie wypiętrzające się w dalekie łańcuchy górskie, których połyskujące, nietknięte jeszcze przez front burzowy pola śniegowe odbijały światło wieczornego słońca ku krainie cieni Pinary.
Z obrazem Licji jako krainy rajskiego spokoju za plecami dotarłem wreszcie do psa, do splądrowanej komory grobowej. Pies odnotował moją obecność szybkim spojrzeniem w bok i nagle przestał szczekać, jakby spełnił swój obowiązek i wskazał jakiejś istocie, jakieś lękającej się śmierci i dlatego kompetentnej istocie ze świata ludzi, czające się niebezpieczeństwo, więc teraz wolno mu było powrócić do swojego stada.
Wracaj – krzyknąłem w ślad za nim – zostań, do nogi – kiedy pognał strumieniem gruzu w dół, w stronę owej pięknej krainy, w stronę świata żywych. Nie chciałem zostać tu na górze sam, stanąłem jednak przed wejściem do komory grobowej. Szare od deszczu światło padało na trzy kamienne mary, na których powinni spoczywać zmarli, aż jakiś bezimienny bóg każe im wstać i, obdarowanym złożonymi u ich stóp kosztownymi dowodami miłości, pozwoli powrócić do świata żywych.
Widziałem na wyciosanych ze skały marach, na ścianach wyrąbanych w niej nisz i na ich dnie, na którym zmarli mieli postawić swoje pierwsze kroki w drodze powrotnej z krainy cieni, ślady dłuta kamieniarzy, którzy sami pewnie od tysiącleci spali w oczekiwaniu na powrót do życia. Ale cokolwiek doprowadziło owczarka do szału i dało mu powód do lęku o jego stado, nie było przeznaczone dla oczu i uszu ludzi.
Mokry od deszczu i potu stałem przed wysokim, wykutym w skale progiem i wpatrywałem się jak zaczarowany, bez ruchu, jak wcześniej pies pasterski, we wnętrze mrocznego mieszkania zmarłych. Dno niszy, jej ściany, kamienne mary były suche i puste.