Andrij Lubka
Tak właśnie ona wygląda, jedność
Nie wiem, czy w te dni jest ktoś w Ukrainie, kto może normalnie i w porę zasnąć. Ja – nie mogę. Budzę się w nocy i sprawdzam wiadomości, budzę się rano – i przede wszystkim czytam pasek informacji agencyjnych. Wiadomości są coraz gorsze.
Nie da się pracować. Nie można na niczym się skupić. Przyswajanie wiadomości zatruwa i zwiększa lęk, ale zmusić się, żeby ich co każde kilka minut nie otwierać i nie czytać, nie udaje się. Próby ucieczki – w przyrodę, na narty, w alkohol – też nie dodają spokoju. Lęk rośnie w środku, całkowicie podporządkowawszy sobie codzienne życie.
Ktoś mówi i pisze w te dni: „Tobie dobrze, mieszkasz w Użhorodzie, nie masz czym się denerwować”. Po części to prawda: Użhorod jest na tyle daleko od rosyjskiej granicy, że wątpliwe, by bezpośredni atak nastąpił dzisiejszej nocy.
Jednocześnie złożone i wieloetniczne Zakarpacie to poręczny przyczółek dla prowokowania chaosu, aktów terroru, które natychmiast uzyskają międzynarodowy rozgłos, więc za mocno tu też się nie odprężysz. Chociaż, jasne, w te dni mieszkać na Zakarpaciu – to nie to samo, co żyć na muszce rosyjskiego żołnierza.
Ale uwierzcie, że i w Użhorodzie, na samej granicy z UE, nie ma spokoju. Przed wiadomościami i tutaj się nie ukryjesz. Po nich i tutaj nie zaśniesz. Choć wyobrażam sobie, jak ciężko jest tym ludziom, którzy mieszkają bliżej Rosji. Jak się lękają każdego dnia i każdej godziny. Martwię się o nich.
O Jarosława z Czernichowa, o Serhija z Charkowa, o Jewhena z Sumów, o Sierhija z Mariupola, o Switłanę z Odessy – o wszystkich tych, których mogę nazwać znajomymi i przyjaciółmi, z którymi byłem i bywałem. Rozmawiałem i sprzeczałem się, o wszystkich tych, którzy swoje miasta i regiony czynią Ukrainą.
Ale nie tylko o nich. Martwię się o ludzi, których nie znam i których nigdy nie widziałem, o Ukraińców, o swoich współrodaków. Boję się, że w ich domy mogą trafić pociski, że do ich domów wedrą się obcy uzbrojeni ludzie, że przyjdzie im boso uciekać w mroźną noc. Chcę ich objąć, podtrzymać, uspokoić. Chciałbym, żeby wiedzieli, że nie są sami.
Do diabła, to jest właśnie to, co w patriotycznych wierszach nazywają „jednością”, a w pracach naukowych – „wspólnotą, która tworzy naród”. Uczucie dumy, kiedy sportowiec z Charkowa zdobywa medal i wchodzi na podium z ukraińską flagą, i uczucie lęku, kiedy na mieszkańców Charkowa szczerzy zęby zezwierzęcona istota.
Jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, ale kraj to organizm, a jego granice to skóra, i gdzie by nie uderzyli, ból odczuwają wszyscy. Nie może być ataku tylko na Charków czy Mariupol – atak będzie na całą Ukrainę. To wojna nie przeciw czernihowczanom czy odesczanom, a przeciw Ukraińcom, Ukrainie jako idei, która wszystkich nas trzyma w kupie.
Tak też żyjemy, złączeni lękiem, strachem, bezsennością. Tuląc się blisko, ramię do ramienia, łokieć do łokcia, zbliżamy się, żeby się ogrzać i podtrzymać jeden drugiego. Słobożańszczyzna jeszcze nigdy nie była tak blisko Zakarpacia, jak teraz, w czas zagrożeń i pogróżek; Donbas jeszcze nigdy nie był tak blisko Zakarpacia, jak teraz, kiedy w okopach siedzą tam bojownicy naszej Zakarpackiej Górskiej Brygady Szturmowej.
Kraj, który był geograficzną mapą w szkolnym podręczniku czy na ekranie telewizyjnej prognozy pogody, nabiera realnych rysów twarzy ludzi, o których się martwisz, których chcesz wesprzeć i obronić. Bezsenność osiedliła się w każdym domu od Użhorodu do Donbasu, nie śpimy razem, jesteśmy razem w tej łodzi, która nazywa się „Ukraina”. Tak właśnie ona wygląda, jedność.
Ołeksandr Irwaneć
Notatki z czasu wojny
Nigdy nie myślałem, że będę pisał tekst pod takim tytułem. Tym bardziej we własnym domu, w swoim kraju…
poniedziałek, 28 lutego, ostatni dzień zimy, ale nie ostatni dzień wojny
No i znowu przyszło nam tworzyć historię, jak dwadzieścia osiem lat temu, jak dziewięć lat temu. Jakaś taka cykliczność się pojawia: 2004–2013-2022. Dwa Majdany, a teraz wojna. I za każdym razem naród Ukrainy musi walczyć przeciwko Rosji. Dlatego też łączę te trzy daty. Powstanie – ono i w czasie wojny także jest powstaniem, ogólnonarodowy protest, całkowite odrzucenie stanowiska oraz działań kraju z północnego wschodu. Tylko teraz Majdanem dla nas stała się już cała Ukraina.
Żeby to był ostatni raz, „Bóg Trójcę lubi”, mówi się u nas, a Polacy mają porzekadło: „do trzech razy sztuka”. Jeszcze w 2004 roku, już w grudniu, kiedy ogłaszano powtórkę drugiej tury wyborów prezydenckich, na potrzeby swojej rubryki w ówczesnym piątym kanale telewizyjnym, w ówczesnym programie Romka Czajki „5 Kopiejek” napisałem wiersz, w którym były takie linijki:
Ktoś się zmęczył, ktoś już jest niedołężny,
ale wreszcie to się wydarzy,
bo i w bajkach dobro zwycięża
ostatecznie za trzecim razem!
A teraz piszę notatki z Irpienia, gdzie przebywam z żoną Oksaną, jej dziewięćdziesięciojednoletnią matką i trzyletnim kotem Bashō. Kot i mama słabo rozumieją, co się dzieje, a my z Oksaną od czasu do czasu trochę wariujemy (przekreślone) denerwujemy się i na przemian wzajemnie się uspokajamy.
W czwartek 24 lutego nad ranem wyrwały nas ze snu dźwięki wybuchów. Do Hostomla w linii prostej jest od nas jakieś pięć, sześć kilometrów i z balkonu (mieszkamy na piątym piętrze) było widać wybuchy i rozbłyski. Wybuchy z rozbłyskami to napływały falami, to cichły. Tak jest do dzisiaj. Chociaż liczba fal się zmniejszyła, ale mimo to powtarzają się kilka razy w ciągu godziny.
Jak wiele się stało przez te cztery dni! W środę, w ostatni przedwojenny wieczór, z Petrem Załmajewem piliśmy kawę w towarzystwie kilku pięknych dam. Petro ma amerykański paszport, zapytałem go, czy w związku z niebezpieczeństwem wojny zamierza wyjechać do Stanów. Brodacz Załmaj-aga tylko się uśmiechnął: jestem dziennikarzem, zostaję. Kilka razy wychodziliśmy na wewnętrzne podwórko kawiarni przy Rejtarskiej, żeby zapalić, było wilgotno i dość ciepło jak na koniec lutego. Chciałem zacząć następne zdanie od słów „nic nie zapowiadało”, ale zaciąłem się – nie, jakieś przeczucie przecież było, wisiało w powietrzu. I to przeczucie okazało się niebezpodstawne.
Hostomel, Bucza, Irpień – to teraz „miejsca bojowej chwały” czy nawet bez cudzysłowu i dużą literą – Miejsca Bojowej Chwały.
W Buczy na postumencie stał stareńki BTR, pomnik upamiętniający krajanów, którzy polegli w Afganistanie. Okupanci z daleka zauważyli ten wojskowy pojazd i, nie zorientowawszy się, śmiało rozpoczęli z nim bój. Zmarnowali znaczną część amunicji, a później uderzyli na prawdziwe ukraińskie transportery opancerzone i oczywiście ten pojedynek przegrali. Taka jest wojna, wojna w Ukrainie. Nawet pomniki są po naszej stronie.
Jeszcze wczoraj padła łączność telefoniczna – być może uszkodzili tutejsze wieże przekaźnikowe Kyivstaru. Internet na razie jeszcze jest i mam nadzieję, że uda mi się wysłać ten tekst do „Zbrucza”.
Dziś rano na podwórku i na ulicy był duży ruch – poniedziałek, początek tygodnia. Godzina policyjna trwała do ósmej rano i od razu po ósmej podwórko zapełniło się mieszkańcami i zwykłymi przechodniami – podwórko mamy przechodnie. Dozorczyni Nadia czysto zamiotła asfalt, śmiecie też zostały wywiezione – służby komunalne działają.
W Irpieniu otwarte są pojedyncze sklepy, kolejki do nich są dość długie, ale ani sprzeczek, ani awantur, ani innych konfliktów się nie obserwuje. Z północnego wschodu, od Hostomla i Buczy, czasem dochodzą odgłosy wybuchów. Kilka razy słychać było dźwięk samolotów na niebie – mocny, ostry i szybki. A wczoraj przy wjeździe z Buczy do Irpienia koło Centrum Handlowego „Żyrafa” trwała prawdziwa walka, słychać było wystrzały i w tamtą stronę biegli chłopcy w cywilu, ale z automatami – być może obrona terytorialna.
Jeszcze bliżej epicentrum boju niż my mieszka małżeństwo – Siarhiej Pryłucki i Ołena Stepanenko, z małym synem, Adamem. Bucza jest obok Hostomla, dwa, trzy kilometry. Udało się do nich dodzwonić, kiedy jeszcze działały telefony. Byli poza domem. I to dobrze, bo mieszkają w nowym budownictwie, na wysokim piętrze – widok z okien piękny, ale i prawdopodobieństwo tego, że w okno trafi jakiś pocisk, też wysokie. A w samym Hostomlu mieszka przyjaciółka mojej żony, architektka Oksana Biłous, i już od paru dni nie ma z nią kontaktu. Serce ściska się od złych domysłów…
W Irpieniu od ostrzału ucierpiała też nowa wysoka zabudowa i dzielnica domów jednorodzinnych, wiele tam uszkodzonych budynków, okupanci strzelali do okien, zabierali ludziom samochody, żeby nimi jechać na Kijów. Jednak mosty przez rzekę Irpień i Buczankę wysadzone, jesteśmy teraz jak na wyspie. Dokąd więc dojechali – nie wiadomo.
Wojna wojną, a nasz kot to stworzenie rozpuszczone i dlatego jest wybredny, jak już się naje, to zostawia dużo jedzenia na swoim spodeczku, a potem domaga się świeżego. Podeschłą i zwietrzałą kocią karmę wynoszę kotom podwórkowym – one nie są takie wybredne. Wczoraj dość późno, jak już zaczęła się godzina policyjna, wyniosłem im, jak z Oksaną żartujemy, „przesyłkę od Bashō”. Miasto było zupełnie ciemne, latarni na podwórzu i przy ulicy nie zapalano od kilku dni. W oknach domów też prawie się nie świeciło – wielu ludzi opuściło Irpień. W naszej klatce na trzydzieści sześć mieszkań świeciło się tylko u nas i jeszcze w dwóch – na trzecim i na siódmym piętrze. Z głębi podwórka przybiegły dwa koty i chodziły wokół wysypanej przeze mnie karmy.
Wyciągnąłem papierosa, zapaliłem i siadłem na ławce pod klatką. Zanim go wypaliłem, zrymowałem dwie strofki. To, oczywiście nie jest poezja wysokich lotów, ale mimo wszystko je pokażę:
Starym już, lecz nie chory i nie kaleka jeszcze.
Więc mnie przestraszyć, wrogu, nawet się nie staraj!
Rosyjski myśliwcu, śmigłowcu, okręcie,
Już to słyszałeś od kogoś: Spierdalaj!
Jeszcze nie wziąłem do rąk kałacha,
wstydu ze tę leksykę nie czując ni winy,
mówię ci teraz otwarcie, bez strachu:
Rosyjski żołnierzu,
Spierdalaj z Ukrainy!
Jurij Andruchowycz
Półsacharow. Półzwycięstwo
Odezwali się dysydenci – i włodarze Fra[nkiwska] pokazali plecy. Czy z szacunku dla więźniów sumienia, o których być może usłyszeli pierwszy raz, a może ze strachu o własne notowania?
I teraz decyzja ojców miasta – w dosłownym tego słowa znaczeniu – stała się połowiczna: dawną ulicę Akademika Sacharowa podzielą. Jedna część pozostanie z imieniem akademika, ta mniej okazała. Druga otrzyma wcześniej zapowiadaną nazwę – Ukraińskiego Zwycięstwa. Ojcowie miasta nie mieli najmniejszych wątpliwości, czy taka nazwa miastu jest koniecznie potrzebna. I nie zważali na to, że w takim przypadku zwycięstwo okaże się trochę krótkie, bo zaledwie czterystumetrowe. Bardzo skromne zwycięstwo i, co trzeba przyznać, to nie ulica, a jakiś odkrajek, odcinek.
Jednak, jeśli policzyć, że właśnie ten jej odcinek otrzymuje już siódmą nazwę (swego czasu będąc Nową, Bilińskiego, Polizeistrasse, Czkałowa, Czekistów, Akademika Sacharowa), to pozostaje zawierzyć szczęśliwej siódemce.
Z drugiej strony – wcale nie dla wszystkich okazywała się ona taka krótka. Taka, że każdy na piechotę średnim tempem pokona ją w pięć minut. Czasem mówiono o niej jako o najdłuższej: „Która ulica w Stanisławie jest najdłuższa? – Czkałowa. – Jak to? Dlaczego? – A dlatego, że jak nasz Iwan zniknął na niej, to dopiero po dwudziestu pięciu latach wrócił”.
Ale ten żart raczej nie jest o ukraińskim zwycięstwie. Raczej o ukraińskich ofiarach.
Specyfika tej ulicy tkwi w całkiem masywnym budynku, gdzie za różnych reżymów niefortunni odwiedzający go mogli zaznać wszystkiego: bezlitośnie przesłuchiwano ich i gnojono długo w areszcie, a także – grzechu nie ukryjesz – katowano i zabijano. Te dwa ostatnie działania przeprowadzano nierzadko ze szczególnym, zwierzęcym okrucieństwem. W tym dziele gestapo i NKWD, MBR i KGB nawet mogły walczyć, wybaczcie słowo – o palmę pierwszeństwa.
Kiedy więc w październiku pierwsza demokratycznie wybrana, „ruchowska”– jak wtedy mówiono – miejska rada rozpoczęła wstępne zmiany nazw ulic, nieprzypadkowo na czele listy znalazła się ulica Czekistów. Że jej nazwę zmieniono właśnie na „Akademika Sacharowa”, też było nieprzypadkowe: w tamtym czasie był to szczególnie dotkliwy policzek wymierzony sowieckim (w istocie rosyjskim) siłownikom.
Akademik Sacharow więźniem politycznym nigdy nie był. System po prostu potrzebował go nie w zonie – jako wybitnego, na światowym poziomie, fizyka jądrowego. Za to objęto go bardzo specjalną, aż przesadną kontrolą – z wszystkimi odczuwalnymi i nieodczuwalnymi ograniczeniami, prowokacjami, molestowaniami, tzw. podsłuchami i obserwacją zewnętrzną. W końcu nastąpiło i sześcioletnie zesłanie do niezbyt przyjaznego miasta Gorki, wywołane nieustraszonym oświadczeniem akademika co do inwazji afgańskiej. Były też niejednokrotne protestacyjne głodówki, które od czasu do czasu musiał podejmować, żeby wywalczyć w systemie choćby centymetry przestrzeni dla siebie. Oni bali się go żywego, ale też bali się jego śmierci. Do czasu, jak się okazało.
Tak, nie był więźniem politycznym. Ale był kimś, kto całemu cywilizowanemu światu o nich, sowieckich politzekach mówił. W grudniu 1975 roku – najdobitniej:
w wykładzie z okazji otrzymania nagrody Nobla, głosem swojej żony, pani Bonner. Samego Noblisty oczywiście do Oslo na ceremonię nie wypuszczono.
„Po prostu wymienię w tej sali nazwiska niektórych znanych mi więźniów… proszę przyjąć, że wszyscy oni są więźniami sumienia, a wszyscy polityczni więźniowie mojego kraju dzielą ze mną honor Pokojowej Nagrody Nobla”. Te słowa akademika są kluczowe dla zrozumienia tej wyjątkowej szlachetności ducha, z jaką prowadził on swoją głeboko osobistą walkę za wszystkich.
Pluszcz. Głuzman. Moroz. Nadija Switłyczna. Stefania Szabatura, Iryna Kałyneć. Stasiw. Iryna Senyk. Szmuk. Karawański. Wałerij Marcczenko. Szuchewkowij. Seńkiw. Hryńkiw. Lisowyj. Czornowił. Osadczy. Mustafa Dżemilew. Trzydziesci sześć ukraińskich nazwisk, wymienionych w wykładzie, które obok dziesiątków innych zabrzmiały pierwszy raz na cały świat. I jeszcze jeden, bardzo ważny akcent: „Nie mogłem wymienić wszystkich znanych mi więźniów z braku miejsca, a jeszcze większej ilości nazwisk nie znam albo nie mam pod ręką ich świadectwa. Ale wszystkich mam w myślach i wszystkich, których nie wymieniłem, proszę o wybaczenie. Każde wymienione i niewymienione nazwisko – to ciężka i heroiczna człowiecza dola, lata cierpień, lata walki o ludzką godność”.
Nadając imię akademika ulicy, która dotąd nosiła imię katów i zabójców, miasto oddawało swój najwyższy szacunek jednemu z liderów duchowego sprzeciwu wszech czasów. W ten sposób przezwyciężało także własną prowincjonalność. Poza tym było to także oddanie honoru osobistej ofierze Sacharowa. Istnieje wiele podstaw ku temu, żeby za przyczynę przedwczesnej śmierci noblisty w grudniu 1989 roku uważać (klasyka gatunku!) otrucie. Wtedy system prawdopodobnie zdecydował się nie odkładać już jego śmierci. Ten, kto sam jeden potrafił wyzywająco przeciwstawiać się całej deputackiej „agresywno-posłusznej większości”, stawał się zbyt niebezpieczny, aby dalej chronić go ze względu na pracę naukową, nawet w dziedzinie jądrowej.
Teraz, kiedy w mieście zapachniało ostatecznym pozbyciem się resztek rosyjskich nazw, najpierw pomyślałem: tylko nie Sacharowa… Może wystarczy rozumu?
Nie wystarczyło.
Zrozumiałbym jeszcze, gdyby radni miejscy próbowali użyć jakichś argumentów. Powiedzmy, że traktują akademika jako współtwórcę, w dodatku jednego z kluczowych, sowieckiej broni jądrowej, szczególnie bomby wodorowej. Czyli kogoś, kto bezpośrednio przyczynił się do uzyskania statusu jądrowego mocarstwa przez imperium zła, a to oznacza, że kiedy putin dzisiaj grozi swą jądrową potęgą, to część odpowiedzialności spoczywa też na Sacharowie. To byłoby ciekawe etycznie stanowisko, z którym naprawdę można byłoby z pożytkiem dyskutować – i miasto na takiej dyskusji tylko by zyskało.
Bieda jednak w tym, że ojcowie miasta na żadne argumenty się nie zdobyli. Wrażenie jest takie, że oni w ogóle nie za bardzo wiedzą, kim był ten jakiś akademik Sacharow, własnym przykładem jakby podważając to, co powiedział on w wykładzie noblowskim: „Tysiące lat temu ludzkie plemiona prowadziły brutalne walki w celu przeżycia i w tej walce ważna była nie tylko umiejętność władania maczugą, ale i zdolność do myślenia, do zachowania tradycji, do altruistycznej samopomocy w ramach swego plemienia”.
A co w naszym plemieniu mamy dzisiaj? Odezwali się dysydenci – i Sacharow został. O połowę go skrócono i jak nad biednym krewnym się ulitowano. Ogólnie rzecz biorąc, putinowi znowu udała się zemsta, której narzędziem tym razem stali się włodarze miasta Fra. Takie „ukraińskie zwycięstwo”.
Żeby z tego powodu nie popaść w całkowite zwątpienie, znajduję słowa pocieszenia: „Ale wszystko to nie powinno zmniejszać naszego świętego pragnienia, żeby właśnie na tym świecie, gdzie, niby rozbłysk w ciemności, pojawiliśmy się na jedną chwilę z czarnego niebytu bezświadomego istnienia materii, urzeczywistnić wymogi Rozumu i stworzyć Życie, godne nas samych i niewyraźnie domyślanego się przez nas Celu”.
22.04.2022