utwory / premiery w sieci

Plac gwiazdy

Cezary Węgliński

Patrick Modiano

Fragment książki Patricka Modiano Plac gwiazdy w tłumaczeniu Cezarego Węglińskiego. Prezentacja w ramach projektu „Tłumacz z uczelni 2019”.

Nar­ra­tor, Rapha­ël Szle­mi­lo­wicz, jest boha­te­rem cier­pią­cym na halu­cy­na­cje. Tysiąc żyć, z któ­rych każ­de mogło­by być jego życiem sunie prze­zeń po sza­lo­nych torach w tę i z powro­tem w poru­sza­ją­cej fan­ta­sma­go­rii. Tysiąc sprzecz­nych toż­sa­mo­ści pchnie jego język w obłęd, w któ­rym Żyd jest jed­no­cze­śnie kró­lem i męczen­ni­kiem, i gdzie tra­ge­dia skry­wa się pod bła­ze­na­dą. Oglą­da­my zatem para­dę posta­ci rze­czy­wi­stych i fik­cyj­nych: Maurice’a Sach­sa, Otto Abet­za, Lévy-Vendôme’a i dok­tor Louis-Fer­di­nan­da Bar­da­mu, Bra­sil­la­cha i Drieu la Rochel­le, Mar­ce­la Pro­usta oraz opraw­ców z fran­cu­skie­go Gesta­po, kapi­ta­na Drey­fu­sa i admi­ra­ło­wów-peta­ini­stów, Freu­da, Rebe­kę, Hitle­ra, Evę Braun i wie­le innych posta­ci, podob­nych do figur na karu­ze­li, któ­re krę­cą się opę­tań­czo w cza­sie i prze­strze­ni. Ale kie­dy  zamy­ka­my plac gwiaz­dy, powieść ta wpi­su­je się w samo cen­trum „sto­li­cy cier­pie­nia”.

Rudy’emu Modia­no

W lip­cu 1942 roku nie­miec­ki ofi­cer pod­cho­dzi do mło­de­go męż­czy­zny i mówi: „Prze­pra­szam pana, gdzie jest Plac Gwiaz­dy?”
Chło­pak wska­zu­je na lewą stro­nę swo­jej klat­ki pier­sio­wej.

(Histo­ria żydow­ska)

I

Był to czas, kie­dy trwo­ni­łem swój wene­zu­el­ski spa­dek. Nie­któ­rzy mówi­li jedy­nie o mojej pięk­nej mło­do­ści i czar­nych lokach, inni poili mnie znie­wa­ga­mi. Czy­tam znów, po raz ostat­ni, arty­kuł, któ­ry poświę­cił mi Léon Raba­tête w spe­cjal­nym nume­rze „Ici la Fran­ce”: „[…] Jak dłu­go jesz­cze będzie­my zno­sić wybry­ki Rapha­ëla Szle­mi­lo­wi­cza? Jak dłu­go jesz­cze ten Żyd będzie bez­kar­nie obno­sił swo­je ner­wi­ce i ata­ki epi­lep­sji po całej Fran­cji – od Touqu­et po Anty­by, od La Bau­le po Aix-les-Bains? Pytam po raz ostat­ni – jak dłu­go jesz­cze tacy mete­ko­wie jak on będą urą­gać synom Fran­cji? Jak dłu­go jesz­cze będzie­my musie­li myć lep­kie od doty­ku Żydów ręce? […]”. Na łamach tego same­go dzien­ni­ka dok­tor Bar­da­mu ciskał we mnie taki­mi oto epi­te­ta­mi: „… Szle­mi­lo­wicz?… Ach, sple­śnia­ły śmier­dziel z get­ta! … Gów­no roz­ma­za­ne! … Pokurcz bez naplet­ka! … Gni­da libań­sko-kanac­ka! Bum… Patrz­cie no! Co za żigo­lak jidysz! Narwa­ny jeba­ka małych Ary­jek! … Wyskro­bek wście­kle negro­idal­ny! … Obłą­ka­ny mło­dy nabab z Abi­sy­nii! … Ratun­ku! … Wypa­tro­szyć go! … Wyka­stro­wać! Oszczę­dzić dok­to­ro­wi takie­go spek­ta­klu! … Ukrzy­żo­wać go, na Boga! … Tego bywal­ca wsza­wych kok­taj­li… tego salo­no­we­go gudła­ja! … Od orgie­tek made in Haifa!… Can­nes! … Davos! …. Capri i tut­ti quan­ti! … bur­de­li arcy­ży­dow­skich! … Uwol­nić nas od tego obrze­za­ne­go fir­cy­ka! … Od jego łoso­sio­we mase­ra­ti! Od łodzi tybe­riadz­kich! Od kra­wa­tów à la Synaj! … Niech te Aryj­ki, jego nie­wol­ni­ce, odgry­zą mu jaja! … swo­imi pięk­ny­mi ząb­ka­mi… słod­ki­mi rącz­ka­mi … niech mu wyłu­pią oczy! …Śmierć Kali­fo­wi! … Bunt w hare­mie Chrze­ści­jan! … Nuże! …  Prę­dzej! … Nie lizać mu jaj! … nie łasić się za dola­ry! … Uwol­nić się! … Odwa­gi, Made­lon! … bo dok­tor się roz­pła­cze!  … i się wykoń­czy! … O, paskud­ny wyzysk! …  Spi­sek San­he­dry­nu! … Oni nasta­ją na życie Dok­to­ra! … Wierz­cie mi! … Kon­sy­storz! … Bank Rot­szyl­dów! … Cahen d’Anvers! … Szle­mi­lo­wicz! … dziew­czyn­ki, wspó­móż­cie Bar­da­mu! … Ratun­ku! …”.

Dok­tor nie potra­fił mi wyba­czyć Zde­ma­sko­wa­ne­go Bar­da­mu, któ­re­go mu wysła­łem z Capri. W szki­cu tym wyra­zi­łem podziw jako mło­dy Żyd, któ­ry w wie­ku czter­na­stu lat prze­czy­tał jed­nym tchem Podróż Bar­da­mu i Dzie­ciń­stwo Louis-Fer­di­nan­da. Nie prze­mil­cza­łem przy tym jego anty­se­mic­kich pam­fle­tów, jak to zwy­kle robią dobre chrze­ści­jań­skie duszycz­ki. Napi­sa­łem o nich tak: „Dok­tor Bar­da­mu poświę­ca dużą część swo­je­go dzie­ła kwe­stii żydow­skiej. Nic w tym dziw­ne­go – dok­tor Bar­da­mu jest jed­nym z nas, to naj­więk­szy pisarz żydow­ski wszech­cza­sów. Oto dla­cze­go pisze z pasją o bra­ciach naszej rasy. W swo­ich dzie­łach czy­sto powie­ścio­wych dok­tor Bar­da­mu wspo­mi­na bra­ta naszej rasy, Char­lie­go Cha­pli­na, z tym jego zami­ło­wa­niem do god­nych poża­ło­wa­nia deta­li i poru­sza­ją­cych posta­ci prze­śla­do­wa­nych… Język dok­to­ra Bar­da­mu jest nawet bar­dziej „żydow­ski” niż sztu­ka­te­ryj­ne fra­zy Mar­ce­la Pro­usta ‒ muzy­ka deli­kat­na, ckli­wa, nie­co pory­wa­ją­ca, odro­bi­nę kabo­tyń­ska”. Pod­su­mo­wa­łem: „Tyl­ko Żydzi mogą napraw­dę zro­zu­mieć jed­ne­go ze swo­ich. Tyl­ko Żyd może roz­sąd­nie mówić o dok­to­rze Bar­da­mu”. W odpo­wie­dzi otrzy­ma­łem od dok­to­ra obe­lży­wy list. Według nie­go orgie i milio­no­we sumy słu­ży­ły mi do kie­ro­wa­nia świa­to­wym spi­skiem żydow­skim. Z miej­sca posła­łem mu Psy­cho­ana­li­zę Drey­fu­sa, w któ­rej wyka­zy­wa­łem czar­no na bia­łym winę Kapi­ta­na ‒ nie­źle jak na Żyda, co? Roz­wi­ną­łem w niej nastę­pu­ją­cą tezę: Alfred Drey­fus całym ser­cem kochał Fran­cję Świę­te­go Ludwi­ka, Joan­ny d’Arc i Szu­anów, co tłu­ma­czy­ło jego powo­ła­nie woj­sko­we. Ale ta Fran­cja nie chcia­ła jed­nak Żyda Alfre­da Drey­fu­sa. Zdra­dził ją zatem tak, jak wywie­ra się zemstę na wzgar­dli­wej kobie­cie, któ­ra ma ostro­gi w kształ­cie kwia­tu lilii. Bar­rès, Zola i Déro­ulède nie zro­zu­mie­li nic z tej nie­szczę­snej miło­ści.

Taka inter­pre­ta­cja praw­do­po­dob­nie wpra­wi­ła dok­to­ra w zakło­po­ta­nie. Nie dał mi już wię­cej zna­ku życia.

Krzy­ki Raba­têta i Bar­da­mu były zagłu­sza­ne sło­wa­mi na mnie ze stro­ny kro­ni­ka­rzy życia świa­to­we­go. Więk­szość z nich cyto­wa­ła Valéry’ego Lar­bau­da i Scot­ta Fit­zge­ral­da – porów­ny­wa­no mnie do Bar­na­bo­otha, nazy­wa­no „The Young Gats­by”. Na zdję­ciach w maga­zy­nach przed­sta­wia­no mnie zawsze z pochy­lo­ną gło­wą i wzro­kiem zagu­bio­nym gdzieś po hory­zont. Moja melan­cho­lia sta­ła się wte­dy przy­sło­wio­wa na łamach perio­dy­ków od spraw ser­co­wych. Dzien­ni­ka­rzom, któ­rzy prze­py­ty­wa­li mnie przed Carl­to­nem, Nor­man­dym, czy Mira­ma­rem, pra­wi­łem z prze­ko­na­niem o swo­im „żydo­stwie”. Skąd­inąd, moje poczy­na­nia kłó­ci­ły się z war­to­ścia­mi pie­lę­gno­wa­ny­mi przez Fran­cu­zów – czy­li z dys­kre­cją, oszczęd­no­ścią i pra­cą. Po moich przod­kach z Orien­tu odzie­dzi­czy­łem czar­ne oczy, upodo­ba­nie do eks­hi­bi­cjo­ni­zmu i prze­py­chu oraz nie­ule­czal­ne próż­niac­two. Nie jestem dziec­kiem tego kra­ju. Nie pozna­łem, co to kon­fi­tu­ry bab­ci, rodzin­ne por­tre­ty ani kate­chizm. Mimo to nie prze­sta­je mi się marzyć dzie­ciń­stwo na pro­win­cji. Moje upły­wa wśród zastę­pu angiel­skich guwer­nan­tek, w mono­to­nii wymu­ska­nych plaż – w Deavu­il­le Miss Eve­lyn trzy­ma mnie za rękę. Mama porzu­ca mnie dla gra­czy polo. Wie­czo­rem przy­cho­dzi uca­ło­wać mnie na dobra­noc, ale cza­sem nawet nie zada­je sobie tru­du. Cze­kam na nią wte­dy, nie słu­cha­jąc już Miss Eve­lyn ani przy­gód Davi­da Cop­per­fiel­da. Każ­de­go ran­ka Miss Eve­lyn zabie­ra mnie do Poney Clu­bu. Tam mam lek­cje jaz­dy kon­no. Zosta­nę naj­sław­niej­szym gra­czem polo na świe­cie, żeby podo­bać się Mamie. Mali Fran­cu­zi zna­ją wszyst­kie dru­ży­ny pił­ki noż­nej. Ja myślę tyl­ko o polo. Powta­rzam sobie te magicz­ne sło­wa: Laver­si­ne, Cibao la Pam­pa, Silver Leys, Por­fi­rio Rubi­ro­sa. W Poney Clu­bie czę­sto robią mi zdję­cia z małą księż­nicz­ką Lailą, moją narze­czo­ną. Po połu­dniu Miss Eve­lyn kupu­je nam cze­ko­la­do­we para­sol­ki w buti­ku Mar­ki­zy de Sévi­gné. Laila woli liza­ki. Te z Mar­ki­zy mają podłuż­ny kształt i ład­ny paty­czek.

Zda­rza mi się zgu­bić Miss Eve­lyn, kie­dy zabie­ra mnie na pla­żę, ale ona wie, gdzie mnie zna­leźć – z Firo­uzem, byłym kró­lem, i baro­nem Truf­fal­di­no, dwo­ma doro­sły­mi, moimi przy­ja­ciół­mi. Firo­uz, były król, sta­wia mi sor­be­ty pista­cjo­we wykrzy­ku­jąc: „Taki sam łasuch jak ja, ten mój mały Rapha­el!”. Baron Truf­fal­di­no sie­dzi zawsze w Barze du Sole­il, samot­ny i smut­ny.  Pod­cho­dzę do sto­li­ka i sta­ję naprze­ciw­ko nie­go. Sta­ru­szek opo­wia­da mi wów­czas nie­koń­czą­ce się histo­rie, któ­rych boha­ter­ki to Cléo de Méro­de, Caro­li­ne Ote­ro, Emi­lien­ne d’Alençon, Lia­ne de Pougy, Odet­te de Crécy ‒ bez wąt­pie­nia same wróż­ki, jak w baj­kach Ander­se­na.

Do pozo­sta­łych rekwi­zy­tów, któ­ry­mi zagra­co­ne było moje dzie­ciń­stwo, nale­żą para­so­le pla­żo­we w kolo­rze poma­rań­czy, lokal Pré-Cate­lan, pry­wat­ne lek­cje szko­ły Hat­te­mer, David Cop­per­field, hra­bi­na de Ségur, apar­ta­ment mojej mat­ki na quai Con­ti w Pary­żu oraz trzy foto­gra­fie Bory­sa Lip­nitz­kie­go, na któ­rych sto­ję obok cho­in­ki.

To tak­że szwaj­car­skie kole­dże i moje pierw­sze flir­ty w Lozan­nie. Duisen­berg, któ­re­go poda­ro­wał mi na osiem­nast­kę mój wene­zu­el­ski wuj Vidal, sunie w błę­kit wie­czo­ru. Wyjeż­dżam z bra­my, prze­ci­nam park, któ­ry łagod­nym zbo­czem opa­da ku jezio­ru Lemań­skie­mu, i par­ku­ję auto przed weran­dą jakie­goś oświe­tlo­ne­go domu. Kil­ka dziew­czyn w jasnych sukien­kach cze­ka na mnie na traw­ni­ku.  Nie potra­fię lepiej niż Scott Fit­zge­rald opi­sać owe par­ty, gdzie słoń­ce zacho­dzi zbyt mięk­ko, gdzie śmie­chy zbyt żywo wybu­cha­ją i zbyt żywo pobły­sku­ją świa­tła, nicze­go dobre­go nie zapo­wia­da­jąc. Pole­cam wam zatem poczy­tać tego pisa­rza, a znaj­dzie­cie dokład­ny obraz zabaw mojej mło­do­ści. Osta­tecz­nie może­cie prze­czy­tać Fer­mi­nę Márqu­ez Valéry’ego Lar­baud.

Jak­kol­wiek mia­łem podob­ne roz­ryw­ki do moich kosmo­po­li­tycz­nych kole­gów z Lozan­ny, nie byłem do nich cał­ko­wi­cie podob­ny. Czę­sto jeź­dzi­łem do Gene­wy. W ciszy hote­lu des Ber­gu­es czy­ta­łem grec­kie buko­li­ki i pró­bo­wa­łem tłu­ma­czyć tak­że Ene­idę. Pod­czas jed­nej z takich ucie­czek pozna­łem mło­de­go ary­sto­kra­tę tureń­skie­go, Jean-Fra­nço­is Des Essart­sa. Byli­śmy w tym samym wie­ku, a jego oczy­ta­nie wpra­wi­ło mnie w oszo­ło­mie­nie. Od nasze­go pierw­sze­go spo­tka­nia pole­cał mi a to „Delię” Maurice’a Scève’a, a to kome­die Corneille’a, czy Pamięt­ni­ki kar­dy­na­ła Ret­za. Wpro­wa­dził mnie we wdzięk i sub­tel­no­ści fran­cu­skie­go.

Dostrze­głem w nim wie­le cen­nych zale­t‒- takt, hoj­ność, ogrom­ną wraż­li­wość, zja­dli­wą iro­nię. Pamię­tam, że Des Essarts porów­ny­wał naszą przy­jaźń do tej, któ­ra łączy­ła Rober­ta de Saint-Loup i nar­ra­to­ra W poszu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su. „Ty jesteś Żydem, jak nar­ra­tor, a ja jestem spo­krew­nio­ny z rodzi­na­mi de Noail­les, Roche­cho­uart-Mor­te­mart i la Roche­fo­ucauld, tak jak Robert de Saint-Loup. Nie bój się – od jakichś stu lat fran­cu­ska ary­sto­kra­cja ma sła­bość do Żydów. Dam ci do prze­czy­ta­nia kil­ka stron z Dru­mon­ta, gdzie ten dziel­ny czło­wiek gorz­ko nam to wypo­mi­na.

Posta­no­wi­łem nie wra­cać już do Lozan­ny, i bez żad­nych wyrzu­tów sumie­nia poświę­ci­łem moich kosmo­po­li­tycz­nych kole­gów na rzecz Jean-Fra­nço­is des Essart­sa.

O autorach i autorkach

Cezary Węgliński

student warszawskiej romanistyki oraz prawa. Naukowo interesuje się francuską teorią prawa i socjolingwistyką. Wolny czas poświęca francuskiej powieści XIX i XX wieku, fotografii, grafice i nauce kolejnych języków obcych.

Patrick Modiano

ur. w 1945 roku. Francuski pisarz i laureat wielu nagród. Zadebiutował w 1968 roku, a w roku 1972 otrzymał nagrodę Akademii Francuskiej za powieść Les Boulevards de ceinture. Autor około 30 utworów, głównie powieści. Pisał też dla dzieci i tworzył scenariusze filmowe. W języku polskim ukazały się takie jego książki, jak Nawroty nocy, Przejechał cyrk czy Ulica Ciemnych Sklepików, za którą w 1978 roku zdobył prestiżową francuską literacką Nagrodę Goncourtów. Laureat Literackiej Nagrody Nobla 2014.