I
Było dwóch białych, którzy zarządzali stacją handlową. Kayerts, kierownik, był niski i gruby. Carlier, jego zastępca, był wysoki, miał dużą głowę i bardzo szeroki tułów osadzony na parze długich, chudych nóg. Trzecim członkiem załogi był Murzyn z Sierra Leone, który utrzymywał, że nazywa się Henry Price, jednak z takich czy innych powodów tubylcy w dole rzeki wołali na niego Makola i imię to zrosło się z nim podczas wszystkich jego wędrówek po kraju. Mówił po angielsku i po francusku ze szczebiotliwym akcentem, miał piękny charakter pisma, znał się na księgowości, a w głębi serca żywił cześć dla złych duchów. Jego żoną była Murzynka z Loandy, ogromna i hałaśliwa. Przed drzwiami ich niskiego, przypominającego szopę domu, tarzało się w słońcu troje dzieci. Makola, milkliwy i nieprzenikniony, gardził dwoma białymi. Zarządzał małym glinianym magazynem pokrytym strzechą i udawał, że utrzymuje właściwy bilans koralików, bawełnianego płótna, czerwonych chustek, mosiężnego drutu i innych towarów, które w nim składowano. Oprócz magazynu i szałasu Makoli na wykarczowanym terenie stacji stał tylko jeden duży budynek. Zbudowany był starannie z trzciny, z werandą po wszystkich czterech stronach. Były w nim trzy pokoje. Pośrodku znajdował się pokój dzienny, w którym stały dwa prymitywne stoły i kilka taboretów. Dwa pozostałe pokoje były sypialniami białych. Za całe ich umeblowanie służyły stelaże łóżek i moskitiery. Podłoga z desek zaśmiecona była rzeczami białych: otwartymi, na poły opróżnionymi skrzynkami, podartą odzieżą, starymi butami – wszystkie rzeczy brudne, wszystkie zepsute, gromadzące się tajemniczo wokół niechlujnych ludzi. Było tam jeszcze jedno mieszkanie, kawałek od zabudowań. W nim, pod mocno przekrzywionym krzyżem, spał człowiek, który widział początek tego wszystkiego, który zaprojektował i patrzył, jak budowana była ta placówka postępu. W rodzinnym kraju był niespełnionym malarzem, który znużony ściganiem sławy o pustym żołądku, przyjechał tutaj za sprawą wysokiej protekcji. Był pierwszym kierownikiem stacji. Makola, z właściwym mu, obojętnym „a nie mówiłem”, patrzył, jak pełen zapału artysta umiera na febrę w dopiero co ukończonym domu. Później przez jakiś czas mieszkał samotnie ze swoją rodziną, swoimi księgami rachunkowymi i ze Złym Duchem, który panuje nad ziemiami na równiku. Był w bardzo dobrych stosunkach ze swoim bogiem. Być może zjednał go sobie obietnicą dostarczenia z czasem kolejnych białych do zabawy. W każdym razie dyrektor Wielkiej Spółki Handlowej, gdy przybył na parowcu przypominającym olbrzymią puszkę sardynek, z wzniesioną na pokładzie wiatą o płaskim dachu, znalazł stację w dobrym porządku i Makolę jak zawsze cichego i pracowitego. Dyrektor polecił postawić krzyż na grobie pierwszego agenta i osadził na placówce Kayertsa. Carlier został ustanowiony zastępcą. Dyrektor był człowiekiem bezwzględnym i skutecznym, który czasami jednak niespodziewanie rozpieszczał wisielczym humorem. Wygłosił mowę do Kayertsa i Carliera, wskazując na obiecujące strony ich placówki. Najbliższa stacja handlowa była jakieś trzysta mil dalej. Była to dla nich wyjątkowa szansa, żeby się wyróżnić i zarobić prowizję od transakcji. Taka posada był przysługą wyświadczaną początkującym. Dobroć dyrektora wzruszyła Kayertsa prawie do łez. Powiedział, że da z siebie wszystko i postara się nie zawieść pokładanych w nim nadziei. Kayerts pracował wcześniej w Administracji Telegrafów i wiedział, jak należy okazać swoją wdzięczność. Carlier, były podoficer kawalerii zabezpieczanej przez kilka europejskich mocarstw, był pod mniejszym wrażeniem. Jeśli była do zdobycia prowizja – tym lepiej. I tocząc chmurnym spojrzeniem po rzece, lasach, po nieprzeniknionym buszu, który zdawał się odcinać placówkę od reszty świata, wymamrotał przez zęby:
– Wkrótce się okaże.
Następnego dnia, gdy kilka bel bawełny przeznaczonej na sprzedaż i parę skrzyń zapasów zostało wyrzuconych na brzeg, parowiec przypominający puszkę sardynek odbił, by nie powrócić przez sześć kolejnych miesięcy. Na pokładzie, patrząc w stronę dwóch agentów, którzy stali na brzegu wymachując kapeluszami, dyrektor uniósł dłoń do czapki i obracając się do starego służącego Spółki, zmierzającego do siedziby głównej, powiedział:
– Niech pan spojrzy na tych dwóch imbecyli. W kraju chyba powariowali, że przysyłają mi takie osobniki. Powiedziałem tym facetom, żeby założyli ogród warzywny, zbudowali nowe magazyny i płot, i żeby skonstruowali pomost wyładunkowy. Założę się, że nic nie będzie zrobione! Nie będą wiedzieli, jak zacząć. Zawsze uważałem, że stacja na tej rzece nie ma sensu, a oni do niej idealnie pasują.
– Wyrobią się tutaj – powiedział stary wyga z delikatnym uśmiechem.
– W każdym razie mam ich z głowy na sześć miesięcy – odparł dyrektor.
Dwaj mężczyźni obserwowali parowiec aż zniknął za zakrętem, a następnie wzięli się pod ręce i wspiąwszy się na brzeg wrócili na stację. Byli w tym rozległym i mrocznym kraju bardzo krótko i jak dotąd zawsze pomiędzy innymi białymi, pod okiem i opieką przełożonych. Teraz, choć głusi na subtelny wpływ otoczenia, poczuli się bardzo samotni, gdy nagle przyszło im bez towarzyszy stanąć twarzą w twarz z dzikim pustkowiem; pustkowie okazało się bardziej obce, bardziej niepojęte za sprawą tajemniczych prześwitów bujnego życia, jakie w sobie kryło. Byli dwiema doskonale nic nieznaczącymi i nieporadnymi jednostkami, których egzystencja jest możliwa jedynie dzięki wysokiej organizacji cywilizowanych mas. Niewielu ludzi uświadamia sobie, że ich życie, sama istota ich charakteru, ich możliwości i zuchwałość, są jedynie wyrazem wiary w bezpieczeństwo otoczenia. Odwaga, opanowanie, zaufanie, uczucia i zasady, każda wielka i każda nieistotna myśl należy nie do jednostki, ale do tłumu – tłumu, który ślepo wierzy w nieodpartą siłę swoich instytucji i swojej moralności, w potęgę swojej policji i swojej opinii. Ale kontakt z czystą, bezbrzeżną dzikością, z pierwotną naturą i pierwotnym człowiekiem, sprowadza niespodziewaną i głęboką troskę do serca. Do poczucia własnej wyjątkowości, do jasnej świadomości samotności własnych myśli i odczuć, do zanegowanych przyzwyczajeń, które są bezpieczne, dodana jest afirmacja niezwykłego, które jest groźne: domieszka rzeczy mglistych, niepodlegających kontroli i odpychających, których niepokojący napór pobudza wyobraźnię i wystawia na próbę cywilizowane nerwy zarówno głupiego, jak i mądrego.
Kayerts i Carlier szli pod rękę, przywierając do siebie jak dzieci w ciemnościach, i odczuwali – nie całkiem bez przyjemności – zagrożenie, które w połowie uznaje się za wymyślone. Bez przerwy gawędzili w poufałym tonie.
– Nasza stacja jest ładnie położona – powiedział jeden.
Drugi zgodził się z entuzjazmem, rozwodząc się nad urokami położenia. Wtedy przeszli obok grobu.
– Biedaczek – powiedział Kayerts.
– Zmarł na febrę, prawda? – wymamrotał Carlier i przystanął.
– A jak! – zawołał oburzony Kayerts. – Mówiono mi, że lekkomyślnie przesiadywał na słońcu. Wszyscy mówią, że tak długo, jak długo unika się słońca, tutejszy klimat wcale nie jest gorszy od tego w domu. Słyszy mnie pan, panie Carlier? Ja tu jestem kierownikiem i moje rozkazy są takie, że nie powinien pan wystawać na słońcu.
Podkreślił swoją pozycję żartobliwie, ale mówił poważnie. Myśl, że być może będzie musiał pogrzebać Carliera i zostać samemu sprawiła, że przeszedł go dreszcz. Nagle poczuł, że ten Carlier jest mu droższy tutaj, w sercu Afryki, niż byłby brat gdziekolwiek indziej. Carlier, wchodząc w rolę, zasalutował i odpowiedział dziarskim tonem:
– Rozkaz, panie kierowniku! – Wybuchnął śmiechem, klepnął Kayertsa w plecy i krzyknął: – Pozwolimy życiu toczyć się spokojnie! Będziemy siedzieć i gromadzić kość słoniową, którą te dzikusy przyniosą. Było nie było, ten kraj ma swoje dobre strony!
Obaj zaśmiali się głośno. Carlier pomyślał: „biedny Kayerts – jest taki gruby i wygląda na chorowitego. To byłoby okropne, gdybym musiał go tu pogrzebać. Jest człowiekiem, którego szanuję”… Zanim doszli do werandy wspólnego domu, mówili sobie „mój przyjacielu”.
Pierwszego dnia byli bardzo ożywieni, krzątali się z młotkami, gwoździami i czerwonym perkalem, wieszając zasłony i starając się uczynić swój dom ładnym i zdatnym do zamieszkania. Postanowili wygodnie umościć się w swoim nowym życiu. Dla nich – zadanie niewykonalne. Skuteczne mocowanie się z nawet czysto materialnymi problemami wymaga więcej spokoju umysłu i hartu ducha, niż na ogół się wydaje. Żadne inne dwie istoty nie mogły być bardziej nieprzygotowane do takiej walki. Społeczeństwo – nie z czułości, ale z racji jego dziwnych potrzeb – roztoczyło opiekę nad tymi dwoma ludźmi, zakazując im jakiejkolwiek samodzielnej myśli, inicjatywy, odstępstwa od rutyny – i to zakazując pod groźbą śmierci. Mogli jedynie żyć jak tryby w maszynie. I teraz, uwolnieni spod urzędowej opieki ludzi z piórem za uchem i ludzi ze złotymi galonami na rękawach, byli jak ci dożywotni więźniowie, którzy wypuszczeni po latach, nie wiedzą, co począć ze swoją wolnością. Nie wiedzieli, jaki użytek zrobić ze swoich zdolności, ponieważ obaj – z braku wprawy – niezdolni byli do samodzielnego myślenia.
Pod koniec drugiego miesiąca Kayerts mawiał:
– Gdyby nie moja Melie, nie byłoby mnie tutaj.
Melie była jego córką. Porzucił stanowisko w Administracji Telegrafów – choć przez siedemnaście lat był tam naprawdę szczęśliwy – by zarobić na posag dla swojej córeczki. Jego żona nie żyła i dziecko wychowywane było przez siostry. Tęsknił do tamtych ulic, chodników, kafejek, wieloletnich przyjaźni, do wszystkich rzeczy, które widział dzień po dniu; do myśli przywoływanych przez znajome przedmioty – myśli swobodnych, monotonnych, kojących urzędnika – i żałował plotek, drobnych uszczypliwości, łagodnego jadu i żarcików państwowych urzędów.
– Gdybym ja miał przyzwoitego szwagra – mawiał Carlier – faceta z sercem, nie byłoby mnie tutaj.
Gdy odszedł z wojska, swoim lenistwem i bezczelnością tak zraził do siebie rodzinę, że zirytowany szwagier poczynił nadludzkie wysiłki, by uzyskać dla niego miejsce w Spółce na stanowisku podrzędnego agenta. Nie posiadając jednego pensa, zmuszony był do przyjęcia tych warunków tak szybko, jak stało się dla niego jasne, że nic więcej nie wyciśnie ze swoich koligacji. Tak jak Kayerts, żałował dawnego życia. Żałował brzęku szabli i ostróg w słoneczne popołudnia, koszarowych dykteryjek, dziewczyn z miast garnizonowych. Ale – oprócz tego – miał też poczucie niesprawiedliwości. Ewidentnie był człowiekiem źle traktowanym. Wpędzało go to niekiedy w markotny nastrój. Niemniej tych dwóch ludzi dobrze się dogadywało w pokrewieństwie swojej głupoty i lenistwa. Zgodnie nic nie robili, zupełnie nic, i cieszyli się idyllą, za którą im płacono. A z czasem zaczęli do siebie czuć coś, co przypominało sympatię.
Żyli jak niewidomi mieszkający w dużym pokoju, świadomi jedynie tego, z czym weszli w kontakt (a i to nie do końca), ale niezdolni, by zobaczyć całokształt rzeczy. Rzeka, las, wielka ziemia pulsująca życiem – wszystko to było jak wielka pustka. Nawet olśniewające słońce nie odsłaniało niczego zrozumiałego. Na ich oczach rzeczy zjawiały się i znikały w niepowiązany z niczym, pozbawiony celu sposób. Rzeka zdawała się nadpływać znikąd i donikąd płynąć. Przepływała przez próżnię. Z tej próżni niekiedy wyłaniały się łódki i ludzie z wiosłami w rękach, którzy w jednej chwili zaludniali plac na stacji. Byli nadzy, lśniącoczarni, przyozdobieni śnieżnobiałymi muszlami i błyszczącym, mosiężnym drutem, oplecionym ciasno wokół kończyn. Gdy mówili, wydawali z siebie nieokrzesane, bełkotliwe dźwięki. Poruszali się dostojnie i swoimi niespokojnymi, nie znającymi odpoczynku oczami rzucali szybkie, dzikie spojrzenia. Owi wojownicy kucali przed werandą w długich rzędach, czterech albo więcej, podczas gdy ich wodzowie targowali się godzinami z Makolą o kieł słonia. Kayerts siedział na swoim krześle i nic nie rozumiejąc obserwował przebieg wydarzeń na dole. Gapił się na nich swoimi okrągłymi, niebieskimi oczami. Wołał do Carliera:
– Patrz! Patrz na tego faceta, i na tamtego po lewej. Czy widziałeś kiedyś taką twarz? Śmieszna bestia!
Carlier, paląc miejscowy tytoń w krótkiej, drewnianej fajce, kroczył dumnie, podkręcał wąsa i przypatrując się wojownikom z wyniosłą pobłażliwością mawiał:
– Dobre zwierzęta. Przyniosły jakąś kość? Tak? W samą porę. Spójrz na mięśnie tego faceta, trzeciego od końca. Wcale bym się nie przejął, gdybym miał od niego zarobić w nos. Mocne ramiona, ale nogi niedobre, poniżej kolan. Nie zrobiłbyś z nich kawalerzystów. – I po obejrzeniu z zadowoleniem swojej goleni, za każdym razem kończył: – Ech, czyż oni nie śmierdzą? Ty, Makola, weź zaprowadź to stado do „fetysza” – (być może ze względu na ducha cywilizacji, którego w sobie zawierał, „fetyszem” nazywany był na każdej stacji magazyn) – i daj im coś z tego barachła, co tam trzymasz. Wolałbym, żeby był pełen kości, a nie szmat.
Kayerts podzielał jego zdanie:
– Tak, tak, idź i skończ z tą paplaniną, Makola. Przyjdę, kiedy będziecie gotowi, żeby zważyć kieł. Musimy być ostrożni. – Następnie zwrócił się do swojego towarzysza: – To jest plemię, które żyje w dole rzeki. Są raczej „pachnący”. Pamiętam, że byli już tutaj. Słyszysz te hałasy? Czego to człowiek nie musi wytrzymać w tym psim kraju! Głowa mi pęka.
Tak zyskowne wizyty były rzadkością. Całymi dniami dwaj pionierzy handlu i postępu patrzyli na pusty plac skąpany w rozedrganym blasku padających pionowo promieni słonecznych. Poniżej wysokiego brzegu płynęła cicha rzeka, lśniąca i spokojna. Na piaskach pośrodku nurtu hipopotamy i aligatory kąpały się obok siebie w słońcu. A rozciągające się na wszystkie strony ogromne lasy, otaczające nieznaczny, wykarczowany punkt stacji handlowej, skrywające złowieszczą złożoność fantastycznego życia, spoczywały w wymownej ciszy swej niemej wielkości. Dwoje ludzi nic nie rozumiało, nie przejmowało się niczym prócz upływu dni, które dzieliły ich od powrotu parowca. Ich poprzednik zostawił po sobie jakieś strzępy książek. Wzięli te resztki różnych powieści i – jak gdyby nigdy wcześniej nie czytali nic tego rodzaju – byli zaskoczeni i rozbawieni. Podczas długich dni nastąpiły niekończące się i niedorzeczne dyskusje na temat fabuł i bohaterów. W sercu Afryki zawarli znajomość z kardynałem Richelieu i z d’Artagnanem, z Sokolim Okiem i Ojcem Goriot oraz wieloma innymi ludźmi. Wszystkie te urojone postacie stały się przedmiotem plotek, jak gdyby były żyjącymi przyjaciółmi. Pomniejszali ich cnoty, nie dowierzali intencjom, potępiali uczynki; byli oburzeni ich obłudą bądź powątpiewali w odwagę. Rachunek zbrodni napełniał ich oburzeniem, podczas gdy czułe lub patetyczne ustępy głęboko poruszały. Carlier odchrząknął i powiedział wojskowym tonem:
– Co za nonsens!
Kayerts, z okrągłymi oczami pełnymi łez, z tłustymi, drżącymi policzkami, pogładził się po łysinie i oświadczył:
– To znakomita książka. Nie miałem pojęcia, że są na świecie tacy mądrzy ludzie.
Znaleźli również jakieś stare numery krajowej gazety. Dziennik omawiał coś, co z lubością nazywał górnolotnie „Naszą Ekspansją Kolonialną”. Mówił wiele o prawach i obowiązkach cywilizacji, o świętości misji cywilizacyjnej i wychwalał zasługi tych, którzy ruszyli nieść światło, wiarę i handel w ciemne zakątki Ziemi. Carlier i Kayerts czytali, zastanawiali się i mieli o sobie coraz lepsze mniemanie. Pewnego wieczoru Carlier, zataczając ręką łuk, powiedział:
– Za sto lat pewnie będzie tu miasto. Będą mola, baraki, i… sale bilardowe. Cywilizacja, mój drogi, i cnota – wszystko. A później w domu będą czytali, że dwóch dobrych ludzi, Kayerts i Carlier, byli pierwszymi cywilizowanymi ludźmi, którzy żyli właśnie w tym miejscu!
Kayerts skinął:
– Tak, to krzepiące.
Wydawało się, że zapomnieli już o zmarłym poprzedniku, ale pewnego dnia wcześnie rano Carlier poszedł i wbił krzyż mocno w ziemię.
– Nie dawał mi spokoju za każdym razem, kiedy tamtędy szedłem – wyjaśnił Kayertsowi przy porannej kawie. – Za każdym razem, tak bardzo się przekrzywił, więc po prostu wbiłem go, i to solidnie, mówię ci, zawiesiłem się na nim obiema rękami. Ani drgnie. O tak, zrobiłem to jak należy.
Niekiedy odwiedzał ich Gobila. Gobila był wodzem sąsiednich wiosek, siwowłosym dzikusem, szczupłym i czarnym, z białym płótnem obwiązanym wokół bioder i z wyliniałą skórą pantery zwisającą na plecach. Przybywał, stawiając swoimi kościstymi nogami długie kroki i podpierając się laską równie wysoką jak on. Wchodząc do dużego pokoju na stacji, przysiadał na piętach na lewo od drzwi. Siedział tam, przyglądał się Kayertsowi i raz po raz wygłaszał mowę, której tamten nie rozumiał. Kayerts, nie przeszkadzając mu w jego zajęciu, od czasu do czasu mówił przyjaźnie:
– Co tam pleciesz, stary bałwanie? – i uśmiechali się do siebie.
Dwaj biali czuli sympatię do tego starego, niepojętego stworzenia i nazywali go Ojcem Gobilą. Sposób bycia Gobili był ojcowski i rzeczywiście zdawał się on kochać wszystkich białych ludzi. Wszyscy wydawali mu się bardzo młodzi, nie do odróżnienia (za wyjątkiem postury), i wiedział, że wszyscy są braćmi oraz że są nieśmiertelni. Śmierć artysty, który był pierwszym białym człowiekiem, jakiego znał bliżej, nie zachwiała tą wiarą – był mocno przekonany, że biały przybysz tylko udawał, że umiera i sprawił, że go pogrzebano z jakiegoś tajemniczego, znanego tylko jemu powodu, w który wnikać nie było sensu. Być może był to jego sposób na powrót do rodzinnego kraju? Tak czy inaczej, to byli jego bracia i przelał na nich swoje absurdalne uczucie. Na swój sposób odwzajemniali je. Carlier klepał go po plecach i ku jego uciesze bezmyślnie odpalał kolejne zapałki. Kayerts zawsze był gotów pozwolić mu powąchać butelki z amoniakiem. Mówiąc krótko – zachowywali się dokładnie tak, jak tamto białe stworzenie, które ukryło się w ziemi. Gobila uważnie im się przyglądał. Może byli tą samą istotą, co ono – a może tylko jeden z nich? Nie mógł się zdecydować, wyjaśnić tej tajemnicy, ale zawsze pozostawał bardzo przyjazny. Ze względu na tę przyjaźń kobiety z wioski Gobili każdego ranka szły gęsiego przez trzcinowe zarośla, niosąc na stację drób i bataty oraz wino palmowe, niekiedy koźlę. Spółka nigdy nie zaopatruje stacji kompletnie i agenci, by przeżyć, potrzebują tych lokalnych dostaw. Mieli je dzięki Gobili i żyli dobrze. Od czasu do czasu jeden z nich miał atak febry i drugi pielęgnował go z czułym oddaniem. Niewiele o tym myśleli. Febra zostawiała ich osłabionymi i ich wygląd zmieniał się na gorsze. Carlier miał podkrążone oczy i był rozdrażniony. Twarz Kayertsa była mizerna, sflaczała ponad krągłością jego brzucha, co nadawało jej dziwny wyraz. Ale przebywając bez przerwy razem, nie dostrzegali zmian, jakie stopniowo zachodziły w ich wyglądzie oraz usposobieniu.
Tak minęło pięć miesięcy.
Wtedy, pewnego ranka, gdy Kayerts i Carlier rozparci w swoich krzesłach na werandzie rozmawiali o zbliżającej się wizycie parowca, gromadka uzbrojonych ludzi wyszła z lasu i zbliżyła się do stacji. Byli obcy w tej części kraju. Wysocy, drobni, odziani od stóp do głów w niebieskie, postrzępione ubrania, z prawej strony na obnażonych ramionach nieśli muszkiety. Makola okazał pewne poruszenie i z magazynu (gdzie spędzał całe dnie) wybiegł gościom na spotkanie. Weszli na plac i patrzyli dookoła spokojnym, pełnym pogardy wzrokiem. Ich przywódca – potężny, wyglądający na zdecydowanego Murzyn o nabiegłych krwią oczach – stanął przed werandą i wygłosił długą mowę. Dużo gestykulował i urwał niespodziewanie.
W intonacji, w brzmieniu długich zdań, jakimi się posługiwał, było coś, co zaskoczyło dwóch białych. Było to jak wspomnienie czegoś nie do końca znanego, a jednak przypominającego mowę człowieka cywilizowanego. Brzmiało jak jeden z tych nieprawdopodobnych języków, które czasami słyszymy w snach.
– Cóż to za język? – powiedział zdumiony Carlier. – W pierwszej chwili wydawało mi się, że ten facet będzie mówił po francusku. W każdym razie to zupełnie inny rodzaj jazgotu niż kiedykolwiek słyszeliśmy.
– Tak – zgodził się Kayerts. – Hej, Makola, co on mówi? Skąd oni przyszli? Kim oni są?
Ale Makola, jak gdyby stał na rozżarzonych węglach, odpowiedział pospiesznie:
– Nie wiem. Oni przychodzą z bardzo daleka. Może pani Price zrozumie. To są chyba źli ludzie.
Ich przywódca, odczekawszy chwilę, powiedział coś ostro do Makoli, który potrząsnął głową. Następnie mężczyzna rozejrzał się wkoło, zauważył szałas Makoli i poszedł w jego kierunku. Po chwili dało się słyszeć panią Makola przemawiającą z wielką swadą. Pozostali obcy – było ich razem sześciu – leniwie spacerowali tu i tam, zajrzeli przez drzwi do magazynu, przystanęli dookoła grobu, wskazując ze zrozumieniem na krzyż, i w ogóle czuli się jak u siebie w domu.
– Nie podobają mi się ci goście… Mówię ci, Kayerts, oni muszą być z wybrzeża. Mają broń palną – zauważył roztropny Carlier.
Kayertsowi również nie podobali się owi goście. Po raz pierwszy obaj zdali sobie sprawę, że żyją w warunkach, w których to, co niezwykłe, może być niebezpieczne, i że prócz ich samych nie ma na świecie siły, która mogłaby pomiędzy nim, a owym niezwykłym stanąć. Byli zaniepokojeni, weszli do budynku i nabili rewolwery. Kayerts powiedział:
– Musimy kazać Makoli powiedzieć im, że mają odejść przed zmrokiem.
Obcy odeszli po południu, gdy zjedli posiłek przyrządzony dla nich przez panią Makola. Olbrzymia kobieta była podekscytowana i dużo rozmawiała z przybyszami. Trajkotała przeraźliwie, wskazując to tu, to tam, na las i na rzekę. Makola usiadł z boku i patrzył. Czasami wstawał i szeptał coś do żony. Towarzyszył obcym w przejściu wąwozem na tyłach działki należącej do stacji i powrócił niespiesznie głęboko zamyślony. Zagadnięty przez białych, zachowywał się bardzo dziwnie, jakby nic nie rozumiał i zapomniał francuskiego – jakby w ogóle zapomniał, jak się mówi. Kayerts i Carlier stwierdzili zgodnie, że Murzyn wypił za dużo wina palmowego.
Mówili coś o trzymaniu na zmianę warty, ale wieczorem wszystko wydawało się tak ciche i spokojne, że położyli się jak zwykle. Całą noc niepokojeni byli nieustannym bębnieniem w wioskach. Głębokiemu, szybkiemu uderzeniu gdzieś blisko, odpowiadało drugie, daleko – potem wszystko cichło. Wkrótce krótkie przygrywki zagrzechotały tu i tam, wszystko się wymieszało, wzrosło, nabrało wigoru i trwało, niosło się ponad lasem, przetaczało przez noc, niezmącone i nieustanne, blisko i daleko, jak gdyby cała ta ziemia była jednym olbrzymim bębnem, miarowo wybijającym swe błagania ku niebu. I poprzez ten głęboki i potężny hałas przebijały się niespodziewane, przenikliwe okrzyki, przypominające strzępy piosenek z domu wariatów, i wystrzeliwały w górę złączone w fałszywej harmonii, która zdawała się pędzić wysoko nad ziemią i przeganiać wszelki spokój spod gwiazd.
Carlier i Kayerts spali źle. Obaj byli przekonani, że w nocy słyszeli strzały – ale nie mogli się zgodzić co do kierunku. Rano Makola gdzieś zniknął. Wrócił około południa z jednym z wczorajszych przybyszy i uchylał się od wszelkich prób, jakie podjął Kayerts, żeby z nim pomówić. Najwyraźniej ogłuchnął. Kayerts’owi wydawało się to zastanawiające. Carlier, który łowił ryby na brzegu rzeki, wrócił i pokazując swoją zdobycz, zauważył:
– Murzyni chyba są czymś strasznie poruszeni. Zastanawiam się, o co chodzi. Kiedy łowiłem, w ciągu dwóch godzin widziałem jakieś piętnaście łódek przecinających rzekę.
Kayerts powiedział zatroskany:
– Czy ten Makola nie jest dzisiaj jakiś dziwny?
– Na wszelki wypadek trzymajmy wszystkich naszych ludzi razem – odpowiedział z troską Carlier.
II
Było dziesięciu robotników, pozostawionych na stacji przez dyrektora. Ludzie ci, związawszy się ze Spółką na sześć miesięcy (bez świadomości, czym jest jeden miesiąc i z bardzo nikłym pojęciem czasu w ogóle), służyli sprawie postępu od przeszło dwóch lat. Ponieważ należeli do plemienia z bardzo odległego zakątka tej krainy ciemności i smutku, nie uciekli, obawiając się, że jako włóczędzy zostaliby po prostu zabici przez tubylców; w czym, oczywiście, się nie mylili. Mieszkali tuż za budynkami stacji w słomianych szałasach, na zboczu wąwozu zarosłego trzciną. Nie byli szczęśliwi, tęsknili do odświętnych zaśpiewów, czarów, do ofiar z ludzi, składanych w ich kraju, w którym mieli rodziców, braci, siostry, podziwianych wodzów, szanowanych czarowników, bliskich przyjaciół, i z którym łączyły ich także inne więzy, uznawane zwykle za właściwe ludziom. Poza tym racje ryżu, przydzielone przez Spółkę, nie odpowiadały im, gdyż były pożywieniem nieznanym w ich kraju i nie byli w stanie do niego przywyknąć. W rezultacie byli chorowici i nieszczęśliwi. Gdyby należeli do jakiegokolwiek innego plemienia, zdecydowaliby się umrzeć – bo dla niektórych dzikich nic nie jest prostsze od samobójstwa – i w ten sposób uciekliby od niepojętych trudów egzystencji. Ale ponieważ należeli do wojowniczego plemienia ze spiłowanymi zębami, mieli więcej charakteru i wciąż prowadzili to głupie życie pośród choroby i smutku. Pracowali bardzo mało i utracili swoje zachwycające sylwetki. Carlier i Kayerts kurowali ich wytrwale, ale nie byli w stanie przywrócić ich dawnej kondycji. Każdego ranka byli zwoływani i kierowani do różnych zadań – przycinania trawy, budowania płotu, zwalania drzew i tym podobnych rzeczy – ale żadna siła na ziemi nie mogła zmusić ich, żeby pracowali wydajniej. W rzeczywistości dwaj biali mieli na nimi bardzo małą kontrolę.
Po południu Makola zaszedł do dużego budynku i zastał Kayertsa obserwującego trzy potężne kolumny dymu, unoszące się ponad lasem.
– Co to jest? – zapytał Kayerts.
– Jakieś wioski się palą – odpowiedział Makola, który, jak się wydaje, odzyskał już siły. Raptem dodał: – Mamy bardzo mało kości słoniowej, kiepskie półrocze. Chciałby pan zdobyć trochę więcej kości słoniowej?
– Tak – powiedział Kayerts.
Myślał o prowizji, która była mała.
– Ci ludzie, którzy przyszli wczoraj, są handlarzami z Loandy i zdobyli więcej kości niż mogą ze sobą unieść. Mam kupić? Wiem, gdzie obozują.
– Oczywiście – powiedział Kayerts. – Kim są ci handlarze?
– Są źli – powiedział obojętnie Makola. – Napadają na ludźi, wyłapują kobiety i dzieci. Są źli i mają broń. W kraju jest wielkie zamieszanie. Chce pan kości słoniowej?
– Tak – powiedział Kayerts.
Makola przez chwilę milczał.
– Ci nasi robotnicy są do niczego – wymamrotał, rozglądając się dookoła. – Stacja w strasznym nieporządku, proszę pana. Dyrektor będzie warczał. Lepiej zdobądźmy naprawdę dużo kości, wtedy nic nie powie.
– Nic na to nie poradzę. Ludzie nie chcą pracować – powiedział Kayerts. – Kiedy zdobędziesz tę kość?
– Już niedługo – powiedział Makola. – Może tej nocy. Proszę to zostawić mnie i niech pan nie wychodzi z domu. Myślę, że byłoby dobrze, gdyby dał pan trochę wina palmowego naszym ludziom, żeby się zabawili wieczorem. Rozerwą się dzisiaj, jutro będą lepiej pracować. Jest mnóstwo wina palmowego, trochę nawet skwaśniało.
Kayerts zgodził się i Makola własnymi rękoma przyniósł pod drzwi swojego szałasu wielkie tykwy. Stały tam do wieczora i pani Makola zdążyła się każdej z nich przyjrzeć. Robotnicy dostali je o zachodzie słońca. Gdy Kayerts i Carlier kładli się do snu, wielkie ognisko płonęło przed szałasami. Słyszeli okrzyki i bębnienie. Niektórzy ludzie z wioski Gobili dołączyli do robotników na stacji i zabawa była naprawdę udana.
W środku nocy Carlier obudził się nagle i usłyszał głośny krzyk człowieka. Później rozległ się strzał. Tylko jeden. Carlier wybiegł na zewnątrz i spotkał na werandzie Kayertsa. Obaj byli przestraszeni. Gdy szli przez plac, żeby wezwać Makolę, widzieli cienie poruszające się w ciemnościach. Jeden z nich krzyknął:
– Nie strzelajcie! To ja, Price – i pojawił się koło nich Makola. – Niech panowie wracają, proszę – nalegał. – Wszystko panowie zepsują.
– Kręcą się tu jacyś obcy ludzie – powiedział Carlier.
– Nieważne, wiem – powiedział Makola. Szeptem dodał: – Wszystko w porządku. Przynieśli kość. Proszę nic nie mówić. Wiem, co robię.
Dwaj biali niechętnie zawrócili do domu, ale nie spali. Słyszeli kroki, szepty, jakieś pomruki. Brzmiało to tak, jak gdyby mnóstwo ludzi przyszło, rzuciło ciężkie rzeczy na ziemię, sprzeczało się długo, a potem odeszło. Leżeli na swoich twardych łóżkach i myśleli: „ten Makola jest bezcenny”. Rano Carlier wyszedł na zewnątrz bardzo zaspany i pociągnął za sznur wielkiego dzwonu. Każdego ranka robotnicy na stacji na dźwięk dzwonu zbierali się na placu. Tego ranka nikt się nie zjawił. Kayerts, ziewając, również wyszedł na zewnątrz. Zobaczyli Makolę, jak wychodzi ze swojego szałasu i przecina plac, niosąc w rękach miednicę z mydlinami. Makola – cywilizowany Murzyn – bardzo o siebie dbał. Chlusnął pianą na wynędzniałego, żółtego kundla, którego trzymał w obejściu, i odwracając się twarzą do dwóch agentów zawołał z daleka:
– Wszyscy ludzie odeszli tej nocy!
Słyszeli go doskonale, ale ku własnemu zdziwieniu zawołali równocześnie:
– Co?
I popatrzyli jeden na drugiego ze zdumieniem:
– No to już po nas – warknął Carlier.
– To niebywałe – wymamrotał Kayerts.
– Pójdę się rozejrzeć do szałasów – powiedział Carlier, oddalając się wielkimi krokami.
Gdy przyszedł Makola, Kayerts był sam.
– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział Kayerts ze łzami w oczach. – Opiekowaliśmy się nimi jak własnymi dziećmi.
– Poszli z ludźmi z wybrzeża – powiedział Makola po chwili wahania.
– Co mnie obchodzi, z kim poszli. Niewdzięczne bestie! – wykrzyknął Kayerts. I nagle, pełen podejrzeń, patrząc surowo na Makolę, dodał: – A co ty wiesz na ten temat?
Makola wzruszył ramionami i wbił wzrok w ziemię.
– Co ja wiem? Tylko się domyślam. Czy przyjdzie pan i popatrzy na kość, którą tam mam? Piękna ilość. Nigdy pan takiej nie widział.
Skierował się w stronę magazynu. Kayerts poszedł za nim odruchowo, rozmyślając o niebywałej dezercji robotników. Na ziemi przed drzwiami „fetysza” leżało sześć wspaniałych kłów.
– Co za nie dałeś? – zapytał Kayerts, gdy obejrzał wszystko z zadowoleniem.
– Żaden zwykły handel – powiedział Makola. – Przynieśli kość i dali mi ją. Powiedziałem, żeby wzięli sobie ze stacji czego najbardziej potrzebują. To piękna ilość. Żadna stacja nie może pochwalić się takimi kłami. Ci handlarze strasznie potrzebowali tragarzy, a z naszych ludzi nie było tu pożytku. Nie ma handlu, nie trzeba księgować, wszystko się zgadza.
Kayerts o mało nie pękł z oburzenia:
– Co? – krzyknął. – Mam rozumieć, że sprzedałeś naszych ludzi za te kły?
Makola stał beznamiętny i milczący.
– Ja… ja… – jąkał się Kayerts. – Ty szatanie! – wydarł się.
– Zrobiłem co w mojej mocy, dla pana, dla Spółki – powiedział Makola z niezmąconym spokojem. – Dlaczego pan tak krzyczy? Proszę popatrzeć na ten kieł.
– Zwalniam cię! Napiszę na ciebie skargę, nie będę patrzył na kły. Zabraniam ci ich dotykać. Rozkazuję ci wrzucić je do rzeki, ty… ty…
– Jest pan cały czerwony, panie Kayerts. Jeśli będzie się pan tak złościł na słońcu, dostanie pan gorączki i umrze, jak pierwszy kierownik! – powiedział z naciskiem Makola.
Stali bez ruchu, przyglądając się sobie wytrzeszczonymi oczami, jakby patrzyli z wysiłkiem z ogromnej odległości. Kayerts drżał. Makola nie miał na myśli nic więcej, niż powiedział, ale jego słowa wydawały się Kayertsowi pełne złowieszczej groźby. Odwrócił się gwałtownie i poszedł do domu. Makola wycofał się na łono rodziny. A kły, pozostawione przed magazynem, leżały na słońcu, wielkie i cenne.
Carlier wrócił na werandę.
– Wszyscy zniknęli, co? – zapytał Kayerts stłumionym głosem z głębi dużego pokoju. – Nikogo nie znalazłeś?
– O nie – powiedział Carlier – znalazłem jednego z ludzi Gobili, martwego. Leży przed szałasami z raną postrzałową. Ten strzał słyszeliśmy w nocy.
Kayerts wyszedł szybko. Zobaczył swojego towarzysza ponuro spoglądającego ponad placem na kły leżące daleko przy magazynie. Przez chwilę siedzieli w ciszy. Później Kayerts zrelacjonował swoją rozmowę z Makolą. Carlier nic nie powiedział. W południe zjedli bardzo mały posiłek. Tego dnia zamienili ze sobą ledwie kilka słów. Wielka cisza zdawała się spowijać stację i zaciskać ich wargi. Makola nie otworzył magazynu. Dzień spędził na zabawie z dziećmi. Leżał wyciągnięty na macie przed drzwiami, a dzieci siadały na jego piersi i czołgały się po nim. Była to poruszająca scena. Pani Makola, jak zwykle, cały dzień zajęta była gotowaniem. Biali przygotowali nieco lepszy posiłek wieczorem. Następnie Carlier, pykając fajeczkę, przespacerował się do magazynu. Stał długo nad kłami, dotknął stopą jednego czy dwóch, próbował nawet podnieść największy za cieńszy koniec. Wrócił do swojego przełożonego, który nie ruszył się z werandy, rzucił się na krzesło i powiedział:
– Już wiem! Zostali zaskoczeni, kiedy spali ciężko po wypiciu tego wina palmowego, które pozwoliłeś im dać. Ukartowana robota, rozumiesz? Najgorsze, że byli tam niektórzy ludzie Gobili i bez wątpienia też zostali zabrani. Najmniej pijany przebudził się i został zastrzelony za swoją trzeźwość. To zabawny kraj. Co teraz zrobisz?
– Oczywiście nie możemy się do tego mieszać – powiedział Kayerts.
– Oczywiście, że nie – zgodził się Carlier.
– Niewolnictwo to okropna rzecz – wyjąkał Kayerts niespokojnym głosem.
– Przerażająca, te cierpienia – mruknął z przekonaniem Carlier.
Wierzyli własnym słowom. Każdy człowiek ma poważanie dla określonych dźwięków, które on i jego bliźni mogą z siebie wydobyć. Ale o uczuciach ludzie nie wiedzą nic. Mówimy z oburzeniem lub z entuzjazmem, mówimy o ucisku, okrucieństwie, zbrodni, o poświęceniu, oddaniu, cnocie – i nie znamy nic z tego, co rzeczywiście stoi za słowami. Zapewne nikt nie wie, co znaczy cierpienie czy poświęcenie, nikt prócz ofiar tej iluzji i jej tajemniczych celów.
Następnego ranka zobaczyli Makolę przejętego ustawianiem na placu wagi do ważenia kości słoniowej. Po jakimś czasie Carlier powiedział:
– Co ten śmierdzący drań knuje? – i zszedł na plac.
Kayerts poszedł za nim. Stali i patrzyli. Makola nie zważał na nich. Kiedy ustaliła się równowaga, spróbował położyć na szali kieł. Był zbyt ciężki. Bez słowa spojrzał bezradnie w górę i przez minutę stali dookoła tej wagi niemi i nieruchomi jak trzy posągi. Nagle Carlier powiedział:
– Makola, złap za drugi koniec, ty bestio! – i razem unieśli kieł do góry. Kayerts drżał na całym ciele. Mruczał pod nosem:
– Tak, o tak!
Włożył rękę do kieszeni i wydobył z niej brudny skrawek papieru i ogryzek ołówka. Odwrócił się do nich plecami, jakby planował coś podstępnego. Ukradkiem notował pomiary, które Carlier wykrzykiwał do niego niepotrzebnie głośno. Gdy ważenie dobiegło końca, Makola szepnął do siebie:
– Słońce tutaj jest za ostre dla kłów.
Carlier powiedział do Kayertsa beztroskim tonem:
– Wiesz co, szefie, właściwie to mógłbym mu pomóc wnieść je do magazynu.
Gdy wracali do domu, Kayerts westchnął i zauważył:
– Trzeba było to zrobić.
Carlier odpowiedział:
– To niewybaczalne, ale tak jak ludzie należeli do Spółki, tak kość słoniowa też jest kością Spółki. Musimy mieć nad nią pieczę.
– Oczywiście, napiszę do dyrektora – powiedział Kayerts.
– Oczywiście, niech on zdecyduje – zgodził się Carlier.
W południe przyrządzili solidny posiłek. Kayerts od czasu do czasu wzdychał. Gdy tylko wspomnieli imię Makoli, za każdym razem dodawali do niego obelżywy epitet. To uspokajało ich sumienie. Makola sam sobie dał wolne i kąpał dzieci w rzece. Tamtego dnia nikt z wioski Gobili nie podszedł pod stację. Nikt też nie przyszedł dnia następnego, ani kolejnego, ani przez cały tydzień. Ludzie Gobili nie dawali żadnego znaku życia i równie dobrze mogli być martwi i pogrzebani. Ale byli jedynie w żałobie po bliskich, utraconych za sprawą czarów białych ludzi, którzy sprowadzili do ich kraju złoczyńców. Złoczyńcy odeszli, ale strach pozostał. Strach zawsze pozostaje. Człowiek może zabić w sobie wszystko: miłość, nienawiść, wiarę, a nawet niepewność, ale tak długo, jak długo lgnie do życia, nie może zabić strachu – strachu delikatnego, niezniszczalnego i przerażającego, który przenika jego istnienie, który zabarwia jego myśli, czai się w sercu i obserwuje trud ostatniego tchnienia na jego wargach. Stary, łagodny Gobila ze strachu złożył dodatkowe ofiary z ludzi wszystkim Złym Duchom, które wzięły w posiadanie jego białych przyjaciół. Ciężko mu było na sercu. Niektórzy wojownicy mówili o paleniu i zabijaniu, ale stary, przezorny dzikus odwodził ich od tego. Któż przewidzi niedole, jakie te tajemnicze stworzenia – jeśli się je rozdrażni – mogą na nich sprowadzić? Trzeba ich zostawić w spokoju. Być może z czasem znikną w ziemi, jak pierwszy zniknął. Jego ludzie muszą trzymać się od nich z daleka i mieć nadzieję na lepsze.
Kayerts i Carlier nie zniknęli, ale pozostali na tej ziemi, która, jak im się wydawało, w jakiś sposób powiększyła się i dotkliwie opustoszała. Nie absolutna i głucha samotność placówki robiła na nich takie wrażenie, ale niewyrażalne poczucie, że coś z nich samych przepadło, coś, co zapewniało im bezpieczeństwo i uniemożliwiało pustce przenikanie do ich serc. Obrazy domu, wspomnienia ludzi podobnych do nich, którzy myśleli i czuli tak jak oni, oddaliły się i rozproszyły w blasku nieprzysłoniętego chmurami słońca. I z wielkiej ciszy otaczającej ich pustki, jej bezsens i dzikość wydawały się wychodzić im na spotkanie, przyciągać ich delikatnie, patrzeć na nich i roztaczać nad nimi swoją nieodpartą, czułą i odrażającą opiekę.
Dni przechodziły w tygodnie, tygodnie w miesiące. Ludzie Gobili bębnili i wykrzykiwali przy każdej pełni księżyca, jak niegdyś, ale trzymali się od stacji z daleka. Pewnego razu, płynąc łódką, Makola i Carlier próbowali nawiązać z nimi kontakt, ale zostali przyjęci deszczem strzał i żeby ujść z życiem, musieli uciekać na stację. Ta próba wprawiła kraj w górze i w dole rzeki we wrzenie, które słychać było całymi dniami. Parowiec był opóźniony. Początkowo mówili o opóźnieniu wesoło, później z obawą, wreszcie posępnie. Sytuacja robiła się poważna. Zapasy kurczyły się. Carlier zarzucił wędki, ale woda była niska i ryby trzymały się głównego nurtu. Nie mieli odwagi zbytnio oddalać się od stacji na polowanie. Poza tym w nieprzeniknionych lasach nie było zwierzyny. Pewnego razu Carlier ustrzelił w rzece hipopotama. Nie mieli łodzi, żeby go zabrać i zatonął. Kiedy się wynurzył, zniosło go i ludzie Gobili zabrali go dla siebie. Była to okazja do narodowego święta, ale Carlier wpadł w gniew i mówił o konieczności eksterminacji wszystkich Murzynów, jeśli kraj miałby nadawać się do zamieszkania. Kayerts snuł się cicho tu i tam, godzinami wpatrywał się w fotografię swojej Melie. Przedstawiała dziewczynę o długich, jasnych puklach i raczej kwaśnej minie. Jego nogi były mocno opuchnięte i ledwo mógł chodzić. Carlier, osłabiony gorączką, nie mógł już co prawda dumnie paradować, ale wciąż, jak przystało na człowieka, który pamiętał swój elitarny pułk, łaził chwiejnym krokiem z obojętnym wyrazem twarzy. Ochrypł, stał się sarkastyczny i miał skłonność do mówienia niemiłych rzeczy. Nazywał to „byciem szczerym”. Dawno temu oszacowali swoją prowizję z handlu, włączając w nią ostatni interes „tego niesławnego Makoli”. Postanowili również nic o tym nie mówić. W pierwszej chwili Kayerts się wahał, obawiając się dyrektora.
– Gorsze rzeczy robiono po cichu – utrzymywał Carlier, zanosząc się ochrypłym śmiechem. – Zaufaj mi! Nie będzie ci dziękował, jeśli się wygadasz. On nie jest lepszy od ciebie czy ode mnie. Kto coś powie, jeśli będziemy trzymali język za zębami? Tutaj nikogo nie ma.
To było sedno problemu! Nikogo tam nie było. Zostawieni sam na sam ze swoimi słabościami, dzień po dniu zaczęli coraz bardziej przypominać dwóch wspólników niż parę oddanych przyjaciół. Od ośmiu miesięcy nie mieli wieści z domu. Każdego wieczora mówili: „Jutro powinien przypłynąć parowiec”. Ale jeden z parowców należących do Spółki był rozbity, a dyrektor był na drugim, zajęty zaopatrywaniem bardzo odległych i ważnych stacji na głównej rzece. Był przekonany, że bezużyteczna stacja i bezużyteczni ludzie mogą poczekać. W międzyczasie Kayerts i Carlier żywili się ryżem gotowanym bez soli i przeklinali Spółkę, całą Afrykę oraz dzień, w którym się urodzili. Trzeba żyć na takiej diecie, by odkryć, jak upiorna może się stać konieczność przełykania jedzenia. Na stacji nie było dosłownie nic prócz ryżu i kawy; kawę pili bez cukru. Ostatnie piętnaście kostek Kayerts uroczyście zamknął w swojej skrzyni razem z połówką butelki koniaku.
– Na wypadek choroby – wyjaśnił.
Carlier zgodził się z nim.
– Kiedy jest się chorym – powiedział – każda dodatkowa kropelka podnosi na duchu.
Czekali. Na placu zaczęła wschodzić bujna trawa. Dzwon już nie dzwonił. Mijały dni – ciche, męczące i długie. Kiedy dwaj ludzie mówili, powarkiwali, a ich milczenie było gorzkie, jak gdyby zabarwione goryczą ich myśli.
Pewnego dnia, po obiedzie składającym się z ryżu, Carlier odstawił pełną filiżankę i powiedział:
– A niech tam! Przynajmniej raz zróbmy sobie porządną kawę. Wyciągnij ten cukier, Kayerts!
– Dla chorych – wymamrotał Kayerts nie podnosząc wzroku.
– Dla chorych – przedrzeźniał Carlier. – Bzdura!… Cóż, jestem chory!
– Nie jesteś bardziej chory ode mnie, a ja się obywam bez cukru – odpowiedział Kayerts łagodnie.
– Dawaj ten cukier, ty skąpy handlarzu niewolników!
Kayerts rzucił szybkie spojrzenie. Carlier uśmiechał się z udawaną bezczelnością. I nagle Kayerts odniósł wrażenie, że nigdy wcześniej nie widział tego człowieka. Kto to jest? Nic o nim nie wiedział. Do czego jest zdolny? Poczuł nagły przypływ gwałtownych emocji, jak wobec czegoś, o czym się nie śniło, czegoś groźnego i ostatecznego, ale zdołał wycedzić ze spokojem:
– Ten żart jest w bardzo złym guście, nie powtarzaj go.
– Żart! – powiedział Carlier przesuwając się do przodu na swoim krześle. – Jestem głodny, chory, ja nie żartuję! Nienawidzę hipokrytów, a ty jesteś hipokrytą. Jesteś handlarzem niewolników. Ja jestem handlarzem niewolników. W tym przeklętym kraju nie ma nic oprócz handlarzy niewolników. Czy ci się to podoba, czy nie, zamierzam dzisiaj posłodzić kawę!
– Zabraniam ci mówić do mnie w ten sposób – powiedział Kayerts stanowczo.
– Ty? Co? – krzyknął Carlier, zrywając się na równe nogi.
Kayerts również wstał.
– Jestem twoim przełożonym – zaczął, usiłując opanować drżenie głosu.
– Co? – wrzasnął Carlier. – Jakim przełożonym? Tu nie ma żadnego przełożonego. Tu nic nie ma, nic oprócz ciebie i mnie. Idź po cukier, ty brzuchaty dupku.
– Waż słowa. I wynoś się z tego pokoju! – wydarł się Kayerts. – Zwalniam cię, draniu!
Carlier zamachnął się taboretem. W jednej chwili zaczął wyglądać naprawdę niebezpiecznie.
– Ty kluchowaty, żałosny cywilu… masz! – zawył.
Kayerts padł pod stół i taboret uderzył w trzcinową ścianę pokoju. Gdy Carlier usiłował przewrócić stół, zdesperowany Kayerts, jak zagnana do rogu świnia, ruszył na oślep ze spuszczoną głową i przewracając przyjaciela, pognał wzdłuż werandy do swojego pokoju. Zaryglował drzwi, nabił rewolwer i stał zziajany. Po niespełna minucie Carlier kopał z furią w drzwi i ryczał:
– Jeśli nie wyciągniesz tego cukru, z miejsca cię zastrzelę, jak psa. Liczę do trzech: raz, dwa, trzy. Nie? Już ja ci pokażę, kto tu rządzi.
Kayerts pomyślał, że drzwi zaraz puszczą i wygramolił się przez kwadratową dziurę, która w pokoju służyła za okno. Teraz dzieliła ich cała szerokość domu. Ale tamten nie był widocznie wystarczająco silny, żeby wyważyć drzwi i Kayerts słyszał, jak biegnie dookoła. I on z trudem zaczął biec na swoich opuchniętych nogach. Biegł tak szybko, jak tylko potrafił, ściskając rewolwer i nie pojmując, co się z nim dzieje. Zobaczył po kolei: szałas Makoli, magazyn, rzekę, wąwóz i niskie zarośla; i znowu zobaczył wszystkie te rzeczy, gdy po raz drugi biegł dookoła domu. Wtedy jeszcze raz mignęły mu przed oczami. O poranku nie mógł przejść jednego jarda, żeby nie stęknąć.
A teraz biegł. Biegł wystarczająco szybko, żeby umknąć spojrzeniu tamtego.
Wtedy jednak, słaby i podłamany, pomyślał: „zanim zrobię następne kółko – umrę”. Usłyszał, jak tamten potyka się i zatrzymuje. Również się zatrzymał. Był z tyłu budynku, Carlier z przodu, jak na początku. Usłyszał, jak Carlier rzuca się na krzesło przeklinając, gdy nagle jego własne nogi zwiotczały i osunął się na ziemię z plecami opartymi o ścianę. Jego usta były wysuszone na wiór, a twarz mokra od potu – i łez. Co się właściwie stało? Pomyślał, że musi to być jakieś okropne złudzenie, że śni, że zaraz oszaleje! Po chwili pozbierał się. O co właściwie poszło? O cukier! Co za absurd! Da mu go – nie chciał go dla siebie. I zaczął się podnosić z niespodziewanym poczuciem bezpieczeństwa. Ale nim pewnie stanął na nogach, zdrowy rozsądek podsunął mu myśl, która na nowo pogrążyła go w rozpaczy: „jeśli oddam pola temu dzikiemu żołdakowi, jutro znowu rozpęta piekło, i pojutrze, i każdego kolejnego dnia – będzie miał inne pretensje, zdusi mnie, będzie torturował, zrobi ze mnie niewolnika – i będę stracony! Stracony! Parowiec może nie przypłynąć przez wiele dni – może nigdy nie przypłynąć”. Drżał tak bardzo, że znowu musiał usiąść na podłodze. Trząsł się rozpaczliwie. Poczuł, że choćby bardzo chciał, nie może się poruszyć. Był doszczętnie załamany, gdy nagle uświadomił sobie, że jego położenie jest bez wyjścia – że w jednej chwili śmierć i życie stały się równie trudne i straszne.
Wtem usłyszał, jak tamten odsuwa krzesło, i skoczył na równe nogi z niebywałą łatwością. Nasłuchiwał, ale był zdezorientowany. Znowu musi biec! W prawo czy w lewo? Usłyszał kroki. Ściskając rewolwer, rzucił się w lewo i dokładnie w tej samej chwili – jak mu się wydawało – gwałtownie zderzyli się ze sobą. Obaj krzyknęli z zaskoczenia. Pomiędzy nimi głośno coś wybuchło – wystrzelił czerwony ogień, pojawił się gęsty dym. Kayerts, ogłuszony i oślepiony, rzucił się do ucieczki, myśląc: „jestem trafiony – to koniec”. Był przekonany, że tamten przyjdzie po niego, by triumfować nad jego agonią. Złapał się słupka podpierającego dach: „To koniec!”. Wtedy usłyszał łoskot po drugiej stronie domu, jak gdyby ktoś przeleciał przez krzesło głową naprzód – i znowu było cicho. Nic więcej się nie wydarzyło. Nie umarł. Bolało go tylko ramię, jak gdyby było skaleczone, i stracił swój rewolwer. Był rozbrojony i bezbronny! Czekał na swój los. Tamten nie wydawał żadnego dźwięku. To podstęp. Skrada się teraz do niego! Od której strony? Może właśnie w tej minucie bierze go na cel!
Po kilku chwilach przerażających i absurdalnych katuszy, zdecydował się pójść i spotkać swoje przeznaczenie. Był przygotowany na wszystko. Skręcił za róg, jedną ręką oparł się o ścianę, zrobił kilka kroków i nieomal zemdlał. Na podłodze zobaczył parę wykręconych do góry stóp, sterczących zza drugiego rogu – parę białych, nagich stóp w czerwonych pantoflach. Zemdliło go i przez jakiś czas stał zamroczony. Później pojawił się przed nim Makola i powiedział cicho:
– Niech pan podejdzie, panie Kayerts. On nie żyje.
Zaniósł się płaczem wdzięczności – prawdziwym, głośnym szlochem. Po jakimś czasie zorientował się, że siedzi na krześle i patrzy na Carliera, który leży wyciągnięty na plecach. Makola klęczał nad ciałem.
– Czy to pana rewolwer? – wstając zapytał Makola.
– Tak – powiedział Kayerts i dodał bardzo szybko: – Gonił minie, żeby mnie zastrzelić, widziałeś!
– Tak, widziałem – powiedział Makola. – Jest tylko jeden rewolwer. A gdzie jest jego?
– Nie wiem – wyszeptał Kayerts głosem, który nagle stał się bardzo słaby.
– Pójdę się za nim rozejrzeć – powiedział delikatnie Makola.
Obszedł dookoła werandę, podczas gdy Kayerts siedział bez ruchu i patrzył na zwłoki, ale wrócił z pustymi rękami. Zamyślił się głęboko, następnie wszedł do pokoju zabitego człowieka i wyszedł po chwili z rewolwerem, który trzymał teraz przed Kayertsem. Kayerts zamknął oczy. Wszystko wróciło. Życie wydało mu się straszniejsze i trudniejsze niż śmierć. Zastrzelił nieuzbrojonego człowieka.
Po chwili zadumy Makola, wskazując na zabitego, który leżał z przestrzelonym prawym okiem, powiedział miękko:
– Zmarł na febrę. – Kayerts patrzył na niego kamiennym wzrokiem. – Tak – powtórzył Makola roztropnie, przestępując ponad zwłokami – sądzę, że zmarł na febrę. Pogrzebię go jutro. – I odszedł powoli w stronę czekającej na niego żony, pozostawiając dwóch białych na werandzie.
Nastała noc, a Kayerts wciąż nieruchomo siedział na krześle. Siedział tak cicho, jak gdyby wziął dawkę opium. Gwałtowne emocje, których doświadczył, odeszły, pozostawiając uczucie wyczerpania i spokoju. W jedno krótkie popołudnie zgłębił otchłanie przerażenia i rozpaczy i oto znalazł wytchnienie w przekonaniu, że życie nie ma dla niego tajemnic: śmierć też ich nie ma! Siedział przy zwłokach i rozmyślał, rozmyślał bardzo żywo, wciąż o czymś innym. Zdawało mu się, że zupełnie oderwał się od siebie samego. Jego stare myśli, przekonania, sympatie i niechęci, rzeczy, które poważał i rzeczy, których nie znosił, wreszcie jawiły się w swoim prawdziwym świetle! Jawiły się jako godne pogardy i dziecinne, fałszywe i śmieszne. Siedział obok człowieka, którego zabił i upajał się swoją nową mądrością. Spierał się sam ze sobą o wszystkie rzeczy pod słońcem z tą samą fałszywą jasnością, jaką można zaobserwować u niektórych wariatów. Przy okazji pomyślał, że ten tam martwy facet, tak czy inaczej, był obrzydliwą bestią, że ludzie każdego dnia giną tysiącami, może setkami tysięcy – któż to wie? – i ta jedna śmierć w tej liczbie prawdopodobnie nie robi różnicy; nie może mieć żadnego znaczenia, przynajmniej dla rozumnego stworzenia. On, Kayerts, był rozumnym stworzeniem. Przez całe życie, aż do tej chwili, był człowiekiem wierzącym w stek bzdur, jak reszta ludzkości – która jest głupia. Ale teraz myślał! Wiedział! Był zaspokojony, był wtajemniczony w najwyższą mądrość! Później próbował sobie wyobrazić siebie samego martwego, a Carliera siedzącego na krześle i przyglądającego się jego ciału. Próba ta zakończyła się tak nieoczekiwanym sukcesem, że po kilku chwilach w ogóle przestał być pewien, kto jest żywy, a kto martwy. Ten niezwykły wyczyn wyobraźni przestraszył go jednak, ale w samą porę, wysiłkiem rozumu, uchronił siebie przed staniem się Carlierem. Serce waliło mu jak młotem i zrobiło mu się gorąco na myśl o tym niebezpieczeństwie. Carlier! Co za wredny typ! Żeby uspokoić rozstrojone – nic dziwnego! – nerwy, próbował gwizdać. Potem nagle zasnął, albo zdawało mu się, że spał. W każdym razie wszędzie była mgła i ktoś gwizdał.
Wstał. Nadszedł dzień i ciężka mgła podniosła się nad ziemią: mgła przenikliwa, cicha, spowijająca wszystko wkoło – poranna mgła tropików, która otula i zabija, biała i trupia; nieskazitelna i jadowita. Wstał, zobaczył ciało i złapał się za głowę, wydając z siebie okrzyk jak człowiek, który przebudziwszy się z letargu odkrywa, że na wieki został zamurowany w grobie:
– Boże! Ratunku!
Wrzask nieludzki, wibrujący i niespodziewany, jak strzała przeszył biały całun okrywający tę krainę smutku. Odpowiedziały mu trzy krótkie, niecierpliwe piski, a potem przez jakiś czas kłęby mgły toczyły się spokojnie wśród wielkiej ciszy. Następnie znacznie więcej okrzyków, krótkich i przenikliwych, jak jęki jakiegoś rozdrażnionego i bezlitosnego stworzenia, rozdarło powietrze. To postęp wzywał Kayertsa od strony rzeki. Postęp, cywilizacja i wszystkie cnoty. Społeczeństwo wzywało do siebie swoje złote dziecię, by roztoczyć nad nim opiekę – pouczyć, osądzić, potępić. Wzywało je do powrotu na tę górę śmiecia, od której się oddaliło, aby sprawiedliwości stało się zadość.
Kayerts wysłuchał i zrozumiał. Zwlókł się z werandy, zostawiając tamtego człowieka zupełnie samego po raz pierwszy od chwili, w której rzuciło ich razem w to miejsce. Szedł przez mgłę po omacku, w swej niepoczytalności wzywając niewidzialne niebiosa, by cofnęły wyroki. Makola przemknął z boku, wykrzykując w biegu:
– Parowiec! Parowiec! Nie widzą nas. Gwiżdżą. Pójdę zadzwonić. Niech pan idzie na nabrzeże, ja zadzwonię.
Zniknął. Kayerts stał bez ruchu. Popatrzył w górę: mgła kłębiła się nisko nad jego głową. Rozejrzał się dookoła jak człowiek, który zgubił drogę. Spostrzegł ciemną smugę, plamę w kształcie krzyża na poruszającej się bieli mgły. Gdy zaczął kuśtykać w jej kierunku, dzwon stacji zabrzmiał tubalnie w odpowiedzi na niecierpliwy szczebiot parowca.
Dyrektor Generalny Wielkiej Spółki Cywilizacyjnej (gdyż handel, jak wiemy, niesie ze sobą cywilizację) wylądował jako pierwszy i od razu stracił parowiec z oczu. Mgła nad rzeką była nadzwyczaj gęsta. Wyżej, na stacji, dzwon dzwonił zuchwale i nieprzerwanie.
Dyrektor krzyknął głośno w kierunku parowca:
– Tu na dole nikt nie czeka. Może coś się stało, chociaż dzwonią. Lepiej chodźcie ze mną!
I zaczął się mozolnie wspinać na stromy brzeg. Kapitan i maszynista szli za nim. Gdy weszli wyżej, mgła przerzedziła się i zobaczyli swojego dyrektora ładny kawałek przed sobą. Nagle spostrzegli, jak ruszył do przodu, krzycząc do nich przez ramię:
– Biegiem! Biegnijcie do domu, znalazłem jednego! Biegnijcie poszukać drugiego!
Znalazł jednego. Ale nawet on, człowiek o doświadczeniach różnorakich i zapierających dech w piersiach, był cokolwiek zmieszany swym znaleziskiem. Stał i grzebał w kieszeni (szukał noża), patrząc na Kayertsa zwisającego z krzyża na skórzanym pasku. Wyglądało na to, że wdrapał się na grób, wysoki i wąski, i przywiązawszy pasek do ramienia krzyża, powiesił się na nim. Palce nóg były ledwie kilka cali nad ziemią, ręce zwisały sztywno. Zdawało się, że stoi wyprężony na baczność, z purpurowym policzkiem złożonym figlarnie na ramieniu. I lekceważąco pokazuje swojemu generalnemu dyrektorowi opuchnięty język.