utwory / premiery w sieci

Placówka postępu

Joseph Conrad

Juliusz Pielichowski

Premierowe opowiadanie Josepha Conrada w przekładzie Juliusza Pielichowskiego. Prezentacja w ramach projektu „Klasyka od nowa”.

I

Było dwóch bia­łych, któ­rzy zarzą­dza­li sta­cją han­dlo­wą. Kay­erts, kie­row­nik, był niski i gru­by. Car­lier, jego zastęp­ca, był wyso­ki, miał dużą gło­wę i bar­dzo sze­ro­ki tułów osa­dzo­ny na parze dłu­gich, chu­dych nóg. Trze­cim człon­kiem zało­gi był Murzyn z Sier­ra Leone, któ­ry utrzy­my­wał, że nazy­wa się Hen­ry Pri­ce, jed­nak z takich czy innych powo­dów tubyl­cy w dole rze­ki woła­li na nie­go Mako­la i imię to zro­sło się z nim pod­czas wszyst­kich jego wędró­wek po kra­ju. Mówił po angiel­sku i po fran­cu­sku ze szcze­bio­tli­wym akcen­tem, miał pięk­ny cha­rak­ter pisma, znał się na księ­go­wo­ści, a w głę­bi ser­ca żywił cześć dla złych duchów. Jego żoną była Murzyn­ka z Loan­dy, ogrom­na i hała­śli­wa. Przed drzwia­mi ich niskie­go, przy­po­mi­na­ją­ce­go szo­pę domu, tarza­ło się w słoń­cu tro­je dzie­ci. Mako­la, mil­kli­wy i nie­prze­nik­nio­ny, gar­dził dwo­ma bia­ły­mi. Zarzą­dzał małym gli­nia­nym maga­zy­nem pokry­tym strze­chą i uda­wał, że utrzy­mu­je wła­ści­wy bilans kora­li­ków, baweł­nia­ne­go płót­na, czer­wo­nych chu­s­tek, mosięż­ne­go dru­tu i innych towa­rów, któ­re w nim skła­do­wa­no. Oprócz maga­zy­nu i sza­ła­su Mako­li na wykar­czo­wa­nym tere­nie sta­cji stał tyl­ko jeden duży budy­nek. Zbu­do­wa­ny był sta­ran­nie z trzci­ny, z weran­dą po wszyst­kich czte­rech stro­nach. Były w nim trzy poko­je. Pośrod­ku znaj­do­wał się pokój dzien­ny, w któ­rym sta­ły dwa pry­mi­tyw­ne sto­ły i kil­ka tabo­re­tów. Dwa pozo­sta­łe poko­je były sypial­nia­mi bia­łych. Za całe ich ume­blo­wa­nie słu­ży­ły ste­la­że łóżek i moski­tie­ry. Pod­ło­ga z desek zaśmie­co­na była rze­cza­mi bia­łych: otwar­ty­mi, na poły opróż­nio­ny­mi skrzyn­ka­mi, podar­tą odzie­żą, sta­ry­mi buta­mi – wszyst­kie rze­czy brud­ne, wszyst­kie zepsu­te, gro­ma­dzą­ce się tajem­ni­czo wokół nie­chluj­nych ludzi. Było tam jesz­cze jed­no miesz­ka­nie, kawa­łek od zabu­do­wań. W nim, pod moc­no prze­krzy­wio­nym krzy­żem, spał czło­wiek, któ­ry widział począ­tek tego wszyst­kie­go, któ­ry zapro­jek­to­wał i patrzył, jak budo­wa­na była ta pla­ców­ka postę­pu. W rodzin­nym kra­ju był nie­speł­nio­nym mala­rzem, któ­ry znu­żo­ny ści­ga­niem sła­wy o pustym żołąd­ku, przy­je­chał tutaj za spra­wą wyso­kiej pro­tek­cji. Był pierw­szym kie­row­ni­kiem sta­cji. Mako­la, z wła­ści­wym mu, obo­jęt­nym „a nie mówi­łem”, patrzył, jak pełen zapa­łu arty­sta umie­ra na febrę w dopie­ro co ukoń­czo­nym domu. Póź­niej przez jakiś czas miesz­kał samot­nie ze swo­ją rodzi­ną, swo­imi księ­ga­mi rachun­ko­wy­mi i ze Złym Duchem, któ­ry panu­je nad zie­mia­mi na rów­ni­ku. Był w bar­dzo dobrych sto­sun­kach ze swo­im bogiem. Być może zjed­nał go sobie obiet­ni­cą dostar­cze­nia z cza­sem kolej­nych bia­łych do zaba­wy. W każ­dym razie dyrek­tor Wiel­kiej Spół­ki Han­dlo­wej, gdy przy­był na parow­cu przy­po­mi­na­ją­cym olbrzy­mią pusz­kę sar­dy­nek, z wznie­sio­ną na pokła­dzie wia­tą o pła­skim dachu, zna­lazł sta­cję w dobrym porząd­ku i Mako­lę jak zawsze ciche­go i pra­co­wi­te­go. Dyrek­tor pole­cił posta­wić krzyż na gro­bie pierw­sze­go agen­ta i osa­dził na pla­ców­ce Kay­ert­sa. Car­lier został usta­no­wio­ny zastęp­cą. Dyrek­tor był czło­wie­kiem bez­względ­nym i sku­tecz­nym, któ­ry cza­sa­mi jed­nak nie­spo­dzie­wa­nie roz­piesz­czał wisiel­czym humo­rem. Wygło­sił mowę do Kay­ert­sa i Car­lie­ra, wska­zu­jąc na obie­cu­ją­ce stro­ny ich pla­ców­ki. Naj­bliż­sza sta­cja han­dlo­wa była jakieś trzy­sta mil dalej. Była to dla nich wyjąt­ko­wa szan­sa, żeby się wyróż­nić i zaro­bić pro­wi­zję od trans­ak­cji. Taka posa­da był przy­słu­gą wyświad­cza­ną począt­ku­ją­cym. Dobroć dyrek­to­ra wzru­szy­ła Kay­ert­sa pra­wie do łez. Powie­dział, że da z sie­bie wszyst­ko i posta­ra się nie zawieść pokła­da­nych w nim nadziei. Kay­erts pra­co­wał wcze­śniej w Admi­ni­stra­cji Tele­gra­fów i wie­dział, jak nale­ży oka­zać swo­ją wdzięcz­ność. Car­lier, były pod­ofi­cer kawa­le­rii zabez­pie­cza­nej przez kil­ka euro­pej­skich mocarstw, był pod mniej­szym wra­że­niem. Jeśli była do zdo­by­cia pro­wi­zja – tym lepiej. I tocząc chmur­nym spoj­rze­niem po rze­ce, lasach, po nie­prze­nik­nio­nym buszu, któ­ry zda­wał się odci­nać pla­ców­kę od resz­ty świa­ta, wymam­ro­tał przez zęby:
– Wkrót­ce się oka­że.

Następ­ne­go dnia, gdy kil­ka bel baweł­ny prze­zna­czo­nej na sprze­daż i parę skrzyń zapa­sów zosta­ło wyrzu­co­nych na brzeg, paro­wiec przy­po­mi­na­ją­cy pusz­kę sar­dy­nek odbił, by nie powró­cić przez sześć kolej­nych mie­się­cy. Na pokła­dzie, patrząc w stro­nę dwóch agen­tów, któ­rzy sta­li na brze­gu wyma­chu­jąc kape­lu­sza­mi, dyrek­tor uniósł dłoń do czap­ki i obra­ca­jąc się do sta­re­go słu­żą­ce­go Spół­ki, zmie­rza­ją­ce­go do sie­dzi­by głów­nej, powie­dział:
– Niech pan spoj­rzy na tych dwóch imbe­cy­li. W kra­ju chy­ba powa­rio­wa­li, że przy­sy­ła­ją mi takie osob­ni­ki. Powie­dzia­łem tym face­tom, żeby zało­ży­li ogród warzyw­ny, zbu­do­wa­li nowe maga­zy­ny i płot, i żeby skon­stru­owa­li pomost wyła­dun­ko­wy. Zało­żę się, że nic nie będzie zro­bio­ne! Nie będą wie­dzie­li, jak zacząć. Zawsze uwa­ża­łem, że sta­cja na tej rze­ce nie ma sen­su, a oni do niej ide­al­nie pasu­ją.
– Wyro­bią się tutaj – powie­dział sta­ry wyga z deli­kat­nym uśmie­chem.
– W każ­dym razie mam ich z gło­wy na sześć mie­się­cy – odparł dyrek­tor.

Dwaj męż­czyź­ni obser­wo­wa­li paro­wiec aż znik­nął za zakrę­tem, a następ­nie wzię­li się pod ręce i wspiąw­szy się na brzeg wró­ci­li na sta­cję. Byli w tym roz­le­głym i mrocz­nym kra­ju bar­dzo krót­ko i jak dotąd zawsze pomię­dzy inny­mi bia­ły­mi, pod okiem i opie­ką prze­ło­żo­nych. Teraz, choć głu­si na sub­tel­ny wpływ oto­cze­nia, poczu­li się bar­dzo samot­ni, gdy nagle przy­szło im bez towa­rzy­szy sta­nąć twa­rzą w twarz z dzi­kim pust­ko­wiem; pust­ko­wie oka­za­ło się bar­dziej obce, bar­dziej nie­po­ję­te za spra­wą tajem­ni­czych prze­świ­tów buj­ne­go życia, jakie w sobie kry­ło. Byli dwie­ma dosko­na­le nic nie­zna­czą­cy­mi i nie­po­rad­ny­mi jed­nost­ka­mi, któ­rych egzy­sten­cja jest moż­li­wa jedy­nie dzię­ki wyso­kiej orga­ni­za­cji cywi­li­zo­wa­nych mas. Nie­wie­lu ludzi uświa­da­mia sobie, że ich życie, sama isto­ta ich cha­rak­te­ru, ich moż­li­wo­ści i zuchwa­łość, są jedy­nie wyra­zem wia­ry w bez­pie­czeń­stwo oto­cze­nia. Odwa­ga, opa­no­wa­nie, zaufa­nie, uczu­cia i zasa­dy, każ­da wiel­ka i każ­da nie­istot­na myśl nale­ży nie do jed­nost­ki, ale do tłu­mu – tłu­mu, któ­ry śle­po wie­rzy w nie­od­par­tą siłę swo­ich insty­tu­cji i swo­jej moral­no­ści, w potę­gę swo­jej poli­cji i swo­jej opi­nii. Ale kon­takt z czy­stą, bez­brzeż­ną dzi­ko­ścią, z pier­wot­ną natu­rą i pier­wot­nym czło­wie­kiem, spro­wa­dza nie­spo­dzie­wa­ną i głę­bo­ką tro­skę do ser­ca. Do poczu­cia wła­snej wyjąt­ko­wo­ści, do jasnej świa­do­mo­ści samot­no­ści wła­snych myśli i odczuć, do zane­go­wa­nych przy­zwy­cza­jeń, któ­re są bez­piecz­ne, doda­na jest afir­ma­cja nie­zwy­kłe­go, któ­re jest groź­ne: domiesz­ka rze­czy mgli­stych, nie­pod­le­ga­ją­cych kon­tro­li i odpy­cha­ją­cych, któ­rych nie­po­ko­ją­cy napór pobu­dza wyobraź­nię i wysta­wia na pró­bę cywi­li­zo­wa­ne ner­wy zarów­no głu­pie­go, jak i mądre­go.

Kay­erts i Car­lier szli pod rękę, przy­wie­ra­jąc do sie­bie jak dzie­ci w ciem­no­ściach, i odczu­wa­li – nie cał­kiem bez przy­jem­no­ści – zagro­że­nie, któ­re w poło­wie uzna­je się za wymy­ślo­ne. Bez prze­rwy gawę­dzi­li w poufa­łym tonie.
– Nasza sta­cja jest ład­nie poło­żo­na – powie­dział jeden.
Dru­gi zgo­dził się z entu­zja­zmem, roz­wo­dząc się nad uro­ka­mi poło­że­nia. Wte­dy prze­szli obok gro­bu.
– Bie­da­czek – powie­dział Kay­erts.
– Zmarł na febrę, praw­da? – wymam­ro­tał Car­lier i przy­sta­nął.
– A jak! – zawo­łał obu­rzo­ny Kay­erts. – Mówio­no mi, że lek­ko­myśl­nie prze­sia­dy­wał na słoń­cu. Wszy­scy mówią, że tak dłu­go, jak dłu­go uni­ka się słoń­ca, tutej­szy kli­mat wca­le nie jest gor­szy od tego w domu. Sły­szy mnie pan, panie Car­lier? Ja tu jestem kie­row­ni­kiem i moje roz­ka­zy są takie, że nie powi­nien pan wysta­wać na słoń­cu.

Pod­kre­ślił swo­ją pozy­cję żar­to­bli­wie, ale mówił poważ­nie. Myśl, że być może będzie musiał pogrze­bać Car­lie­ra i zostać same­mu spra­wi­ła, że prze­szedł go dreszcz. Nagle poczuł, że ten Car­lier jest mu droż­szy tutaj, w ser­cu Afry­ki, niż był­by brat gdzie­kol­wiek indziej. Car­lier, wcho­dząc w rolę, zasa­lu­to­wał i odpo­wie­dział dziar­skim tonem:
– Roz­kaz, panie kie­row­ni­ku! – Wybuch­nął śmie­chem, klep­nął Kay­ert­sa w ple­cy i krzyk­nął: – Pozwo­li­my życiu toczyć się spo­koj­nie! Będzie­my sie­dzieć i gro­ma­dzić kość sło­nio­wą, któ­rą te dzi­ku­sy przy­nio­są. Było nie było, ten kraj ma swo­je dobre stro­ny!

Obaj zaśmia­li się gło­śno. Car­lier pomy­ślał: „bied­ny Kay­erts – jest taki gru­by i wyglą­da na cho­ro­wi­te­go. To było­by okrop­ne, gdy­bym musiał go tu pogrze­bać. Jest czło­wie­kiem, któ­re­go sza­nu­ję”… Zanim doszli do weran­dy wspól­ne­go domu, mówi­li sobie „mój przy­ja­cie­lu”.

Pierw­sze­go dnia byli bar­dzo oży­wie­ni, krzą­ta­li się z młot­ka­mi, gwoź­dzia­mi i czer­wo­nym per­ka­lem, wie­sza­jąc zasło­ny i sta­ra­jąc się uczy­nić swój dom ład­nym i zdat­nym do zamiesz­ka­nia. Posta­no­wi­li wygod­nie umo­ścić się w swo­im nowym życiu. Dla nich – zada­nie nie­wy­ko­nal­ne. Sku­tecz­ne moco­wa­nie się z nawet czy­sto mate­rial­ny­mi pro­ble­ma­mi wyma­ga wię­cej spo­ko­ju umy­słu i har­tu ducha, niż na ogół się wyda­je. Żad­ne inne dwie isto­ty nie mogły być bar­dziej nie­przy­go­to­wa­ne do takiej wal­ki. Spo­łe­czeń­stwo – nie z czu­ło­ści, ale z racji jego dziw­nych potrzeb – roz­to­czy­ło opie­kę nad tymi dwo­ma ludź­mi, zaka­zu­jąc im jakiej­kol­wiek samo­dziel­nej myśli, ini­cja­ty­wy, odstęp­stwa od ruty­ny – i to zaka­zu­jąc pod groź­bą śmier­ci. Mogli jedy­nie żyć jak try­by w maszy­nie. I teraz, uwol­nie­ni spod urzę­do­wej opie­ki ludzi z pió­rem za uchem i ludzi ze zło­ty­mi galo­na­mi na ręka­wach, byli jak ci doży­wot­ni więź­nio­wie, któ­rzy wypusz­cze­ni po latach, nie wie­dzą, co począć ze swo­ją wol­no­ścią. Nie wie­dzie­li, jaki uży­tek zro­bić ze swo­ich zdol­no­ści, ponie­waż obaj – z bra­ku wpra­wy – nie­zdol­ni byli do samo­dziel­ne­go myśle­nia.

Pod koniec dru­gie­go mie­sią­ca Kay­erts mawiał:
– Gdy­by nie moja Melie, nie było­by mnie tutaj.
Melie była jego cór­ką. Porzu­cił sta­no­wi­sko w Admi­ni­stra­cji Tele­gra­fów – choć przez sie­dem­na­ście lat był tam napraw­dę szczę­śli­wy – by zaro­bić na posag dla swo­jej córecz­ki. Jego żona nie żyła i dziec­ko wycho­wy­wa­ne było przez sio­stry. Tęsk­nił do tam­tych ulic, chod­ni­ków, kafe­jek, wie­lo­let­nich przy­jaź­ni, do wszyst­kich rze­czy, któ­re widział dzień po dniu; do myśli przy­wo­ły­wa­nych przez zna­jo­me przed­mio­ty – myśli swo­bod­nych, mono­ton­nych, koją­cych urzęd­ni­ka – i żało­wał plo­tek, drob­nych uszczy­pli­wo­ści, łagod­ne­go jadu i żar­ci­ków pań­stwo­wych urzę­dów.
– Gdy­bym ja miał przy­zwo­ite­go szwa­gra – mawiał Car­lier – face­ta z ser­cem, nie było­by mnie tutaj.

Gdy odszedł z woj­ska, swo­im leni­stwem i bez­czel­no­ścią tak zra­ził do sie­bie rodzi­nę, że ziry­to­wa­ny szwa­gier poczy­nił nad­ludz­kie wysił­ki, by uzy­skać dla nie­go miej­sce w Spół­ce na sta­no­wi­sku pod­rzęd­ne­go agen­ta. Nie posia­da­jąc jed­ne­go pen­sa, zmu­szo­ny był do przy­ję­cia tych warun­ków tak szyb­ko, jak sta­ło się dla nie­go jasne, że nic wię­cej nie wyci­śnie ze swo­ich koli­ga­cji. Tak jak Kay­erts, żało­wał daw­ne­go życia. Żało­wał brzę­ku sza­bli i ostróg w sło­necz­ne popo­łu­dnia, kosza­ro­wych dyk­te­ry­jek, dziew­czyn z miast gar­ni­zo­no­wych. Ale – oprócz tego – miał też poczu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści. Ewi­dent­nie był czło­wie­kiem źle trak­to­wa­nym. Wpę­dza­ło go to nie­kie­dy w mar­kot­ny nastrój. Nie­mniej tych dwóch ludzi dobrze się doga­dy­wa­ło w pokre­wień­stwie swo­jej głu­po­ty i leni­stwa. Zgod­nie nic nie robi­li, zupeł­nie nic, i cie­szy­li się idyl­lą, za któ­rą im pła­co­no. A z cza­sem zaczę­li do sie­bie czuć coś, co przy­po­mi­na­ło sym­pa­tię.

Żyli jak nie­wi­do­mi miesz­ka­ją­cy w dużym poko­ju, świa­do­mi jedy­nie tego, z czym weszli w kon­takt (a i to nie do koń­ca), ale nie­zdol­ni, by zoba­czyć cało­kształt rze­czy. Rze­ka, las, wiel­ka zie­mia pul­su­ją­ca życiem – wszyst­ko to było jak wiel­ka pust­ka. Nawet olśnie­wa­ją­ce słoń­ce nie odsła­nia­ło nicze­go zro­zu­mia­łe­go. Na ich oczach rze­czy zja­wia­ły się i zni­ka­ły w nie­po­wią­za­ny z niczym, pozba­wio­ny celu spo­sób. Rze­ka zda­wa­ła się nad­pły­wać zni­kąd i doni­kąd pły­nąć. Prze­pły­wa­ła przez próż­nię. Z tej próż­ni nie­kie­dy wyła­nia­ły się łód­ki i ludzie z wio­sła­mi w rękach, któ­rzy w jed­nej chwi­li zalud­nia­li plac na sta­cji. Byli nadzy, lśnią­co­czar­ni, przy­ozdo­bie­ni śnież­no­bia­ły­mi musz­la­mi i błysz­czą­cym, mosięż­nym dru­tem, ople­cio­nym cia­sno wokół koń­czyn. Gdy mówi­li, wyda­wa­li z sie­bie nie­okrze­sa­ne, beł­ko­tli­we dźwię­ki. Poru­sza­li się dostoj­nie i swo­imi nie­spo­koj­ny­mi, nie zna­ją­cy­mi odpo­czyn­ku ocza­mi rzu­ca­li szyb­kie, dzi­kie spoj­rze­nia. Owi wojow­ni­cy kuca­li przed weran­dą w dłu­gich rzę­dach, czte­rech albo wię­cej, pod­czas gdy ich wodzo­wie tar­go­wa­li się godzi­na­mi z Mako­lą o kieł sło­nia. Kay­erts sie­dział na swo­im krze­śle i nic nie rozu­mie­jąc obser­wo­wał prze­bieg wyda­rzeń na dole. Gapił się na nich swo­imi okrą­gły­mi, nie­bie­ski­mi ocza­mi. Wołał do Car­lie­ra:
– Patrz! Patrz na tego face­ta, i na tam­te­go po lewej. Czy widzia­łeś kie­dyś taką twarz? Śmiesz­na bestia!

Car­lier, paląc miej­sco­wy tytoń w krót­kiej, drew­nia­nej faj­ce, kro­czył dum­nie, pod­krę­cał wąsa i przy­pa­tru­jąc się wojow­ni­kom z wynio­słą pobłaż­li­wo­ścią mawiał:
– Dobre zwie­rzę­ta. Przy­nio­sły jakąś kość? Tak? W samą porę. Spójrz na mię­śnie tego face­ta, trze­cie­go od koń­ca. Wca­le bym się nie prze­jął, gdy­bym miał od nie­go zaro­bić w nos. Moc­ne ramio­na, ale nogi nie­do­bre, poni­żej kolan. Nie zro­bił­byś z nich kawa­le­rzy­stów. – I po obej­rze­niu z zado­wo­le­niem swo­jej gole­ni, za każ­dym razem koń­czył: – Ech, czyż oni nie śmier­dzą? Ty, Mako­la, weź zapro­wadź to sta­do do „fety­sza” – (być może ze wzglę­du na ducha cywi­li­za­cji, któ­re­go w sobie zawie­rał, „fety­szem” nazy­wa­ny był na każ­dej sta­cji maga­zyn) – i daj im coś z tego bara­chła, co tam trzy­masz. Wolał­bym, żeby był pełen kości, a nie szmat.

Kay­erts podzie­lał jego zda­nie:
– Tak, tak, idź i skończ z tą papla­ni­ną, Mako­la. Przyj­dę, kie­dy będzie­cie goto­wi, żeby zwa­żyć kieł. Musi­my być ostroż­ni. – Następ­nie zwró­cił się do swo­je­go towa­rzy­sza: – To jest ple­mię, któ­re żyje w dole rze­ki. Są raczej „pach­ną­cy”. Pamię­tam, że byli już tutaj. Sły­szysz te hała­sy? Cze­go to czło­wiek nie musi wytrzy­mać w tym psim kra­ju! Gło­wa mi pęka.

Tak zyskow­ne wizy­ty były rzad­ko­ścią. Cały­mi dnia­mi dwaj pio­nie­rzy han­dlu i postę­pu patrzy­li na pusty plac ską­pa­ny w roze­dr­ga­nym bla­sku pada­ją­cych pio­no­wo pro­mie­ni sło­necz­nych. Poni­żej wyso­kie­go brze­gu pły­nę­ła cicha rze­ka, lśnią­ca i spo­koj­na. Na pia­skach pośrod­ku nur­tu hipo­po­ta­my i ali­ga­to­ry kąpa­ły się obok sie­bie w słoń­cu. A roz­cią­ga­ją­ce się na wszyst­kie stro­ny ogrom­ne lasy, ota­cza­ją­ce nie­znacz­ny, wykar­czo­wa­ny punkt sta­cji han­dlo­wej, skry­wa­ją­ce zło­wiesz­czą zło­żo­ność fan­ta­stycz­ne­go życia, spo­czy­wa­ły w wymow­nej ciszy swej nie­mej wiel­ko­ści. Dwo­je ludzi nic nie rozu­mia­ło, nie przej­mo­wa­ło się niczym prócz upły­wu dni, któ­re dzie­li­ły ich od powro­tu parow­ca. Ich poprzed­nik zosta­wił po sobie jakieś strzę­py ksią­żek. Wzię­li te reszt­ki róż­nych powie­ści i – jak gdy­by nigdy wcze­śniej nie czy­ta­li nic tego rodza­ju – byli zasko­cze­ni i roz­ba­wie­ni. Pod­czas dłu­gich dni nastą­pi­ły nie­koń­czą­ce się i nie­do­rzecz­ne dys­ku­sje na temat fabuł i boha­te­rów. W ser­cu Afry­ki zawar­li zna­jo­mość z kar­dy­na­łem Riche­lieu i z d’Ar­ta­gna­nem, z Soko­lim Okiem i Ojcem Goriot oraz wie­lo­ma inny­mi ludź­mi. Wszyst­kie te uro­jo­ne posta­cie sta­ły się przed­mio­tem plo­tek, jak gdy­by były żyją­cy­mi przy­ja­ciół­mi. Pomniej­sza­li ich cno­ty, nie dowie­rza­li inten­cjom, potę­pia­li uczyn­ki; byli obu­rze­ni ich obłu­dą bądź powąt­pie­wa­li w odwa­gę. Rachu­nek zbrod­ni napeł­niał ich obu­rze­niem, pod­czas gdy czu­łe lub pate­tycz­ne ustę­py głę­bo­ko poru­sza­ły. Car­lier odchrząk­nął i powie­dział woj­sko­wym tonem:
– Co za non­sens!
Kay­erts, z okrą­gły­mi ocza­mi peł­ny­mi łez, z tłu­sty­mi, drżą­cy­mi policz­ka­mi, pogła­dził się po łysi­nie i oświad­czył:
– To zna­ko­mi­ta książ­ka. Nie mia­łem poję­cia, że są na świe­cie tacy mądrzy ludzie.

Zna­leź­li rów­nież jakieś sta­re nume­ry kra­jo­wej gaze­ty. Dzien­nik oma­wiał coś, co z lubo­ścią nazy­wał gór­no­lot­nie „Naszą Eks­pan­sją Kolo­nial­ną”. Mówił wie­le o pra­wach i obo­wiąz­kach cywi­li­za­cji, o świę­to­ści misji cywi­li­za­cyj­nej i wychwa­lał zasłu­gi tych, któ­rzy ruszy­li nieść świa­tło, wia­rę i han­del w ciem­ne zakąt­ki Zie­mi. Car­lier i Kay­erts czy­ta­li, zasta­na­wia­li się i mie­li o sobie coraz lep­sze mnie­ma­nie. Pew­ne­go wie­czo­ru Car­lier, zata­cza­jąc ręką łuk, powie­dział:
– Za sto lat pew­nie będzie tu mia­sto. Będą mola, bara­ki, i… sale bilar­do­we. Cywi­li­za­cja, mój dro­gi, i cno­ta – wszyst­ko. A póź­niej w domu będą czy­ta­li, że dwóch dobrych ludzi, Kay­erts i Car­lier, byli pierw­szy­mi cywi­li­zo­wa­ny­mi ludź­mi, któ­rzy żyli wła­śnie w tym miej­scu!
Kay­erts ski­nął:
– Tak, to krze­pią­ce.

Wyda­wa­ło się, że zapo­mnie­li już o zmar­łym poprzed­ni­ku, ale pew­ne­go dnia wcze­śnie rano Car­lier poszedł i wbił krzyż moc­no w zie­mię.
– Nie dawał mi spo­ko­ju za każ­dym razem, kie­dy tam­tę­dy sze­dłem – wyja­śnił Kay­ert­so­wi przy poran­nej kawie. – Za każ­dym razem, tak bar­dzo się prze­krzy­wił, więc po pro­stu wbi­łem go, i to solid­nie, mówię ci, zawie­si­łem się na nim obie­ma ręka­mi. Ani drgnie. O tak, zro­bi­łem to jak nale­ży.

Nie­kie­dy odwie­dzał ich Gobi­la. Gobi­la był wodzem sąsied­nich wio­sek, siwo­wło­sym dzi­ku­sem, szczu­płym i czar­nym, z bia­łym płót­nem obwią­za­nym wokół bio­der i z wyli­nia­łą skó­rą pan­te­ry zwi­sa­ją­cą na ple­cach. Przy­by­wał, sta­wia­jąc swo­imi kości­sty­mi noga­mi dłu­gie kro­ki i pod­pie­ra­jąc się laską rów­nie wyso­ką jak on. Wcho­dząc do duże­go poko­ju na sta­cji, przy­sia­dał na pię­tach na lewo od drzwi. Sie­dział tam, przy­glą­dał się Kay­ert­so­wi i raz po raz wygła­szał mowę, któ­rej tam­ten nie rozu­miał. Kay­erts, nie prze­szka­dza­jąc mu w jego zaję­ciu, od cza­su do cza­su mówił przy­jaź­nie:
– Co tam ple­ciesz, sta­ry bał­wa­nie? – i uśmie­cha­li się do sie­bie.

Dwaj bia­li czu­li sym­pa­tię do tego sta­re­go, nie­po­ję­te­go stwo­rze­nia i nazy­wa­li go Ojcem Gobi­lą. Spo­sób bycia Gobi­li był ojcow­ski i rze­czy­wi­ście zda­wał się on kochać wszyst­kich bia­łych ludzi. Wszy­scy wyda­wa­li mu się bar­dzo mło­dzi, nie do odróż­nie­nia (za wyjąt­kiem postu­ry), i wie­dział, że wszy­scy są brać­mi oraz że są nie­śmier­tel­ni. Śmierć arty­sty, któ­ry był pierw­szym bia­łym czło­wie­kiem, jakie­go znał bli­żej, nie zachwia­ła tą wia­rą – był moc­no prze­ko­na­ny, że bia­ły przy­bysz tyl­ko uda­wał, że umie­ra i spra­wił, że go pogrze­ba­no z jakie­goś tajem­ni­cze­go, zna­ne­go tyl­ko jemu powo­du, w któ­ry wni­kać nie było sen­su. Być może był to jego spo­sób na powrót do rodzin­ne­go kra­ju? Tak czy ina­czej, to byli jego bra­cia i prze­lał na nich swo­je absur­dal­ne uczu­cie. Na swój spo­sób odwza­jem­nia­li je. Car­lier kle­pał go po ple­cach i ku jego ucie­sze bez­myśl­nie odpa­lał kolej­ne zapał­ki. Kay­erts zawsze był gotów pozwo­lić mu pową­chać butel­ki z amo­nia­kiem. Mówiąc krót­ko – zacho­wy­wa­li się dokład­nie tak, jak tam­to bia­łe stwo­rze­nie, któ­re ukry­ło się w zie­mi. Gobi­la uważ­nie im się przy­glą­dał. Może byli tą samą isto­tą, co ono – a może tyl­ko jeden z nich? Nie mógł się zde­cy­do­wać, wyja­śnić tej tajem­ni­cy, ale zawsze pozo­sta­wał bar­dzo przy­ja­zny. Ze wzglę­du na tę przy­jaźń kobie­ty z wio­ski Gobi­li każ­de­go ran­ka szły gęsie­go przez trzci­no­we zaro­śla, nio­sąc na sta­cję drób i bata­ty oraz wino pal­mo­we, nie­kie­dy koź­lę. Spół­ka nigdy nie zaopa­tru­je sta­cji kom­plet­nie i agen­ci, by prze­żyć, potrze­bu­ją tych lokal­nych dostaw. Mie­li je dzię­ki Gobi­li i żyli dobrze. Od cza­su do cza­su jeden z nich miał atak febry i dru­gi pie­lę­gno­wał go z czu­łym odda­niem. Nie­wie­le o tym myśle­li. Febra zosta­wia­ła ich osła­bio­ny­mi i ich wygląd zmie­niał się na gor­sze. Car­lier miał pod­krą­żo­ne oczy i był roz­draż­nio­ny. Twarz Kay­ert­sa była mizer­na, sfla­cza­ła ponad krą­gło­ścią jego brzu­cha, co nada­wa­ło jej dziw­ny wyraz. Ale prze­by­wa­jąc bez prze­rwy razem, nie dostrze­ga­li zmian, jakie stop­nio­wo zacho­dzi­ły w ich wyglą­dzie oraz uspo­so­bie­niu.

Tak minę­ło pięć mie­się­cy.
Wte­dy, pew­ne­go ran­ka, gdy Kay­erts i Car­lier roz­par­ci w swo­ich krze­słach na weran­dzie roz­ma­wia­li o zbli­ża­ją­cej się wizy­cie parow­ca, gro­mad­ka uzbro­jo­nych ludzi wyszła z lasu i zbli­ży­ła się do sta­cji. Byli obcy w tej czę­ści kra­ju. Wyso­cy, drob­ni, odzia­ni od stóp do głów w nie­bie­skie, postrzę­pio­ne ubra­nia, z pra­wej stro­ny na obna­żo­nych ramio­nach nie­śli musz­kie­ty. Mako­la oka­zał pew­ne poru­sze­nie i z maga­zy­nu (gdzie spę­dzał całe dnie) wybiegł gościom na spo­tka­nie. Weszli na plac i patrzy­li dooko­ła spo­koj­nym, peł­nym pogar­dy wzro­kiem. Ich przy­wód­ca – potęż­ny, wyglą­da­ją­cy na zde­cy­do­wa­ne­go Murzyn o nabie­głych krwią oczach – sta­nął przed weran­dą i wygło­sił dłu­gą mowę. Dużo gesty­ku­lo­wał i urwał nie­spo­dzie­wa­nie.

W into­na­cji, w brzmie­niu dłu­gich zdań, jaki­mi się posłu­gi­wał, było coś, co zasko­czy­ło dwóch bia­łych. Było to jak wspo­mnie­nie cze­goś nie do koń­ca zna­ne­go, a jed­nak przy­po­mi­na­ją­ce­go mowę czło­wie­ka cywi­li­zo­wa­ne­go. Brzmia­ło jak jeden z tych nie­praw­do­po­dob­nych języ­ków, któ­re cza­sa­mi sły­szy­my w snach.
– Cóż to za język? – powie­dział zdu­mio­ny Car­lier. – W pierw­szej chwi­li wyda­wa­ło mi się, że ten facet będzie mówił po fran­cu­sku. W każ­dym razie to zupeł­nie inny rodzaj jazgo­tu niż kie­dy­kol­wiek sły­sze­li­śmy.
– Tak – zgo­dził się Kay­erts. – Hej, Mako­la, co on mówi? Skąd oni przy­szli? Kim oni są?

Ale Mako­la, jak gdy­by stał na roz­ża­rzo­nych węglach, odpo­wie­dział pospiesz­nie:
– Nie wiem. Oni przy­cho­dzą z bar­dzo dale­ka. Może pani Pri­ce zro­zu­mie. To są chy­ba źli ludzie.

Ich przy­wód­ca, odcze­kaw­szy chwi­lę, powie­dział coś ostro do Mako­li, któ­ry potrzą­snął gło­wą. Następ­nie męż­czy­zna rozej­rzał się wko­ło, zauwa­żył sza­łas Mako­li i poszedł w jego kie­run­ku. Po chwi­li dało się sły­szeć panią Mako­la prze­ma­wia­ją­cą z wiel­ką swa­dą. Pozo­sta­li obcy – było ich razem sze­ściu – leni­wie spa­ce­ro­wa­li tu i tam, zaj­rze­li przez drzwi do maga­zy­nu, przy­sta­nę­li dooko­ła gro­bu, wska­zu­jąc ze zro­zu­mie­niem na krzyż, i w ogó­le czu­li się jak u sie­bie w domu.
– Nie podo­ba­ją mi się ci goście… Mówię ci, Kay­erts, oni muszą być z wybrze­ża. Mają broń pal­ną – zauwa­żył roz­trop­ny Car­lier.

Kay­ert­so­wi rów­nież nie podo­ba­li się owi goście. Po raz pierw­szy obaj zda­li sobie spra­wę, że żyją w warun­kach, w któ­rych to, co nie­zwy­kłe, może być nie­bez­piecz­ne, i że prócz ich samych nie ma na świe­cie siły, któ­ra mogła­by pomię­dzy nim, a owym nie­zwy­kłym sta­nąć. Byli zanie­po­ko­je­ni, weszli do budyn­ku i nabi­li rewol­we­ry. Kay­erts powie­dział:
– Musi­my kazać Mako­li powie­dzieć im, że mają odejść przed zmro­kiem.

Obcy ode­szli po połu­dniu, gdy zje­dli posi­łek przy­rzą­dzo­ny dla nich przez panią Mako­la. Olbrzy­mia kobie­ta była pod­eks­cy­to­wa­na i dużo roz­ma­wia­ła z przy­by­sza­mi. Traj­ko­ta­ła prze­raź­li­wie, wska­zu­jąc to tu, to tam, na las i na rze­kę. Mako­la usiadł z boku i patrzył. Cza­sa­mi wsta­wał i szep­tał coś do żony. Towa­rzy­szył obcym w przej­ściu wąwo­zem na tyłach dział­ki nale­żą­cej do sta­cji i powró­cił nie­spiesz­nie głę­bo­ko zamy­ślo­ny. Zagad­nię­ty przez bia­łych, zacho­wy­wał się bar­dzo dziw­nie, jak­by nic nie rozu­miał i zapo­mniał fran­cu­skie­go – jak­by w ogó­le zapo­mniał, jak się mówi. Kay­erts i Car­lier stwier­dzi­li zgod­nie, że Murzyn wypił za dużo wina pal­mo­we­go.

Mówi­li coś o trzy­ma­niu na zmia­nę war­ty, ale wie­czo­rem wszyst­ko wyda­wa­ło się tak ciche i spo­koj­ne, że poło­ży­li się jak zwy­kle. Całą noc nie­po­ko­je­ni byli nie­ustan­nym bęb­nie­niem w wio­skach. Głę­bo­kie­mu, szyb­kie­mu ude­rze­niu gdzieś bli­sko, odpo­wia­da­ło dru­gie, dale­ko – potem wszyst­ko cichło. Wkrót­ce krót­kie przy­gryw­ki zagrze­cho­ta­ły tu i tam, wszyst­ko się wymie­sza­ło, wzro­sło, nabra­ło wigo­ru i trwa­ło, nio­sło się ponad lasem, prze­ta­cza­ło przez noc, nie­zmą­co­ne i nie­ustan­ne, bli­sko i dale­ko, jak gdy­by cała ta zie­mia była jed­nym olbrzy­mim bęb­nem, mia­ro­wo wybi­ja­ją­cym swe bła­ga­nia ku nie­bu. I poprzez ten głę­bo­ki i potęż­ny hałas prze­bi­ja­ły się nie­spo­dzie­wa­ne, prze­ni­kli­we okrzy­ki, przy­po­mi­na­ją­ce strzę­py pio­se­nek z domu waria­tów, i wystrze­li­wa­ły w górę złą­czo­ne w fał­szy­wej har­mo­nii, któ­ra zda­wa­ła się pędzić wyso­ko nad zie­mią i prze­ga­niać wszel­ki spo­kój spod gwiazd.

Car­lier i Kay­erts spa­li źle. Obaj byli prze­ko­na­ni, że w nocy sły­sze­li strza­ły – ale nie mogli się zgo­dzić co do kie­run­ku. Rano Mako­la gdzieś znik­nął. Wró­cił oko­ło połu­dnia z jed­nym z wczo­raj­szych przy­by­szy i uchy­lał się od wszel­kich prób, jakie pod­jął Kay­erts, żeby z nim pomó­wić. Naj­wy­raź­niej ogłuch­nął. Kay­ert­s’o­wi wyda­wa­ło się to zasta­na­wia­ją­ce. Car­lier, któ­ry łowił ryby na brze­gu rze­ki, wró­cił i poka­zu­jąc swo­ją zdo­bycz, zauwa­żył:
– Murzy­ni chy­ba są czymś strasz­nie poru­sze­ni. Zasta­na­wiam się, o co cho­dzi. Kie­dy łowi­łem, w cią­gu dwóch godzin widzia­łem jakieś pięt­na­ście łódek prze­ci­na­ją­cych rze­kę.

Kay­erts powie­dział zatro­ska­ny:
– Czy ten Mako­la nie jest dzi­siaj jakiś dziw­ny?
– Na wszel­ki wypa­dek trzy­maj­my wszyst­kich naszych ludzi razem – odpo­wie­dział z tro­ską Car­lier.

II

Było dzie­się­ciu robot­ni­ków, pozo­sta­wio­nych na sta­cji przez dyrek­to­ra. Ludzie ci, zwią­zaw­szy się ze Spół­ką na sześć mie­się­cy (bez świa­do­mo­ści, czym jest jeden mie­siąc i z bar­dzo nikłym poję­ciem cza­su w ogó­le), słu­ży­li spra­wie postę­pu od prze­szło dwóch lat. Ponie­waż nale­że­li do ple­mie­nia z bar­dzo odle­głe­go zakąt­ka tej kra­iny ciem­no­ści i smut­ku, nie ucie­kli, oba­wia­jąc się, że jako włó­czę­dzy zosta­li­by po pro­stu zabi­ci przez tubyl­ców; w czym, oczy­wi­ście, się nie myli­li. Miesz­ka­li tuż za budyn­ka­mi sta­cji w sło­mia­nych sza­ła­sach, na zbo­czu wąwo­zu zaro­słe­go trzci­ną. Nie byli szczę­śli­wi, tęsk­ni­li do odświęt­nych zaśpie­wów, cza­rów, do ofiar z ludzi, skła­da­nych w ich kra­ju, w któ­rym mie­li rodzi­ców, bra­ci, sio­stry, podzi­wia­nych wodzów, sza­no­wa­nych cza­row­ni­ków, bli­skich przy­ja­ciół, i z któ­rym łączy­ły ich tak­że inne wię­zy, uzna­wa­ne zwy­kle za wła­ści­we ludziom. Poza tym racje ryżu, przy­dzie­lo­ne przez Spół­kę, nie odpo­wia­da­ły im, gdyż były poży­wie­niem nie­zna­nym w ich kra­ju i nie byli w sta­nie do nie­go przy­wyk­nąć. W rezul­ta­cie byli cho­ro­wi­ci i nie­szczę­śli­wi. Gdy­by nale­że­li do jakie­go­kol­wiek inne­go ple­mie­nia, zde­cy­do­wa­li­by się umrzeć – bo dla nie­któ­rych dzi­kich nic nie jest prost­sze od samo­bój­stwa – i w ten spo­sób ucie­kli­by od nie­po­ję­tych tru­dów egzy­sten­cji. Ale ponie­waż nale­że­li do wojow­ni­cze­go ple­mie­nia ze spi­ło­wa­ny­mi zęba­mi, mie­li wię­cej cha­rak­te­ru i wciąż pro­wa­dzi­li to głu­pie życie pośród cho­ro­by i smut­ku. Pra­co­wa­li bar­dzo mało i utra­ci­li swo­je zachwy­ca­ją­ce syl­wet­ki. Car­lier i Kay­erts kuro­wa­li ich wytrwa­le, ale nie byli w sta­nie przy­wró­cić ich daw­nej kon­dy­cji. Każ­de­go ran­ka byli zwo­ły­wa­ni i kie­ro­wa­ni do róż­nych zadań – przy­ci­na­nia tra­wy, budo­wa­nia pło­tu, zwa­la­nia drzew i tym podob­nych rze­czy – ale żad­na siła na zie­mi nie mogła zmu­sić ich, żeby pra­co­wa­li wydaj­niej. W rze­czy­wi­sto­ści dwaj bia­li mie­li na nimi bar­dzo małą kon­tro­lę.

Po połu­dniu Mako­la zaszedł do duże­go budyn­ku i zastał Kay­ert­sa obser­wu­ją­ce­go trzy potęż­ne kolum­ny dymu, uno­szą­ce się ponad lasem.
– Co to jest? – zapy­tał Kay­erts.
– Jakieś wio­ski się palą – odpo­wie­dział Mako­la, któ­ry, jak się wyda­je, odzy­skał już siły. Rap­tem dodał: – Mamy bar­dzo mało kości sło­nio­wej, kiep­skie pół­ro­cze. Chciał­by pan zdo­być tro­chę wię­cej kości sło­nio­wej?
– Tak – powie­dział Kay­erts.

Myślał o pro­wi­zji, któ­ra była mała.
– Ci ludzie, któ­rzy przy­szli wczo­raj, są han­dla­rza­mi z Loan­dy i zdo­by­li wię­cej kości niż mogą ze sobą unieść. Mam kupić? Wiem, gdzie obo­zu­ją.
– Oczy­wi­ście – powie­dział Kay­erts. – Kim są ci han­dla­rze?
– Są źli – powie­dział obo­jęt­nie Mako­la. – Napa­da­ją na ludźi, wyła­pu­ją kobie­ty i dzie­ci. Są źli i mają broń. W kra­ju jest wiel­kie zamie­sza­nie. Chce pan kości sło­nio­wej?
– Tak – powie­dział Kay­erts.

Mako­la przez chwi­lę mil­czał.
– Ci nasi robot­ni­cy są do nicze­go – wymam­ro­tał, roz­glą­da­jąc się dooko­ła. – Sta­cja w strasz­nym nie­po­rząd­ku, pro­szę pana. Dyrek­tor będzie war­czał. Lepiej zdo­bądź­my napraw­dę dużo kości, wte­dy nic nie powie.
– Nic na to nie pora­dzę. Ludzie nie chcą pra­co­wać – powie­dział Kay­erts. – Kie­dy zdo­bę­dziesz tę kość?
– Już nie­dłu­go – powie­dział Mako­la. – Może tej nocy. Pro­szę to zosta­wić mnie i niech pan nie wycho­dzi z domu. Myślę, że było­by dobrze, gdy­by dał pan tro­chę wina pal­mo­we­go naszym ludziom, żeby się zaba­wi­li wie­czo­rem. Roze­rwą się dzi­siaj, jutro będą lepiej pra­co­wać. Jest mnó­stwo wina pal­mo­we­go, tro­chę nawet skwa­śnia­ło.

Kay­erts zgo­dził się i Mako­la wła­sny­mi ręko­ma przy­niósł pod drzwi swo­je­go sza­ła­su wiel­kie tykwy. Sta­ły tam do wie­czo­ra i pani Mako­la zdą­ży­ła się każ­dej z nich przyj­rzeć. Robot­ni­cy dosta­li je o zacho­dzie słoń­ca. Gdy Kay­erts i Car­lier kła­dli się do snu, wiel­kie ogni­sko pło­nę­ło przed sza­ła­sa­mi. Sły­sze­li okrzy­ki i bęb­nie­nie. Nie­któ­rzy ludzie z wio­ski Gobi­li dołą­czy­li do robot­ni­ków na sta­cji i zaba­wa była napraw­dę uda­na.

W środ­ku nocy Car­lier obu­dził się nagle i usły­szał gło­śny krzyk czło­wie­ka. Póź­niej roz­legł się strzał. Tyl­ko jeden. Car­lier wybiegł na zewnątrz i spo­tkał na weran­dzie Kay­ert­sa. Obaj byli prze­stra­sze­ni. Gdy szli przez plac, żeby wezwać Mako­lę, widzie­li cie­nie poru­sza­ją­ce się w ciem­no­ściach. Jeden z nich krzyk­nął:
– Nie strze­laj­cie! To ja, Pri­ce – i poja­wił się koło nich Mako­la. – Niech pano­wie wra­ca­ją, pro­szę – nale­gał. – Wszyst­ko pano­wie zepsu­ją.
– Krę­cą się tu jacyś obcy ludzie – powie­dział Car­lier.
– Nie­waż­ne, wiem – powie­dział Mako­la. Szep­tem dodał: – Wszyst­ko w porząd­ku. Przy­nie­śli kość. Pro­szę nic nie mówić. Wiem, co robię.

Dwaj bia­li nie­chęt­nie zawró­ci­li do domu, ale nie spa­li. Sły­sze­li kro­ki, szep­ty, jakieś pomru­ki. Brzmia­ło to tak, jak gdy­by mnó­stwo ludzi przy­szło, rzu­ci­ło cięż­kie rze­czy na zie­mię, sprze­cza­ło się dłu­go, a potem ode­szło. Leże­li na swo­ich twar­dych łóż­kach i myśle­li: „ten Mako­la jest bez­cen­ny”. Rano Car­lier wyszedł na zewnątrz bar­dzo zaspa­ny i pocią­gnął za sznur wiel­kie­go dzwo­nu. Każ­de­go ran­ka robot­ni­cy na sta­cji na dźwięk dzwo­nu zbie­ra­li się na pla­cu. Tego ran­ka nikt się nie zja­wił. Kay­erts, zie­wa­jąc, rów­nież wyszedł na zewnątrz. Zoba­czy­li Mako­lę, jak wycho­dzi ze swo­je­go sza­ła­su i prze­ci­na plac, nio­sąc w rękach mied­ni­cę z mydli­na­mi. Mako­la – cywi­li­zo­wa­ny Murzyn – bar­dzo o sie­bie dbał. Chlu­snął pia­ną na wynędz­nia­łe­go, żół­te­go kun­dla, któ­re­go trzy­mał w obej­ściu, i odwra­ca­jąc się twa­rzą do dwóch agen­tów zawo­łał z dale­ka:
– Wszy­scy ludzie ode­szli tej nocy!
Sły­sze­li go dosko­na­le, ale ku wła­sne­mu zdzi­wie­niu zawo­ła­li rów­no­cze­śnie:
– Co?
I popa­trzy­li jeden na dru­gie­go ze zdu­mie­niem:
– No to już po nas – wark­nął Car­lier.
– To nie­by­wa­łe – wymam­ro­tał Kay­erts.
– Pój­dę się rozej­rzeć do sza­ła­sów – powie­dział Car­lier, odda­la­jąc się wiel­ki­mi kro­ka­mi.
Gdy przy­szedł Mako­la, Kay­erts był sam.
– Nie mogę w to uwie­rzyć – powie­dział Kay­erts ze łza­mi w oczach. – Opie­ko­wa­li­śmy się nimi jak wła­sny­mi dzieć­mi.
– Poszli z ludź­mi z wybrze­ża – powie­dział Mako­la po chwi­li waha­nia.
– Co mnie obcho­dzi, z kim poszli. Nie­wdzięcz­ne bestie! – wykrzyk­nął Kay­erts. I nagle, pełen podej­rzeń, patrząc suro­wo na Mako­lę, dodał: – A co ty wiesz na ten temat?
Mako­la wzru­szył ramio­na­mi i wbił wzrok w zie­mię.
– Co ja wiem? Tyl­ko się domy­ślam. Czy przyj­dzie pan i popa­trzy na kość, któ­rą tam mam? Pięk­na ilość. Nigdy pan takiej nie widział.
Skie­ro­wał się w stro­nę maga­zy­nu. Kay­erts poszedł za nim odru­cho­wo, roz­my­śla­jąc o nie­by­wa­łej dezer­cji robot­ni­ków. Na zie­mi przed drzwia­mi „fety­sza” leża­ło sześć wspa­nia­łych kłów.
– Co za nie dałeś? – zapy­tał Kay­erts, gdy obej­rzał wszyst­ko z zado­wo­le­niem.
– Żaden zwy­kły han­del – powie­dział Mako­la. – Przy­nie­śli kość i dali mi ją. Powie­dzia­łem, żeby wzię­li sobie ze sta­cji cze­go naj­bar­dziej potrze­bu­ją. To pięk­na ilość. Żad­na sta­cja nie może pochwa­lić się taki­mi kła­mi. Ci han­dla­rze strasz­nie potrze­bo­wa­li tra­ga­rzy, a z naszych ludzi nie było tu pożyt­ku. Nie ma han­dlu, nie trze­ba księ­go­wać, wszyst­ko się zga­dza.
Kay­erts o mało nie pękł z obu­rze­nia:
– Co? – krzyk­nął. – Mam rozu­mieć, że sprze­da­łeś naszych ludzi za te kły?
Mako­la stał bez­na­mięt­ny i mil­czą­cy.
– Ja… ja… – jąkał się Kay­erts. – Ty sza­ta­nie! – wydarł się.
– Zro­bi­łem co w mojej mocy, dla pana, dla Spół­ki – powie­dział Mako­la z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem. – Dla­cze­go pan tak krzy­czy? Pro­szę popa­trzeć na ten kieł.
– Zwal­niam cię! Napi­szę na cie­bie skar­gę, nie będę patrzył na kły. Zabra­niam ci ich doty­kać. Roz­ka­zu­ję ci wrzu­cić je do rze­ki, ty… ty…
– Jest pan cały czer­wo­ny, panie Kay­erts. Jeśli będzie się pan tak zło­ścił na słoń­cu, dosta­nie pan gorącz­ki i umrze, jak pierw­szy kie­row­nik! – powie­dział z naci­skiem Mako­la.

Sta­li bez ruchu, przy­glą­da­jąc się sobie wytrzesz­czo­ny­mi ocza­mi, jak­by patrzy­li z wysił­kiem z ogrom­nej odle­gło­ści. Kay­erts drżał. Mako­la nie miał na myśli nic wię­cej, niż powie­dział, ale jego sło­wa wyda­wa­ły się Kay­ert­so­wi peł­ne zło­wiesz­czej groź­by. Odwró­cił się gwał­tow­nie i poszedł do domu. Mako­la wyco­fał się na łono rodzi­ny. A kły, pozo­sta­wio­ne przed maga­zy­nem, leża­ły na słoń­cu, wiel­kie i cen­ne.
Car­lier wró­cił na weran­dę.
– Wszy­scy znik­nę­li, co? – zapy­tał Kay­erts stłu­mio­nym gło­sem z głę­bi duże­go poko­ju. – Niko­go nie zna­la­złeś?
– O nie – powie­dział Car­lier – zna­la­złem jed­ne­go z ludzi Gobi­li, mar­twe­go. Leży przed sza­ła­sa­mi z raną postrza­ło­wą. Ten strzał sły­sze­li­śmy w nocy.

Kay­erts wyszedł szyb­ko. Zoba­czył swo­je­go towa­rzy­sza ponu­ro spo­glą­da­ją­ce­go ponad pla­cem na kły leżą­ce dale­ko przy maga­zy­nie. Przez chwi­lę sie­dzie­li w ciszy. Póź­niej Kay­erts zre­la­cjo­no­wał swo­ją roz­mo­wę z Mako­lą. Car­lier nic nie powie­dział. W połu­dnie zje­dli bar­dzo mały posi­łek. Tego dnia zamie­ni­li ze sobą led­wie kil­ka słów. Wiel­ka cisza zda­wa­ła się spo­wi­jać sta­cję i zaci­skać ich war­gi. Mako­la nie otwo­rzył maga­zy­nu. Dzień spę­dził na zaba­wie z dzieć­mi. Leżał wycią­gnię­ty na macie przed drzwia­mi, a dzie­ci sia­da­ły na jego pier­si i czoł­ga­ły się po nim. Była to poru­sza­ją­ca sce­na. Pani Mako­la, jak zwy­kle, cały dzień zaję­ta była goto­wa­niem. Bia­li przy­go­to­wa­li nie­co lep­szy posi­łek wie­czo­rem. Następ­nie Car­lier, pyka­jąc fajecz­kę, prze­spa­ce­ro­wał się do maga­zy­nu. Stał dłu­go nad kła­mi, dotknął sto­pą jed­ne­go czy dwóch, pró­bo­wał nawet pod­nieść naj­więk­szy za cień­szy koniec. Wró­cił do swo­je­go prze­ło­żo­ne­go, któ­ry nie ruszył się z weran­dy, rzu­cił się na krze­sło i powie­dział:
– Już wiem! Zosta­li zasko­cze­ni, kie­dy spa­li cięż­ko po wypi­ciu tego wina pal­mo­we­go, któ­re pozwo­li­łeś im dać. Ukar­to­wa­na robo­ta, rozu­miesz? Naj­gor­sze, że byli tam nie­któ­rzy ludzie Gobi­li i bez wąt­pie­nia też zosta­li zabra­ni. Naj­mniej pija­ny prze­bu­dził się i został zastrze­lo­ny za swo­ją trzeź­wość. To zabaw­ny kraj. Co teraz zro­bisz?
– Oczy­wi­ście nie może­my się do tego mie­szać – powie­dział Kay­erts.
– Oczy­wi­ście, że nie – zgo­dził się Car­lier.
– Nie­wol­nic­two to okrop­na rzecz – wyją­kał Kay­erts nie­spo­koj­nym gło­sem.
– Prze­ra­ża­ją­ca, te cier­pie­nia – mruk­nął z prze­ko­na­niem Car­lier.

Wie­rzy­li wła­snym sło­wom. Każ­dy czło­wiek ma powa­ża­nie dla okre­ślo­nych dźwię­ków, któ­re on i jego bliź­ni mogą z sie­bie wydo­być. Ale o uczu­ciach ludzie nie wie­dzą nic. Mówi­my z obu­rze­niem lub z entu­zja­zmem, mówi­my o uci­sku, okru­cień­stwie, zbrod­ni, o poświę­ce­niu, odda­niu, cno­cie – i nie zna­my nic z tego, co rze­czy­wi­ście stoi za sło­wa­mi. Zapew­ne nikt nie wie, co zna­czy cier­pie­nie czy poświę­ce­nie, nikt prócz ofiar tej ilu­zji i jej tajem­ni­czych celów.

Następ­ne­go ran­ka zoba­czy­li Mako­lę prze­ję­te­go usta­wia­niem na pla­cu wagi do waże­nia kości sło­nio­wej. Po jakimś cza­sie Car­lier powie­dział:
– Co ten śmier­dzą­cy drań knu­je? – i zszedł na plac.

Kay­erts poszedł za nim. Sta­li i patrzy­li. Mako­la nie zwa­żał na nich. Kie­dy usta­li­ła się rów­no­wa­ga, spró­bo­wał poło­żyć na sza­li kieł. Był zbyt cięż­ki. Bez sło­wa spoj­rzał bez­rad­nie w górę i przez minu­tę sta­li dooko­ła tej wagi nie­mi i nie­ru­cho­mi jak trzy posą­gi. Nagle Car­lier powie­dział:
– Mako­la, złap za dru­gi koniec, ty bestio! – i razem unie­śli kieł do góry. Kay­erts drżał na całym cie­le. Mru­czał pod nosem:
– Tak, o tak!

Wło­żył rękę do kie­sze­ni i wydo­był z niej brud­ny skra­wek papie­ru i ogry­zek ołów­ka. Odwró­cił się do nich ple­ca­mi, jak­by pla­no­wał coś pod­stęp­ne­go. Ukrad­kiem noto­wał pomia­ry, któ­re Car­lier wykrzy­ki­wał do nie­go nie­po­trzeb­nie gło­śno. Gdy waże­nie dobie­gło koń­ca, Mako­la szep­nął do sie­bie:
– Słoń­ce tutaj jest za ostre dla kłów.
Car­lier powie­dział do Kay­ert­sa bez­tro­skim tonem:
– Wiesz co, sze­fie, wła­ści­wie to mógł­bym mu pomóc wnieść je do maga­zy­nu.
Gdy wra­ca­li do domu, Kay­erts wes­tchnął i zauwa­żył:
– Trze­ba było to zro­bić.
Car­lier odpo­wie­dział:
– To nie­wy­ba­czal­ne, ale tak jak ludzie nale­że­li do Spół­ki, tak kość sło­nio­wa też jest kością Spół­ki. Musi­my mieć nad nią pie­czę.
– Oczy­wi­ście, napi­szę do dyrek­to­ra – powie­dział Kay­erts.
– Oczy­wi­ście, niech on zde­cy­du­je – zgo­dził się Car­lier.

W połu­dnie przy­rzą­dzi­li solid­ny posi­łek. Kay­erts od cza­su do cza­su wzdy­chał. Gdy tyl­ko wspo­mnie­li imię Mako­li, za każ­dym razem doda­wa­li do nie­go obe­lży­wy epi­tet. To uspo­ka­ja­ło ich sumie­nie. Mako­la sam sobie dał wol­ne i kąpał dzie­ci w rze­ce. Tam­te­go dnia nikt z wio­ski Gobi­li nie pod­szedł pod sta­cję. Nikt też nie przy­szedł dnia następ­ne­go, ani kolej­ne­go, ani przez cały tydzień. Ludzie Gobi­li nie dawa­li żad­ne­go zna­ku życia i rów­nie dobrze mogli być mar­twi i pogrze­ba­ni. Ale byli jedy­nie w żało­bie po bli­skich, utra­co­nych za spra­wą cza­rów bia­łych ludzi, któ­rzy spro­wa­dzi­li do ich kra­ju zło­czyń­ców. Zło­czyń­cy ode­szli, ale strach pozo­stał. Strach zawsze pozo­sta­je. Czło­wiek może zabić w sobie wszyst­ko: miłość, nie­na­wiść, wia­rę, a nawet nie­pew­ność, ale tak dłu­go, jak dłu­go lgnie do życia, nie może zabić stra­chu – stra­chu deli­kat­ne­go, nie­znisz­czal­ne­go i prze­ra­ża­ją­ce­go, któ­ry prze­ni­ka jego ist­nie­nie, któ­ry zabar­wia jego myśli, czai się w ser­cu i obser­wu­je trud ostat­nie­go tchnie­nia na jego war­gach. Sta­ry, łagod­ny Gobi­la ze stra­chu zło­żył dodat­ko­we ofia­ry z ludzi wszyst­kim Złym Duchom, któ­re wzię­ły w posia­da­nie jego bia­łych przy­ja­ciół. Cięż­ko mu było na ser­cu. Nie­któ­rzy wojow­ni­cy mówi­li o pale­niu i zabi­ja­niu, ale sta­ry, prze­zor­ny dzi­kus odwo­dził ich od tego. Któż prze­wi­dzi nie­do­le, jakie te tajem­ni­cze stwo­rze­nia – jeśli się je roz­draż­ni – mogą na nich spro­wa­dzić? Trze­ba ich zosta­wić w spo­ko­ju. Być może z cza­sem znik­ną w zie­mi, jak pierw­szy znik­nął. Jego ludzie muszą trzy­mać się od nich z dale­ka i mieć nadzie­ję na lep­sze.

Kay­erts i Car­lier nie znik­nę­li, ale pozo­sta­li na tej zie­mi, któ­ra, jak im się wyda­wa­ło, w jakiś spo­sób powięk­szy­ła się i dotkli­wie opu­sto­sza­ła. Nie abso­lut­na i głu­cha samot­ność pla­ców­ki robi­ła na nich takie wra­że­nie, ale nie­wy­ra­żal­ne poczu­cie, że coś z nich samych prze­pa­dło, coś, co zapew­nia­ło im bez­pie­czeń­stwo i unie­moż­li­wia­ło pust­ce prze­ni­ka­nie do ich serc. Obra­zy domu, wspo­mnie­nia ludzi podob­nych do nich, któ­rzy myśle­li i czu­li tak jak oni, odda­li­ły się i roz­pro­szy­ły w bla­sku nie­przy­sło­nię­te­go chmu­ra­mi słoń­ca. I z wiel­kiej ciszy ota­cza­ją­cej ich pust­ki, jej bez­sens i dzi­kość wyda­wa­ły się wycho­dzić im na spo­tka­nie, przy­cią­gać ich deli­kat­nie, patrzeć na nich i roz­ta­czać nad nimi swo­ją nie­od­par­tą, czu­łą i odra­ża­ją­cą opie­kę.

Dni prze­cho­dzi­ły w tygo­dnie, tygo­dnie w mie­sią­ce. Ludzie Gobi­li bęb­ni­li i wykrzy­ki­wa­li przy każ­dej peł­ni księ­ży­ca, jak nie­gdyś, ale trzy­ma­li się od sta­cji z dale­ka. Pew­ne­go razu, pły­nąc łód­ką, Mako­la i Car­lier pró­bo­wa­li nawią­zać z nimi kon­takt, ale zosta­li przy­ję­ci desz­czem strzał i żeby ujść z życiem, musie­li ucie­kać na sta­cję. Ta pró­ba wpra­wi­ła kraj w górze i w dole rze­ki we wrze­nie, któ­re sły­chać było cały­mi dnia­mi. Paro­wiec był opóź­nio­ny. Począt­ko­wo mówi­li o opóź­nie­niu weso­ło, póź­niej z oba­wą, wresz­cie posęp­nie. Sytu­acja robi­ła się poważ­na. Zapa­sy kur­czy­ły się. Car­lier zarzu­cił węd­ki, ale woda była niska i ryby trzy­ma­ły się głów­ne­go nur­tu. Nie mie­li odwa­gi zbyt­nio odda­lać się od sta­cji na polo­wa­nie. Poza tym w nie­prze­nik­nio­nych lasach nie było zwie­rzy­ny. Pew­ne­go razu Car­lier ustrze­lił w rze­ce hipo­po­ta­ma. Nie mie­li łodzi, żeby go zabrać i zato­nął. Kie­dy się wynu­rzył, znio­sło go i ludzie Gobi­li zabra­li go dla sie­bie. Była to oka­zja do naro­do­we­go świę­ta, ale Car­lier wpadł w gniew i mówił o koniecz­no­ści eks­ter­mi­na­cji wszyst­kich Murzy­nów, jeśli kraj miał­by nada­wać się do zamiesz­ka­nia. Kay­erts snuł się cicho tu i tam, godzi­na­mi wpa­try­wał się w foto­gra­fię swo­jej Melie. Przed­sta­wia­ła dziew­czy­nę o dłu­gich, jasnych puklach i raczej kwa­śnej minie. Jego nogi były moc­no opuch­nię­te i led­wo mógł cho­dzić. Car­lier, osła­bio­ny gorącz­ką, nie mógł już co praw­da dum­nie para­do­wać, ale wciąż, jak przy­sta­ło na czło­wie­ka, któ­ry pamię­tał swój eli­tar­ny pułk, łaził chwiej­nym kro­kiem z obo­jęt­nym wyra­zem twa­rzy. Ochrypł, stał się sar­ka­stycz­ny i miał skłon­ność do mówie­nia nie­mi­łych rze­czy. Nazy­wał to „byciem szcze­rym”. Daw­no temu osza­co­wa­li swo­ją pro­wi­zję z han­dlu, włą­cza­jąc w nią ostat­ni inte­res „tego nie­sław­ne­go Mako­li”. Posta­no­wi­li rów­nież nic o tym nie mówić. W pierw­szej chwi­li Kay­erts się wahał, oba­wia­jąc się dyrek­to­ra.
– Gor­sze rze­czy robio­no po cichu – utrzy­my­wał Car­lier, zano­sząc się ochry­płym śmie­chem. – Zaufaj mi! Nie będzie ci dzię­ko­wał, jeśli się wyga­dasz. On nie jest lep­szy od cie­bie czy ode mnie. Kto coś powie, jeśli będzie­my trzy­ma­li język za zęba­mi? Tutaj niko­go nie ma.

To było sed­no pro­ble­mu! Niko­go tam nie było. Zosta­wie­ni sam na sam ze swo­imi sła­bo­ścia­mi, dzień po dniu zaczę­li coraz bar­dziej przy­po­mi­nać dwóch wspól­ni­ków niż parę odda­nych przy­ja­ciół. Od ośmiu mie­się­cy nie mie­li wie­ści z domu. Każ­de­go wie­czo­ra mówi­li: „Jutro powi­nien przy­pły­nąć paro­wiec”. Ale jeden z parow­ców nale­żą­cych do Spół­ki był roz­bi­ty, a dyrek­tor był na dru­gim, zaję­ty zaopa­try­wa­niem bar­dzo odle­głych i waż­nych sta­cji na głów­nej rze­ce. Był prze­ko­na­ny, że bez­u­ży­tecz­na sta­cja i bez­u­ży­tecz­ni ludzie mogą pocze­kać. W mię­dzy­cza­sie Kay­erts i Car­lier żywi­li się ryżem goto­wa­nym bez soli i prze­kli­na­li Spół­kę, całą Afry­kę oraz dzień, w któ­rym się uro­dzi­li. Trze­ba żyć na takiej die­cie, by odkryć, jak upior­na może się stać koniecz­ność prze­ły­ka­nia jedze­nia. Na sta­cji nie było dosłow­nie nic prócz ryżu i kawy; kawę pili bez cukru. Ostat­nie pięt­na­ście kostek Kay­erts uro­czy­ście zamknął w swo­jej skrzy­ni razem z połów­ką butel­ki konia­ku.
– Na wypa­dek cho­ro­by – wyja­śnił.
Car­lier zgo­dził się z nim.
– Kie­dy jest się cho­rym – powie­dział – każ­da dodat­ko­wa kro­pel­ka pod­no­si na duchu.
Cze­ka­li. Na pla­cu zaczę­ła wscho­dzić buj­na tra­wa. Dzwon już nie dzwo­nił. Mija­ły dni – ciche, męczą­ce i dłu­gie. Kie­dy dwaj ludzie mówi­li, powar­ki­wa­li, a ich mil­cze­nie było gorz­kie, jak gdy­by zabar­wio­ne gory­czą ich myśli.

Pew­ne­go dnia, po obie­dzie skła­da­ją­cym się z ryżu, Car­lier odsta­wił peł­ną fili­żan­kę i powie­dział:
– A niech tam! Przy­naj­mniej raz zrób­my sobie porząd­ną kawę. Wycią­gnij ten cukier, Kay­erts!
– Dla cho­rych – wymam­ro­tał Kay­erts nie pod­no­sząc wzro­ku.
– Dla cho­rych – prze­drzeź­niał Car­lier. – Bzdu­ra!… Cóż, jestem cho­ry!
– Nie jesteś bar­dziej cho­ry ode mnie, a ja się oby­wam bez cukru – odpo­wie­dział Kay­erts łagod­nie.
– Dawaj ten cukier, ty ską­py han­dla­rzu nie­wol­ni­ków!

Kay­erts rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie. Car­lier uśmie­chał się z uda­wa­ną bez­czel­no­ścią. I nagle Kay­erts odniósł wra­że­nie, że nigdy wcze­śniej nie widział tego czło­wie­ka. Kto to jest? Nic o nim nie wie­dział. Do cze­go jest zdol­ny? Poczuł nagły przy­pływ gwał­tow­nych emo­cji, jak wobec cze­goś, o czym się nie śni­ło, cze­goś groź­ne­go i osta­tecz­ne­go, ale zdo­łał wyce­dzić ze spo­ko­jem:
– Ten żart jest w bar­dzo złym guście, nie powta­rzaj go.
– Żart! – powie­dział Car­lier prze­su­wa­jąc się do przo­du na swo­im krze­śle. – Jestem głod­ny, cho­ry, ja nie żar­tu­ję! Nie­na­wi­dzę hipo­kry­tów, a ty jesteś hipo­kry­tą. Jesteś han­dla­rzem nie­wol­ni­ków. Ja jestem han­dla­rzem nie­wol­ni­ków. W tym prze­klę­tym kra­ju nie ma nic oprócz han­dla­rzy nie­wol­ni­ków. Czy ci się to podo­ba, czy nie, zamie­rzam dzi­siaj posło­dzić kawę!
– Zabra­niam ci mówić do mnie w ten spo­sób – powie­dział Kay­erts sta­now­czo.
– Ty? Co? – krzyk­nął Car­lier, zry­wa­jąc się na rów­ne nogi.
Kay­erts rów­nież wstał.
– Jestem two­im prze­ło­żo­nym – zaczął, usi­łu­jąc opa­no­wać drże­nie gło­su.
– Co? – wrza­snął Car­lier. – Jakim prze­ło­żo­nym? Tu nie ma żad­ne­go prze­ło­żo­ne­go. Tu nic nie ma, nic oprócz cie­bie i mnie. Idź po cukier, ty brzu­cha­ty dup­ku.
– Waż sło­wa. I wynoś się z tego poko­ju! – wydarł się Kay­erts. – Zwal­niam cię, dra­niu!
Car­lier zamach­nął się tabo­re­tem. W jed­nej chwi­li zaczął wyglą­dać napraw­dę nie­bez­piecz­nie.
– Ty klu­cho­wa­ty, żało­sny cywi­lu… masz! – zawył.
Kay­erts padł pod stół i tabo­ret ude­rzył w trzci­no­wą ścia­nę poko­ju. Gdy Car­lier usi­ło­wał prze­wró­cić stół, zde­spe­ro­wa­ny Kay­erts, jak zagna­na do rogu świ­nia, ruszył na oślep ze spusz­czo­ną gło­wą i prze­wra­ca­jąc przy­ja­cie­la, pognał wzdłuż weran­dy do swo­je­go poko­ju. Zary­glo­wał drzwi, nabił rewol­wer i stał zzia­ja­ny. Po nie­speł­na minu­cie Car­lier kopał z furią w drzwi i ryczał:
– Jeśli nie wycią­gniesz tego cukru, z miej­sca cię zastrze­lę, jak psa. Liczę do trzech: raz, dwa, trzy. Nie? Już ja ci poka­żę, kto tu rzą­dzi.

Kay­erts pomy­ślał, że drzwi zaraz pusz­czą i wygra­mo­lił się przez kwa­dra­to­wą dziu­rę, któ­ra w poko­ju słu­ży­ła za okno. Teraz dzie­li­ła ich cała sze­ro­kość domu. Ale tam­ten nie był widocz­nie wystar­cza­ją­co sil­ny, żeby wywa­żyć drzwi i Kay­erts sły­szał, jak bie­gnie dooko­ła. I on z tru­dem zaczął biec na swo­ich opuch­nię­tych nogach. Biegł tak szyb­ko, jak tyl­ko potra­fił, ści­ska­jąc rewol­wer i nie poj­mu­jąc, co się z nim dzie­je. Zoba­czył po kolei: sza­łas Mako­li, maga­zyn, rze­kę, wąwóz i niskie zaro­śla; i zno­wu zoba­czył wszyst­kie te rze­czy, gdy po raz dru­gi biegł dooko­ła domu. Wte­dy jesz­cze raz mignę­ły mu przed ocza­mi. O poran­ku nie mógł przejść jed­ne­go jar­da, żeby nie stęk­nąć.

A teraz biegł. Biegł wystar­cza­ją­co szyb­ko, żeby umknąć spoj­rze­niu tam­te­go.
Wte­dy jed­nak, sła­by i pod­ła­ma­ny, pomy­ślał: „zanim zro­bię następ­ne kół­ko – umrę”. Usły­szał, jak tam­ten poty­ka się i zatrzy­mu­je. Rów­nież się zatrzy­mał. Był z tyłu budyn­ku, Car­lier z przo­du, jak na począt­ku. Usły­szał, jak Car­lier rzu­ca się na krze­sło prze­kli­na­jąc, gdy nagle jego wła­sne nogi zwiot­cza­ły i osu­nął się na zie­mię z ple­ca­mi opar­ty­mi o ścia­nę. Jego usta były wysu­szo­ne na wiór, a twarz mokra od potu – i łez. Co się wła­ści­wie sta­ło? Pomy­ślał, że musi to być jakieś okrop­ne złu­dze­nie, że śni, że zaraz osza­le­je! Po chwi­li pozbie­rał się. O co wła­ści­wie poszło? O cukier! Co za absurd! Da mu go – nie chciał go dla sie­bie. I zaczął się pod­no­sić z nie­spo­dzie­wa­nym poczu­ciem bez­pie­czeń­stwa. Ale nim pew­nie sta­nął na nogach, zdro­wy roz­są­dek pod­su­nął mu myśl, któ­ra na nowo pogrą­ży­ła go w roz­pa­czy: „jeśli oddam pola temu dzi­kie­mu żoł­da­ko­wi, jutro zno­wu roz­pę­ta pie­kło, i poju­trze, i każ­de­go kolej­ne­go dnia – będzie miał inne pre­ten­sje, zdu­si mnie, będzie tor­tu­ro­wał, zro­bi ze mnie nie­wol­ni­ka – i będę stra­co­ny! Stra­co­ny! Paro­wiec może nie przy­pły­nąć przez wie­le dni – może nigdy nie przy­pły­nąć”. Drżał tak bar­dzo, że zno­wu musiał usiąść na pod­ło­dze. Trząsł się roz­pacz­li­wie. Poczuł, że choć­by bar­dzo chciał, nie może się poru­szyć. Był doszczęt­nie zała­ma­ny, gdy nagle uświa­do­mił sobie, że jego poło­że­nie jest bez wyj­ścia – że w jed­nej chwi­li śmierć i życie sta­ły się rów­nie trud­ne i strasz­ne.

Wtem usły­szał, jak tam­ten odsu­wa krze­sło, i sko­czył na rów­ne nogi z nie­by­wa­łą łatwo­ścią. Nasłu­chi­wał, ale był zdez­o­rien­to­wa­ny. Zno­wu musi biec! W pra­wo czy w lewo? Usły­szał kro­ki. Ści­ska­jąc rewol­wer, rzu­cił się w lewo i dokład­nie w tej samej chwi­li – jak mu się wyda­wa­ło – gwał­tow­nie zde­rzy­li się ze sobą. Obaj krzyk­nę­li z zasko­cze­nia. Pomię­dzy nimi gło­śno coś wybu­chło – wystrze­lił czer­wo­ny ogień, poja­wił się gęsty dym. Kay­erts, ogłu­szo­ny i ośle­pio­ny, rzu­cił się do uciecz­ki, myśląc: „jestem tra­fio­ny – to koniec”. Był prze­ko­na­ny, że tam­ten przyj­dzie po nie­go, by trium­fo­wać nad jego ago­nią. Zła­pał się słup­ka pod­pie­ra­ją­ce­go dach: „To koniec!”. Wte­dy usły­szał łoskot po dru­giej stro­nie domu, jak gdy­by ktoś prze­le­ciał przez krze­sło gło­wą naprzód – i zno­wu było cicho. Nic wię­cej się nie wyda­rzy­ło. Nie umarł. Bola­ło go tyl­ko ramię, jak gdy­by było ska­le­czo­ne, i stra­cił swój rewol­wer. Był roz­bro­jo­ny i bez­bron­ny! Cze­kał na swój los. Tam­ten nie wyda­wał żad­ne­go dźwię­ku. To pod­stęp. Skra­da się teraz do nie­go! Od któ­rej stro­ny? Może wła­śnie w tej minu­cie bie­rze go na cel!

Po kil­ku chwi­lach prze­ra­ża­ją­cych i absur­dal­nych katu­szy, zde­cy­do­wał się pójść i spo­tkać swo­je prze­zna­cze­nie. Był przy­go­to­wa­ny na wszyst­ko. Skrę­cił za róg, jed­ną ręką oparł się o ścia­nę, zro­bił kil­ka kro­ków i nie­omal zemdlał. Na pod­ło­dze zoba­czył parę wykrę­co­nych do góry stóp, ster­czą­cych zza dru­gie­go rogu – parę bia­łych, nagich stóp w czer­wo­nych pan­to­flach. Zemdli­ło go i przez jakiś czas stał zamro­czo­ny. Póź­niej poja­wił się przed nim Mako­la i powie­dział cicho:
– Niech pan podej­dzie, panie Kay­erts. On nie żyje.

Zaniósł się pła­czem wdzięcz­no­ści – praw­dzi­wym, gło­śnym szlo­chem. Po jakimś cza­sie zorien­to­wał się, że sie­dzi na krze­śle i patrzy na Car­lie­ra, któ­ry leży wycią­gnię­ty na ple­cach. Mako­la klę­czał nad cia­łem.
– Czy to pana rewol­wer? – wsta­jąc zapy­tał Mako­la.
– Tak – powie­dział Kay­erts i dodał bar­dzo szyb­ko: – Gonił minie, żeby mnie zastrze­lić, widzia­łeś!
– Tak, widzia­łem – powie­dział Mako­la. – Jest tyl­ko jeden rewol­wer. A gdzie jest jego?
– Nie wiem – wyszep­tał Kay­erts gło­sem, któ­ry nagle stał się bar­dzo sła­by.
– Pój­dę się za nim rozej­rzeć – powie­dział deli­kat­nie Mako­la.

Obszedł dooko­ła weran­dę, pod­czas gdy Kay­erts sie­dział bez ruchu i patrzył na zwło­ki, ale wró­cił z pusty­mi ręka­mi. Zamy­ślił się głę­bo­ko, następ­nie wszedł do poko­ju zabi­te­go czło­wie­ka i wyszedł po chwi­li z rewol­we­rem, któ­ry trzy­mał teraz przed Kay­ert­sem. Kay­erts zamknął oczy. Wszyst­ko wró­ci­ło. Życie wyda­ło mu się strasz­niej­sze i trud­niej­sze niż śmierć. Zastrze­lił nie­uzbro­jo­ne­go czło­wie­ka.
Po chwi­li zadu­my Mako­la, wska­zu­jąc na zabi­te­go, któ­ry leżał z prze­strze­lo­nym pra­wym okiem, powie­dział mięk­ko:
– Zmarł na febrę. – Kay­erts patrzył na nie­go kamien­nym wzro­kiem. – Tak – powtó­rzył Mako­la roz­trop­nie, prze­stę­pu­jąc ponad zwło­ka­mi – sądzę, że zmarł na febrę. Pogrze­bię go jutro. – I odszedł powo­li w stro­nę cze­ka­ją­cej na nie­go żony, pozo­sta­wia­jąc dwóch bia­łych na weran­dzie.

Nasta­ła noc, a Kay­erts wciąż nie­ru­cho­mo sie­dział na krze­śle. Sie­dział tak cicho, jak gdy­by wziął daw­kę opium. Gwał­tow­ne emo­cje, któ­rych doświad­czył, ode­szły, pozo­sta­wia­jąc uczu­cie wyczer­pa­nia i spo­ko­ju. W jed­no krót­kie popo­łu­dnie zgłę­bił otchła­nie prze­ra­że­nia i roz­pa­czy i oto zna­lazł wytchnie­nie w prze­ko­na­niu, że życie nie ma dla nie­go tajem­nic: śmierć też ich nie ma! Sie­dział przy zwło­kach i roz­my­ślał, roz­my­ślał bar­dzo żywo, wciąż o czymś innym. Zda­wa­ło mu się, że zupeł­nie ode­rwał się od sie­bie same­go. Jego sta­re myśli, prze­ko­na­nia, sym­pa­tie i nie­chę­ci, rze­czy, któ­re powa­żał i rze­czy, któ­rych nie zno­sił, wresz­cie jawi­ły się w swo­im praw­dzi­wym świe­tle! Jawi­ły się jako god­ne pogar­dy i dzie­cin­ne, fał­szy­we i śmiesz­ne. Sie­dział obok czło­wie­ka, któ­re­go zabił i upa­jał się swo­ją nową mądro­ścią. Spie­rał się sam ze sobą o wszyst­kie rze­czy pod słoń­cem z tą samą fał­szy­wą jasno­ścią, jaką moż­na zaob­ser­wo­wać u nie­któ­rych waria­tów. Przy oka­zji pomy­ślał, że ten tam mar­twy facet, tak czy ina­czej, był obrzy­dli­wą bestią, że ludzie każ­de­go dnia giną tysią­ca­mi, może set­ka­mi tysię­cy – któż to wie? – i ta jed­na śmierć w tej licz­bie praw­do­po­dob­nie nie robi róż­ni­cy; nie może mieć żad­ne­go zna­cze­nia, przy­naj­mniej dla rozum­ne­go stwo­rze­nia. On, Kay­erts, był rozum­nym stwo­rze­niem. Przez całe życie, aż do tej chwi­li, był czło­wie­kiem wie­rzą­cym w stek bzdur, jak resz­ta ludz­ko­ści – któ­ra jest głu­pia. Ale teraz myślał! Wie­dział! Był zaspo­ko­jo­ny, był wta­jem­ni­czo­ny w naj­wyż­szą mądrość! Póź­niej pró­bo­wał sobie wyobra­zić sie­bie same­go mar­twe­go, a Car­lie­ra sie­dzą­ce­go na krze­śle i przy­glą­da­ją­ce­go się jego cia­łu. Pró­ba ta zakoń­czy­ła się tak nie­ocze­ki­wa­nym suk­ce­sem, że po kil­ku chwi­lach w ogó­le prze­stał być pewien, kto jest żywy, a kto mar­twy. Ten nie­zwy­kły wyczyn wyobraź­ni prze­stra­szył go jed­nak, ale w samą porę, wysił­kiem rozu­mu, uchro­nił sie­bie przed sta­niem się Car­lie­rem. Ser­ce wali­ło mu jak mło­tem i zro­bi­ło mu się gorą­co na myśl o tym nie­bez­pie­czeń­stwie. Car­lier! Co za wred­ny typ! Żeby uspo­ko­ić roz­stro­jo­ne – nic dziw­ne­go! – ner­wy, pró­bo­wał gwiz­dać. Potem nagle zasnął, albo zda­wa­ło mu się, że spał. W każ­dym razie wszę­dzie była mgła i ktoś gwiz­dał.

Wstał. Nad­szedł dzień i cięż­ka mgła pod­nio­sła się nad zie­mią: mgła prze­ni­kli­wa, cicha, spo­wi­ja­ją­ca wszyst­ko wko­ło – poran­na mgła tro­pi­ków, któ­ra otu­la i zabi­ja, bia­ła i tru­pia; nie­ska­zi­tel­na i jado­wi­ta. Wstał, zoba­czył cia­ło i zła­pał się za gło­wę, wyda­jąc z sie­bie okrzyk jak czło­wiek, któ­ry prze­bu­dziw­szy się z letar­gu odkry­wa, że na wie­ki został zamu­ro­wa­ny w gro­bie:
– Boże! Ratun­ku!

Wrzask nie­ludz­ki, wibru­ją­cy i nie­spo­dzie­wa­ny, jak strza­ła prze­szył bia­ły całun okry­wa­ją­cy tę kra­inę smut­ku. Odpo­wie­dzia­ły mu trzy krót­kie, nie­cier­pli­we piski, a potem przez jakiś czas kłę­by mgły toczy­ły się spo­koj­nie wśród wiel­kiej ciszy. Następ­nie znacz­nie wię­cej okrzy­ków, krót­kich i prze­ni­kli­wych, jak jęki jakie­goś roz­draż­nio­ne­go i bez­li­to­sne­go stwo­rze­nia, roz­dar­ło powie­trze. To postęp wzy­wał Kay­ert­sa od stro­ny rze­ki. Postęp, cywi­li­za­cja i wszyst­kie cno­ty. Spo­łe­czeń­stwo wzy­wa­ło do sie­bie swo­je zło­te dzie­cię, by roz­to­czyć nad nim opie­kę – pouczyć, osą­dzić, potę­pić. Wzy­wa­ło je do powro­tu na tę górę śmie­cia, od któ­rej się odda­li­ło, aby spra­wie­dli­wo­ści sta­ło się zadość.

Kay­erts wysłu­chał i zro­zu­miał. Zwlókł się z weran­dy, zosta­wia­jąc tam­te­go czło­wie­ka zupeł­nie same­go po raz pierw­szy od chwi­li, w któ­rej rzu­ci­ło ich razem w to miej­sce. Szedł przez mgłę po omac­ku, w swej nie­po­czy­tal­no­ści wzy­wa­jąc nie­wi­dzial­ne nie­bio­sa, by cof­nę­ły wyro­ki. Mako­la prze­mknął z boku, wykrzy­ku­jąc w bie­gu:
– Paro­wiec! Paro­wiec! Nie widzą nas. Gwiż­dżą. Pój­dę zadzwo­nić. Niech pan idzie na nabrze­że, ja zadzwo­nię.

Znik­nął. Kay­erts stał bez ruchu. Popa­trzył w górę: mgła kłę­bi­ła się nisko nad jego gło­wą. Rozej­rzał się dooko­ła jak czło­wiek, któ­ry zgu­bił dro­gę. Spo­strzegł ciem­ną smu­gę, pla­mę w kształ­cie krzy­ża na poru­sza­ją­cej się bie­li mgły. Gdy zaczął kuś­ty­kać w jej kie­run­ku, dzwon sta­cji zabrzmiał tubal­nie w odpo­wie­dzi na nie­cier­pli­wy szcze­biot parow­ca.

Dyrek­tor Gene­ral­ny Wiel­kiej Spół­ki Cywi­li­za­cyj­nej (gdyż han­del, jak wie­my, nie­sie ze sobą cywi­li­za­cję) wylą­do­wał jako pierw­szy i od razu stra­cił paro­wiec z oczu. Mgła nad rze­ką była nad­zwy­czaj gęsta. Wyżej, na sta­cji, dzwon dzwo­nił zuchwa­le i nie­prze­rwa­nie.
Dyrek­tor krzyk­nął gło­śno w kie­run­ku parow­ca:
– Tu na dole nikt nie cze­ka. Może coś się sta­ło, cho­ciaż dzwo­nią. Lepiej chodź­cie ze mną!
I zaczął się mozol­nie wspi­nać na stro­my brzeg. Kapi­tan i maszy­ni­sta szli za nim. Gdy weszli wyżej, mgła prze­rze­dzi­ła się i zoba­czy­li swo­je­go dyrek­to­ra ład­ny kawa­łek przed sobą. Nagle spo­strze­gli, jak ruszył do przo­du, krzy­cząc do nich przez ramię:
– Bie­giem! Bie­gnij­cie do domu, zna­la­złem jed­ne­go! Bie­gnij­cie poszu­kać dru­gie­go!

Zna­lazł jed­ne­go. Ale nawet on, czło­wiek o doświad­cze­niach róż­no­ra­kich i zapie­ra­ją­cych dech w pier­siach, był cokol­wiek zmie­sza­ny swym zna­le­zi­skiem. Stał i grze­bał w kie­sze­ni (szu­kał noża), patrząc na Kay­ert­sa zwi­sa­ją­ce­go z krzy­ża na skó­rza­nym pasku. Wyglą­da­ło na to, że wdra­pał się na grób, wyso­ki i wąski, i przy­wią­zaw­szy pasek do ramie­nia krzy­ża, powie­sił się na nim. Pal­ce nóg były led­wie kil­ka cali nad zie­mią, ręce zwi­sa­ły sztyw­no. Zda­wa­ło się, że stoi wyprę­żo­ny na bacz­ność, z pur­pu­ro­wym policz­kiem zło­żo­nym figlar­nie na ramie­niu. I lek­ce­wa­żą­co poka­zu­je swo­je­mu gene­ral­ne­mu dyrek­to­ro­wi opuch­nię­ty język.

O autorach i autorkach

Joseph Conrad

Urodzony w 1857 roku w Berdyczowie, pisarz angielski polskiego pochodzenia. Wybitny przedstawiciel wczesnego modernizmu. W 1874 roku wyjechał do Francji i zaciągnął się na statek jako marynarz. Po latach spędzonych na morzu, w 1894 roku osiadł w Anglii i poświęcił się pracy pisarskiej. Autor Jądra ciemności (1902), jednego z najważniejszych tekstów dwudziestowiecznej kultury, a także Lorda Jima (1900) i Nostromo (1904), zaliczanych dziś do kanonu literatury nowoczesnej. Zmarł 3 sierpnia 1924 roku.  

Juliusz Pielichowski

Urodzony w 1984 r. w Gliwicach. Poeta, tłumacz z języka angielskiego. Autor tomów wierszy Czarny organizm (Mikołów 2019) oraz Przeciwwiersze (Poznań 2023). Przekłada na język polski eseje i pisma H. D. Thoreau (O chodzeniu, Lublin 2019; wybór z „Dziennika”, „Literatura na Świecie” nr 9-10/2020). Przygotował wybór szkiców i opowiadań Elizabeth Bishop (Amerykańska Szkoła Pisania, razem z Andrzejem Sosnowskim i Marcinem Szustrem, Stronie Śląskie 2020) oraz – z angielskiego przekładu – spolszczenie zaginionego opowiadania Marka Hłaski (Diabły w deszczu, Mikołów 2020). Współpomysłodawca i członek Rady Programowej Nagrody Dramaturgicznej im. Tadeusza Różewicza.

Powiązania

Same dreszcze

wywiady / o książce Juliusz Pielichowski Krzysztof Siwczyk

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Krzysz­to­fem Siw­czy­kiem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Krzysz­to­fa Siw­czy­ka Na prze­cię­ciu arte­rii, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 23 wrze­śnia 2024 roku.

Więcej

Niebo w jeżynach i Magnetyczna góra

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek Nie­bo w jeży­nach Nata­šy Kram­ber­ger i Magne­tycz­na Góra Réki Mán-Vár­he­gyi z udzia­łem Agniesz­ki Judyc­kiej, Nata­šy Kram­ber­ger, Réki Mán-Vár­he­gyi, Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go i Joan­ny Roszak w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 25.

Więcej

Amerykańska Szkoła Pisania

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół książ­ki Ame­ry­kań­ska Szko­ła Pisa­nia Eli­za­beth Bishop z udzia­łem Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, Mar­ci­na Szu­stra, Jerze­go Jar­nie­wicz i Joan­ny Muel­ler w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 25.

Więcej

Migotliwość świata

wywiady / o książce Juliusz Pielichowski Marcin Szuster

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go i Mar­ci­na Szu­stra, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Eli­za­beth Bishop Ame­ry­kań­ska Szko­ła Pisa­nia. Szki­ce i opo­wia­da­nia, w tłu­ma­cze­niu, wybo­rze i opra­co­wa­niu Andrze­ja Sosnow­skie­go, Mar­ci­na Szu­stra, Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 28 wrze­śnia 2020 roku.

Więcej

Prowincje prozy

recenzje / ESEJE Juliusz Pielichowski

Szkic Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Eli­za­beth Bishop Ame­ry­kań­ska Szko­ła Pisa­nia. Szki­ce i opo­wia­da­nia, w tłu­ma­cze­niu, wybo­rze i opra­co­wa­niu Andrze­ja Sosnow­skie­go, Mar­ci­na Szu­stra, Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 28 wrze­śnia 2020 roku.

Więcej

Na marginesie „Do botequim i z powrotem”

recenzje / KOMENTARZE Juliusz Pielichowski

Komen­tarz Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Eli­za­beth Bishop Ame­ry­kań­ska Szko­ła Pisa­nia. Szki­ce i opo­wia­da­nia, w tłu­ma­cze­niu, wybo­rze i opra­co­wa­niu Andrze­ja Sosnow­skie­go, Mar­ci­na Szu­stra, Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 28 wrze­śnia 2020 roku.

Więcej

„Literatura piękna jest” albo o sztuce wybierania wierszy

recenzje / ESEJE Juliusz Pielichowski

Recen­zja Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Mar­ty Pod­gór­nik Prze­po­wieść w ścin­kach, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 27 sierp­nia 2020 roku.

Więcej

Czarne dziury pochłaniają wszystko

wywiady / o książce Juliusz Pielichowski Réka Mán-Várhegyi

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Réką Mán-Vár­he­gyi, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Réki Mán-Vár­he­gyi Magne­tycz­na góra, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 6 lip­ca 2020 roku.

Więcej

Piętno rzeczywistości

recenzje / ESEJE Juliusz Pielichowski

Recen­zja Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Réki Mán-Vár­he­gyi Magne­tycz­na góra, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 6 lip­ca 2020 roku.

Więcej

Amerykańska Szkoła Pisania. Szkice i opowiadania (2)

utwory / zapowiedzi książek Różni autorzy

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Eli­za­beth Bishop Ame­ry­kań­ska Szko­ła Pisa­nia. Szki­ce i opo­wia­da­nia, w tłu­ma­cze­niu, wybo­rze i opra­co­wa­niu Andrze­ja Sosnow­skie­go, Mar­ci­na Szu­stra, Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 19 paź­dzier­ni­ka 2020 roku.

Więcej

Santarém, Samotność przestrzeni oraz Nie gódź się

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek San­ta­rém Eli­za­beth Bishop, Samot­ność prze­strze­ni Emi­ly Dic­kin­son i Nie gódź się Pat­ti Smith z udzia­łem Tade­usza Sław­ka, Fili­pa Łobo­dziń­skie­go, Joan­ny Muel­ler oraz Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 24.

Więcej

Amerykańska Szkoła Pisania. Szkice i opowiadania

utwory / zapowiedzi książek Różni autorzy

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Eli­za­beth Bishop, Ame­ry­kań­ska Szko­ła Pisa­nia. Szki­ce i opo­wia­da­nia, w tłu­ma­cze­niu, wybo­rze i opra­co­wa­niu Andrze­ja Sosnow­skie­go, Mar­ci­na Szu­stra, Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 19 paź­dzier­ni­ka 2020 roku.

Więcej

Podskórne zło

wywiady / o książce Elżbieta Sobolewska Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Elż­bie­tą Sobo­lew­ską, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Tłumaczenie opowiadań to sport wyczynowy

wywiady / o książce Anna Sawicka Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Anną Sawic­ką, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Kro­ni­ki ukry­tej praw­dy Pere Cal­der­sa, w tłu­ma­cze­niu Anny Sawic­kiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 15 lip­ca 2019 roku.

Więcej

Wiersz jak granulka czasu

wywiady / o książce Juliusz Pielichowski Tadeusz Sławek

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Tade­uszem Sław­kiem, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Samot­ność prze­strze­ni Emi­ly Dic­kin­son, w tłu­ma­cze­niu i wybo­rze Tade­usza Sław­ka, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 24 czerw­ca 2019 roku.

Więcej

„Małe me życie przebadałam –”. Samotności i przestrzenie Emily Dickinson

recenzje / ESEJE Juliusz Pielichowski

Recen­zja Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go książ­ki Samot­ność prze­strze­ni Emi­ly Dic­kin­son, w tłu­ma­cze­niu i wybo­rze Tade­usza Sław­ka, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 24 czerw­ca 2019 roku.

Więcej

Wojna nie kończy się nigdy

wywiady / o książce Hanna Igalson-Tygielska Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Han­ną Igal­son-Tygiel­ską, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Sro­ga zima Ray­mon­da Quene­au, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 23 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Zimy i wojny

recenzje / ESEJE Juliusz Pielichowski

Recen­zja Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go książ­ki Sro­ga zima Ray­mon­da Quene­au, w tłu­ma­cze­niu Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 23 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Wczorajdzisiaj

utwory / premiery w sieci Juliusz Pielichowski

Frag­ment powie­ści Wczo­raj­dzi­siaj Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Opo­wia­da­nia i powie­ści”.

Więcej

Kto za tym stoi

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie z orga­ni­za­to­ra­mi festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 23, w któ­rym udział wzię­li Damian Banasz, Artur Bursz­ta, Mate­usz Grze­go­rzew­ski, Alek­san­dra Grzem­ska, Poli­na Justo­wa, Dawid Mate­usz, Mina, Joan­na Muel­ler, Alek­san­dra Olszew­ska, Tomasz Piech­nik, Juliusz Pie­li­chow­ski, Mag­da­le­na Riga­mon­ti i Mak­sy­mi­lian Riga­mon­ti.

Więcej

Przekuwanie krzyku

wywiady / o książce Joanna Mueller Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Joan­ny Muel­ler i Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki San­ta­rém (wier­sze i trzy małe pro­zy) Eli­za­beth Bishop w prze­kła­dzie Andrze­ja Sosnow­skie­go, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 5 listo­pa­da 2018 roku.

Więcej

O tym, jak „zadziała się” wspólnota

wywiady / o pisaniu Różni autorzy

Dys­ku­sja redak­cji Biu­ra Lite­rac­kie­go z udzia­łem: Alek­san­dry Grzem­skiej, Dawi­da Mate­usza, Joan­ny Muel­ler, Alek­san­dry Olszew­skiej, Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go i Artu­ra Bursz­ty na temat festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 23.

Więcej

Wrażliwość wiersza

wywiady / o książce Jerzy Jarniewicz Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Jerzym Jar­nie­wi­czem na temat anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Pół metra pod kadrem. O podpatrywaniu Whitmana

wywiady / o książce Juliusz Pielichowski Szymon Żuchowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Szy­mo­nem Żuchow­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Życie i przy­go­dy Jac­ka Engle’a Wal­ta Whit­ma­na w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 21 maja 2018 roku.

Więcej

Sekretne życie Walta Whitmana

recenzje / ESEJE Juliusz Pielichowski

Recen­zja Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Życie i przy­go­dy Jac­ka Engle’a Wal­ta Whit­ma­na w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 21 maja 2018 roku.

Więcej

Placówka postępu: komentarz

recenzje / KOMENTARZE Juliusz Pielichowski

Komen­tarz trans­la­tor­ski Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go do opo­wia­da­nia Jose­pha Con­ra­da Pla­ców­ka postę­pu, któ­re pre­zen­to­wa­ne jest w ramach pro­jek­tu „Kla­sy­ka od nowa”.

Więcej