utwory / zapowiedzi książek

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021 (proza)

Alicja Sawicka

Barbara Frączyk

Iwona Bassa

Marta Lipowicz

Mirek Kulisz

Patryk Kulpa

Fragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021, która ukaże się w Biurze Literackim 3 października 2022 roku.

Biuro Literackie

Iwo­na Bas­sa

Głodni (fragment)

Kie­dyś zako­chi­wa­łam się tak łatwo, jak mydło wyśli­zgu­je się z wil­got­nej dło­ni i spa­da na płyt­ki w łazien­ce. Wystar­czy­ło, że komuś uda­ło się zetknąć ze mną ocza­mi, prze­bić przez dzi­kość i naro­wi­stość, prze­ła­mać twar­dą rogów­kę, wemknąć do źre­ni­cy, odci­snąć na siat­ków­ce i wystrze­lić impul­sem ner­wo­wym w górę gło­wy, a już zie­leń soczyst­nia­ła, czer­wień nabie­ra­ła rumień­ców.

– Dzień dobry, popro­szę kawę Fort. – Grze­cho­ta­łam paczusz­ką, by dwa metry za skle­pem runąć w miłość, niczym do stu­dzien­ki odkry­tej na środ­ku chod­ni­ka, gdzie robot­ni­cy w dre­li­chach cią­gną świa­tło­wo­dy.

Gdy­by zwo­łać moich wybran­ków w jed­no miej­sce, powiedz­my: pod pre­tek­stem ćwi­czeń prze­ciw­po­ża­ro­wych, zalud­ni­ło­by się cał­kiem tłu­ściut­kie mia­stecz­ko, taki Ino­wro­cław na przy­kład, Alek­san­drów albo Zgierz. Zbie­gli­by się tam chłop­cy z Kujaw, któ­rzy widła­mi roz­rzu­ca­li obor­nik pod rze­pak i maje­ra­nek. Prak­ty­kan­ci z mecha­ni­ka wysta­wia­ją­cy przez okno peka­esu fakju ze sma­rem za paznok­cia­mi. Aj fil stju­pid end kon­tej­dżes – śpie­wa­li­by kole­sie grun­ge, ci z tele­dy­sków, wło­sy zarzu­ciw­szy na twarz, by zasło­nić hero­ino­we źre­ni­ce wiel­ko­ści łeb­ka od szpil­ki; koszu­le im się pru­ły przy nad­garst­kach, w tym, heloł hał loł, nie Seat­tle, lecz Wierz­bin­ku miło­ści.

I jesz­cze poeci z dyplo­ma­mi za udział w kon­kur­sie lite­rac­kim imie­nia Fran­cisz­ka Beciń­skie­go, wstrzą­sa­ją­cym co roku posa­da­mi domu kul­tu­ry Radzie­jów city. Kru­si bar­dziej niż czip­sy ser-cebu­la, co drże­li, bo „strasz­na, strasz­niej­sza jest zie­mia, skąd korzeń sło­wa wyra­sta”, a potem wycho­dzi­li na ludzi i obej­mo­wa­li w urzę­dzie gmi­ny sta­no­wi­ska do spraw gospo­da­ro­wa­nia odpa­da­mi komu­nal­ny­mi.

To była tyl­ko pró­ba, chcia­ło­by się ogło­sić przez mega­fon, nie wybuchł jesz­cze praw­dzi­wy pożar, co lasy tro­pi­ków rów­na z zie­mią, pozo­sta­wia­jąc popio­ły i zglisz­cza. Wra­caj­cie do domów. Rozejść się.

Wydo­by­wa­łam się z tych uczu­cio­wych zapa­ści po kil­ku tygo­dniach zazwy­czaj, w naj­gor­szych wypad­kach pła­ci­łam kwar­ta­łem albo rokiem, cza­sem pęka­ło mi żebro lub wypa­dał ząb, naj­czę­ściej nie pono­si­łam innych obra­żeń, poza utra­tą gło­wy, któ­ra jed­nak wra­ca­ła na kark.

U góry świat toczył się po sta­re­mu – hooli­gan­si spre­jo­wa­li na przy­stan­kach „Bóg wyba­cza, Wiślan­ka nigdy” oraz „CHWDP”, roz­go­rza­ła woj­na masła z mar­ga­ry­ną, a z jezio­ra wyło­wio­no nie­bie­skie zwło­ki Lau­ry Pal­mer – w zgo­ła odmien­nym porząd­ku, w try­bie „nor­mal­ność”.

Teraz już nie, teraz już mi prze­szło. Ochło­nę­łam. Potra­fię się wle­pić w czy­jeś oczy i nie ponieść więk­sze­go uszczerb­ku na cie­le i umy­śle. Ale co ja się nacho­ro­wa­łam, by prze­ła­mać, gorącz­ką i mali­gną, tych wszyst­kich Rome­ów wyobra­żo­nych, poję­tych, teo­re­tycz­nych i a prio­ri, któ­rzy szep­ta­li moje imię przed snem – gdzie jesteś, Różo, Sto­krot­ko, Justyn­ko? – żeby się na nich uod­por­nić, żeby wytwo­rzyć prze­ciw­cia­ła, móc się przed nimi obro­nić.

Ech, chłop­cy, chłop­cy, chłop­cy.


Bar­ba­ra Frą­czyk

Lidka

– …dobra, no… tak… odbio­rę go… zaraz powiem… w domu – Anka odło­ży­ła na biur­ko tele­fon komór­ko­wy i wes­tchnę­ła. – Muszę wcze­śniej wyjść, ode­brać mło­de­go z przed­szko­la.

– Jasne. Nie ma pro­ble­mu, ja dopi­szę tych kil­ka pomy­słów do jutrzej­szej pre­zen­ta­cji i też spa­dam. Może pój­dę do kina… – trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nia kobie­ta zapa­trzy­ła się na sta­ry pla­kat fil­mo­wy wiszą­cy na wprost niej. Ona nic nie musi. Jest swo­ją panią i swo­im słu­gą, swo­im bogiem. Więc ona, Lid­ka, może iść do kina. A może musi? Tak. Musi, żeby przez chwi­lę nie myśleć o sobie, nie zasy­sać tak pato­lo­gicz­nie, per­wer­syj­nie samej sie­bie.

– A jak Michaś? Polu­bił w koń­cu przed­szko­le? – zapy­ta­ła.

– Twier­dzi, że nie, cho­ciaż już nie pła­cze. Bez­czel­ny trzy­la­tek. Ty wiesz, że dwa dni temu pod­szedł do nowej wycho­waw­czy­ni, to był jej pierw­szy dzień, i powie­dział: „Ty się mną opie­kuj, a nie tu sobie kawę pijesz” – Anka się uśmiech­nę­ła sze­ro­ko. Lid­ka z zazdro­ścią patrzy­ła, jak oczy mło­dej mat­ki zacho­dzą deli­kat­ną mgieł­ką uwiel­bie­nia, wręcz samo­uwiel­bie­nia, sko­ro tak wiel­bi coś, co wyszło z niej samej. Taka miłość jest jak ado­ra­cja wła­snej ręki czy nogi. Nar­cyzm do kwa­dra­tu. Klę­cze­nie przed sobą samym wynie­sio­nym na ołta­rze i przyj­mo­wa­nie komu­nii z wła­sne­go cia­ła.

– Nie­zły typek. Pozdrów go od ciot­ki – rzu­ci­ła na odchod­ne kole­żan­ce i wró­ci­ła do skła­da­nia pre­zen­ta­cji. Jesz­cze jeden slajd i jesz­cze jeden. Byle mieć zaję­cie, wypeł­nić czas. Jak chcia­ła, potra­fi­ła być mistrzy­nią lania kor­po­ra­cyj­nej wody.

Nie wycho­dzi­ła ostat­nia. Jesz­cze paru sin­gli nie­do­bit­ków sie­dzia­ło wpa­trzo­nych w błę­kit­ne świa­tło moni­to­rów. Niech sie­dzą. Głu­pi i bied­ni. Nie mają dokąd iść. Jak ona. Ale ona, Lid­ka, pój­dzie dzi­siaj do kina. Spraw­dzi­ła: w „Lunie” gra­ją nowe­go Jar­mu­scha, może zdą­ży.

Na przy­stan­ku auto­bu­so­wym cze­ka­li jacyś ludzie. Wypię­ła pierś, prze­cze­sa­ła grzyw­kę i nadę­ła swo­ją kobie­cość, żeby ktoś ją wresz­cie zauwa­żył i onie­miał. Była napraw­dę atrak­cyj­ną kobie­tą, potra­fi­ła buj­nąć bio­dra­mi i zatrze­pać rzę­sa­mi. Ale tu? Na przy­stan­ku? Kto miał ją zoba­czyć? Rozej­rza­ła się i ska­pi­tu­lo­wa­ła. Pier­si i gło­wa opa­dły z wes­tchnie­niem. Tak wyglą­da­ją zre­zy­gno­wa­ne pier­si, goto­we i smut­ne, bez­sil­ne. Pier­si wywie­sza­ją­ce bia­łą fla­gę.

Kie­dy przy­je­chał auto­bus, chwi­lę zama­ru­dzi­ła, zanim wsia­dła. Upa­trzy­ła sobie miej­sce przy oknie i rozej­rza­ła się, czy nie powin­na ustą­pić komuś star­sze­mu, cho­ciaż coraz czę­ściej to jej ustę­po­wa­no. Przy­mknę­ła oczy i na kil­ka minut znik­nę­ła. Ock­nę­ła się tuż przy kinie. Nie pój­dzie dzi­siaj do kina. Wysia­dła.

– Co dla pani? – znu­dzo­nym gło­sem zapy­ta­ła sprze­daw­czy­ni.

– Czte­ry kaj­zer­ki, popro­szę. I pącz­ka z różą – odpo­wie­dzia­ła Lid­ka i poło­ży­ła na ladzie odli­czo­ną sumę. Mia­ła nie jeść sło­dy­czy, ale jeden pączek nic nie zmie­ni. Prze­cież nie przy­ty­je od nie­go. Zresz­tą nale­ży jej się tro­chę przy­jem­no­ści. Coś wię­cej od życia niż drink, film i mastur­ba­cja. Pączek, któ­ry pęcz­niał w ustach, lepił war­gi, był jak lekar­stwo na samot­ność. Lep­szy od sek­su i drin­ka razem wzię­tych.

Nie chcia­ło jej się wra­cać do domu. Powie­trze pach­nia­ło już paź­dzier­ni­kiem, ale słoń­ce grza­ło jesz­cze wrze­śnio­wo. Posta­no­wi­ła się dotle­nić. Ruszyć cia­ło i krew.

Park o tej godzi­nie był już raczej pusty. Mat­ki z dzieć­mi jadły w domach kola­cję, a bie­ga­cze cze­ka­li aż zapad­nie zmrok. Stu­den­ci, któ­rzy gra­li tu zawsze w siat­ków­kę, zbie­ra­li się już do wyj­ścia. Robi­ło się sza­ro, ale latar­nie nie były jesz­cze włą­czo­ne. Tam, gdzie krzy­żo­wa­ły się alej­ki, trze­ba było uwa­żać na nie­oświe­tlo­nych pędzą­cych rowe­rzy­stów. Było spo­koj­nie i ciszej niż latem, kie­dy o tej porze tre­le pta­ków zagłu­sza­ły nawet naj­gło­śniej­sze i naj­bar­dziej bez­czel­ne myśli. Byle do week­en­du – myśla­ła. W pią­tek mia­ło być poże­gna­nie kole­żan­ki, któ­ra po czte­rech latach zmie­nia­ła pra­cę, w sobo­tę kon­cert jaz­zo­wy i impre­za u zna­jo­mych z liceum. Na chwi­lę się zatrzy­ma­ła, w jej gło­wę wszedł dźwięk, któ­re­go nie potra­fi­ła ziden­ty­fi­ko­wać. Ale był na tyle nie­po­ko­ją­cy, by kazać jej wypa­try­wać. Jak na polo­wa­niu. Coś ją woła­ło. Pies? Kot? Deli­kat­ne chry­pie­nie dobie­ga­ło zza ław­ki po pra­wej stro­nie oczka wod­ne­go. Pode­szła z cie­ka­wo­ścią, ale też oba­wą. W wyso­kiej, nie­ko­szo­nej tra­wie leża­ła rekla­mów­ka jed­ne­go z dys­kon­tów, a w niej dziec­ko. Maleń­kie dziec­ko, nowo­ro­dek. Cały we krwi i sza­rej mazi, ale ubra­ny w bia­łe śpio­chy. Wciąż żywy. Czer­wo­ny, wyczer­pa­ny pła­czem. Lid­ka rozej­rza­ła się doko­ła, ale nikt aku­rat nie prze­cho­dził, była z nim sama. Bez­bron­na i bez­rad­na ona kon­tra kwi­lą­cy nowo­ro­dek w rekla­mów­ce. Schy­li­ła się. Ostroż­nie pod­nio­sła dziec­ko, któ­re oka­za­ło się lek­kie jak puch. Nie waży­ło nic. Przy­tu­li­ła do pier­si, przy­kry­ła poła­mi płasz­cza i szyb­kim kro­kiem zaczę­ła iść w stro­nę domu. Już na uli­cy mija­ła ludzi, ale nikt nie zwra­cał na nią uwa­gi. Mimo całe­go zaafe­ro­wa­nia była prze­zro­czy­sta. Wkle­pa­ła kod do domo­fo­nu i pospiesz­nie zaczę­ła szu­kać klu­czy w toreb­ce. Gdzieś na górze trza­snę­ły drzwi od miesz­ka­nia i ponio­sły za sobą odgło­sy czy­ichś kro­ków na scho­dach. „Żebym zdą­ży­ła, żebym zdą­ży­ła…” – myśla­ła. W jed­nej sekun­dzie zala­ły ją litry potu. Weszła do miesz­ka­nia i dopie­ro teraz… Dziec­ko. Dziec­ko! Aaaa…

Żyło. Spa­ło. Uko­ły­sa­ne wstrzą­sa­mi po pro­stu zasnę­ło.

– Co teraz? Co ja mam robić? – prze­stra­szo­na mówi­ła do sie­bie.

Poło­ży­ła dziec­ko na łóż­ku i zaczę­ła mu się przy­glą­dać. Maleń­stwo. Jakie maleń­stwo. Lalecz­ka. Dziew­czyn­ka? Chło­piec? Drob­ne rącz­ki, i te palusz­ki jak nie­praw­dzi­we. Jak moż­na być tak małym okrusz­kiem? Co się wte­dy myśli?

– Moje maleń­stwo. Co ja mam z tobą zro­bić? – zaczę­ła się trząść. Po omac­ku bie­gać, szu­kać cze­goś, ale cze­go? – Co robić? Co robić? – jej głos niósł się po pustym miesz­ka­niu.

Przy­nio­sła z łazien­ki pod­pa­ski i kil­ka ręcz­ni­ków. Wzię­ła jeden z nich i wró­ci­ła, żeby go zmo­czyć. Pochy­li­ła się nad dziec­kiem i drżą­cy­mi ręko­ma roze­bra­ła to małe czer­wo­ne stwo­rzon­ko. Prze­stra­szył ją kikut pęp­ka, któ­ry widzia­ła pierw­szy raz w życiu z tak bli­ska. Zdję­ła pie­lusz­kę peł­ną ciem­nej mazi. Mokrym cie­płym ręcz­ni­kiem zaczę­ła deli­kat­nie trzeć ciał­ko chłop­ca, żeby obmyć je z poza­sy­cha­nych śla­dów nie­daw­ne­go poro­du, co było trud­ne. Zadzwo­nił tele­fon, ale nawet nie spoj­rza­ła w stro­nę toreb­ki. Dziec­ko obu­dzi­ło się i cicho roz­pła­ka­ło.

– Leee, leee, le…

– Nie płacz, maleń­ki. Mamu­sia zaraz cię przy­tu­li, już, no już, już – Obmy­ła pupę wiel­ko­ści kaj­zer­ki, wycią­gnę­ła z opa­ko­wa­nia pod­pa­skę i przy­kle­iła pla­strem do skó­ry dziec­ka. – Już, nie płacz, wszyst­ko będzie dobrze. Ubio­rę Cię, dam jeść, będzie dobrze. – Zało­ży­ła dziec­ku z powro­tem brud­ne, za duże ubran­ko, pod­cią­gnę­ła bluz­kę i przy­ło­ży­ła do pier­si. – Jedz, synecz­ku, jedz.

Dziec­ko łap­czy­wie chwy­ci­ło pierś, zaczę­ło ssać. Lid­ka poczu­ła przy­pływ szczę­ścia. Nie myśla­ła o tym, co będzie jutro czy za tydzień. Teraz, w tej chwi­li zna­la­zła się na pla­ne­cie bło­go­stan i nie zamie­rza­ła z niej ucie­kać. Sta­ło się. Nie była sama. Poja­wił się dru­gi czło­wiek, któ­ry jej potrze­bo­wał. Mogła ist­nieć już tyl­ko dla nie­go. Dać mu coś. Oddać. I dostać. Wymie­niać się naj­praw­dziw­szą miło­ścią. Trzeć skó­rą o skó­rę i uza­leż­nić jego i sie­bie. Sto­pić się z nim w związ­ku che­micz­no-fizycz­nym. Naresz­cie.

– Syn­ku, syn­ku – nigdy wcze­śniej jej głos nie brzmiał tak czu­le i łagod­nie. Nigdy wcze­śniej nie mia­ła w sobie tyle miło­ści. Będzie musia­ła przy­po­mnieć sobie wszyst­kie zdrob­nie­nia i piesz­czo­ty, żeby z jej ust sypa­ły się już tyl­ko cukier­ki i cału­ski. Gła­ska­ła cien­ką skó­rę policz­ków i głów­ki. Czy ist­nia­ło na świe­cie coś mil­sze­go w doty­ku? Misty­ka. Ktoś ją zacza­ro­wał. Cie­ka­we, czy jej mat­ka, któ­ra potra­fi­ła ude­rzyć ją mokrą szma­tą w gołe nogi, albo wykrę­cić rękę, czy ona też to czu­ła? Czy kie­dy­kol­wiek kocha­ła ją tak moc­no, jak ona kocha teraz swo­je­go syn­ka? Czy gła­ska­ła z czu­ło­ścią muszel­ki uszu i liczy­ła palusz­ki? A może już od począt­ku wie­dzia­ła, że jest do nicze­go. Że jej cór­ka powin­na mieć na imię „Pomył­ka”. Czy śpie­wa­ła jej koły­san­ki? Buja­ła czy potrzą­sa­ła?

Znie­cier­pli­wio­ny i roz­cza­ro­wa­ny pustą pier­sią nowo­ro­dek zno­wu się roz­pła­kał. Mała czer­wo­na głów­ka marsz­czy­ła się i wykrzy­wia­ła z bólu, gło­du i zapew­ne stra­chu. Wszyst­ko było nie tak, jak powin­no być. Pierś pach­nia­ła per­fu­ma­mi, a nie mle­kiem.

– No, no, maleń­ki, ssij – Lid­ka wkła­da­ła mu do buzi swój sutek, ale chło­piec go wyplu­wał i wra­cał do swo­je­go „lee, le, le”. – Ciiii, maleń­ki, ciiii, ciiiii, nie płacz, zaraz coś wymy­śli­my – wsta­ła i zaczę­ła deli­kat­nie potrzą­sać dziec­kiem. – Aaaaaa, aaaaaa, były sobie kot­ki dwa… – zanu­ci­ła wyso­ko, ale mło­de nie uspo­ka­ja­ło się przy koły­san­ce, tyl­ko jesz­cze gło­śniej śpie­wa­ło swo­ją. Włą­czy­ła tele­wi­zor, żeby zagłu­szyć krzyk dziec­ka i sama się roz­pła­ka­ła.

– Syn­ku, nie płacz, syn­ku, zaraz coś wymy­ślę – char­cza­ła. Gru­be łzy ście­ka­ły jej z policz­ków, roz­ma­zu­jąc mister­ny maki­jaż. Przy­tu­la­ła dziec­ko coraz moc­niej, buja­jąc się w przód i w tył, ale chło­piec, już bor­do­wy od tego ogrom­ne­go wysił­ku, nie prze­sta­wał. W wia­do­mo­ściach poka­zy­wa­li zabie­dzo­nych uchodź­ców z Syrii, prze­łą­czy­ła na inny kanał, gdzie były rekla­my. Wyła bez­gło­śnie, pró­bu­jąc zmu­sić się do racjo­nal­ne­go myśle­nia. Na pew­no jest jakiś spo­sób. Na pew­no ktoś wie, co zro­bić. Ktoś mógł­by pomóc. Tyl­ko kto? Prze­cież to ona jest mat­ką. Nosi, tuli, lula, buja i kocha jak nigdy niko­go. Bli­skość, dotyk, skó­ra do skó­ry – ona to wszyst­ko wie, nasłu­cha­ła się, naczy­ta­ła. Dziec­ko naj­bar­dziej potrze­bu­je miło­ści i ona daje mu tę miłość, tę całą miłość, któ­rą kumu­lo­wa­ła lata­mi, któ­rą cho­wa­ła w policz­kach i pod paznok­cia­mi już od przed­szko­la. – Ciiiii, maleń­ki, mamu­sia cię kocha, kró­lu mój, ty śpij, ty śpij, a ja… – Ale dziec­ko wyło coraz gło­śniej, a im gło­śniej on, tym ona moc­niej nim potrzą­sa­ła. Buju, buju, luli, luli syn­kiem w górę, w dół i na boki.

Krę­ci­ła się. Cha­otycz­nie prze­bie­ga­ła z jed­ne­go poko­ju do dru­gie­go, od kalo­ry­fe­ra do okna, jak­by w któ­rymś z pomiesz­czeń leża­ło roz­wią­za­nie tej sytu­acji, a ona nie pamię­ta­ła, gdzie je zosta­wi­ła. Moc­no zaci­ska­ła ramio­na na małym ciał­ku, sta­ra­jąc się nie wypu­ścić dziec­ka i nie ude­rzyć przy­pad­kiem jego głów­ką o fra­mu­gę. – Moje maleń­stwo, moje, moje…

Pobie­gła do przed­po­ko­ju, lewą ręką chwy­ci­ła klu­cze z komo­dy i wyszła z miesz­ka­nia. Pośpiesz­nie zamknę­ła drzwi tyl­ko na jeden zamek, wrzu­ci­ła klu­cze do kie­sze­ni płasz­cza i razem z łka­ją­cym dziec­kiem zbie­gła na dół, wyszła na uli­cę. Było już ciem­no i chłod­no. Jesz­cze moc­niej przy­ci­snę­ła do sie­bie dziec­ko i opa­tu­li­ła chu­s­tą.

– Ciiii, nie płacz, nie płacz, wszyst­ko będzie dobrze, wszyst­ko będzie dobrze – nie prze­sta­wa­ła powta­rzać. Nie mia­ła siły, ale bie­gła, a dziec­ko moc­no wstrzą­sa­ne przez te kil­ka minut, uspo­ko­iło się. Ona też zgu­bi­ła gdzieś po dro­dze dygot. Zim­ny wiatr stu­dził jej roz­grza­ną gło­wę i suszył łzy. W pustej gło­wie zamiast myśli sły­chać było co chwi­lę szum prze­jeż­dża­ją­ce­go samo­cho­du. Co chwi­lę ktoś ośle­piał ją kse­no­no­wy­mi reflek­to­ra­mi, prze­świe­tla­jąc ją na wylot. Zwol­ni­ła. Nie musia­ła biec. Bała się, że kogoś spo­tka, ale nikt tędy nie cho­dził. Po tej stro­nie uli­cy mie­ści­ły się same biu­row­ce, puste i wyga­szo­ne o tej porze. Ich meta­licz­no-szkla­ne ścia­ny odbi­ja­ły odgło­sy cięż­kich kro­ków i cięż­kich wes­tchnień. Samo dziec­ko zaczy­na­ło cią­żyć, jak­by przez ten pół­to­ra­go­dzin­ny lot nabra­ło masy, widać, że chło­pak. Przej­ście nad tora­mi, oto­czo­ne nie­upo­rząd­ko­wa­ny­mi chasz­cza­mi, budzi­ło w niej jesz­cze więk­sze prze­ra­że­nie niż zwy­kle. Bała się. Strach jak ple­cak ude­rzał ją, popy­chał przy każ­dym kro­ku. Moc­niej przy­ci­snę­ła do pier­si dziec­ko. – Syne­czek, mój syne­czek – szep­ta­ła. Co chwi­lę popra­wia­ła płaszcz i szal, by dziec­ko nie mar­z­ło. Cho­wa­ła małe rącz­ki w zaplą­ta­ny mate­riał.

W par­ku niko­go nie było, nawet bie­ga­czy czy cału­ją­cych się nasto­lat­ków. Latar­nie świe­ci­ły tyl­ko gdzie­nie­gdzie i raczej oszczęd­nie. Rozej­rza­ła się, czy nikt jej nie widzi i pode­szła do ław­ki, przy któ­rej zna­la­zła dziec­ko. Wciąż leża­ła tam ta rekla­mów­ka. Roz­chy­li­ła ją i deli­kat­nie wło­ży­ła do niej chłop­ca.


Mirek Kulisz

Pierwszy raz (fragment)

***

Plac zabaw świe­cił pust­ka­mi. Zupeł­nie jak nigdy.

– Chodź­cie na buj­ki!

Pobie­gli w stro­nę huś­ta­wek. Oliw­ka pierw­sza, bo na rowe­rze. Za nią truch­ta­li kuzy­ni – Darek i Aga­ta. Lubić ich nie lubi­ła, ale żad­ne inne dzie­cia­ki nie przy­szły.

Oliw­ka – na wyraź­ne, dwu­krot­ne żąda­nie mamy – zdję­ła z ocią­ga­niem bia­łą komu­nij­ną suk­nię i prze­bra­ła się w inną, pra­wie bia­łą, choć tak napraw­dę był to brud­ny róż. No, trud­no już. Niech będzie. Za to upar­ła się, że wia­nek ma zostać. Jecha­ła więc na żół­tym rowe­rze, z bia­łym ser­cem na gło­wie.

Wysko­czy­ła pro­sto z sio­deł­ka i już raz, i dwa. Buja się! San­dał­ki już pra­wie nad gło­wą. Buj i buj.

Z otwar­tych okien dooko­ła dźwię­czał ryt­micz­ny stu­kot sztuć­ców. Powiał lek­ki wia­te­rek. Nad­ła­ma­ny krzak bzu syp­nął bia­łym kwie­ciem. „Może jed­nak zosta­nę bie­lan­ką?” – roz­ma­rzy­ła się Oli­wia.

Darek dopadł huś­taw­ki jako dru­gi, ale Aga­ta się pory­cza­ła.

– Powiem mamie, że mnie bije­cie!

Darek sap­nął. Kop­nął pia­sek, po czym ustą­pił młod­szej sio­strze miej­sca na huś­taw­ce. Aga­ta z god­no­ścią wcią­gnę­ła gila i zaczę­ła powo­li, z mozo­łem gra­mo­lić się na sie­dze­nie.

– Robi­my kto pierw­szy sto buj­ków od teraz? – zapro­po­no­wa­ła jej Oliw­ka.

– Kto się ści­ga, ten wiesz co – ucię­ła krót­ko Agat­ka.

Oliw­ka wyobra­zi­ła sobie, że huś­taw­ka uno­si ją wyso­ko w górę, aż pod gru­by konar sta­rej topo­li, aż pra­wie pod nie­bo. Wresz­cie dola­tu­je do tego naj­wyż­sze­go punk­tu, gdzie roz­pęd naraz się ury­wa. Sta­je tam na moment. Bia­łe ser­ce na uła­mek sekun­dy prze­sta­je bić. Ale już rusza z powro­tem. W dół. Cią­gle w dół. I zaraz potem z jej lek­ko roz­chy­lo­nych ust chlu­sta na cały świat olbrzy­mi, wie­lo­barw­ny paw. Niczym tęczo­wa fon­tan­na pro­sto z Disney­lan­du. A ona jest Mysz­ką Miki, co nawet jej rzy­gi peł­ne są ulu­bio­nych pio­se­nek, mydla­nych baniek wiel­ko­ści tram­wa­ju i kolo­ro­we­go ptac­twa, któ­re z rado­snym piskiem sia­da prze­chod­niom na ramio­nach.

– A cze­mu nie ma two­je­go tatu­sia? – zapy­ta­ła naraz Aga­ta, macha­jąc błę­kit­ny­mi kokard­ka­mi na gło­wie. Oliw­ka popa­trzy­ła na nią prze­cią­gle.

– Musiał zostać w pra­cy. W Nor­we­gii. Ma bar­dzo waż­ne zada­nie. Prze­no­szą plat­for­mę wiert­ni­czą z jed­ne­go miej­sca na dru­gie.

– Plat­for­mę?

– Takich rze­czy nie moż­na prze­ry­wać. To zbyt nie­bez­piecz­ne. Przy­słał mi rower.

– A ja sły­sza­łem, że twój sta­ry zna­lazł sobie nową córu­nię! – włą­czył się Darek.

Korzy­sta­jąc z oka­zji, dorwał żół­te­go góra­la Oliw­ki. Stał na peda­łach i z zacię­tą miną sta­rał się zmie­nić prze­rzut­kę. Zgrzyt­nę­ło. Kole­biąc się na sio­deł­ku, poci­snął wokół pla­cu.

– Złaź! – wrza­snę­ła Oliw­ka.

– Mat­ka mówi­ła, że ją prze­le­ciał i wła­śnie za to go zamknę­li.

– Mor­da!

Darek z wol­na nabie­rał roz­pę­du. Krą­żył wokół nich, zakre­śla­jąc kolej­ne kół­ka. Niczym po torze prze­szkód – omi­jał karu­ze­lę, chy­bo­tli­we koni­ki, zakrę­cał za zjeż­dżal­nią.

– Ty? To praw­da, że on się z nią ukry­wał w jakimś dom­ku na dział­kach?

Oliw­ka zesko­czy­ła z huś­taw­ki. Jed­ną ręką przy­trzy­ma­ła bia­łe ser­ce na gło­wie.

– Na dział­kach?! – skrzy­wi­ła się Agat­ka – Błe. Tam są prze­cież żaby.

– I ogó­ry! – zachrum­kał Darek. – Za-ki-sił o‑gó-ra!

Gru­be koła góra­la dziel­nie poko­ny­wa­ły złą­cze­nia płyt chod­ni­ko­wych, tra­wę, nawet pia­sek. Twar­de opo­ny miaż­dży­ły z trza­skiem suche paty­ki.

– Za-ki-sił o…

Nie wia­do­mo, jak to się sta­ło. Ręce Oliw­ki same odła­ma­ły gałąź bzu i cisnę­ły ją pro­sto w szpry­chy. Rower sta­nął dęba. Darek wyle­ciał z sio­deł­ka. Nawet nie zdą­żył pisnąć.

– No to teraz masz grzech śmier­tel­ny i cał­ko­wi­cie prze­je­ba­ne! – zawy­ro­ko­wa­ła bez­li­to­śnie Agat­ka.


Patryk Kul­pa

Święta w domu

Widzia­łam go z okna. Wyszedł z auto­bu­su i szedł z siat­ką w stro­nę blo­ku. Powie­dzia­łam mat­ce, że już idzie, żeby się szy­ko­wa­ła. Popra­wi­ła gar­son­kę, musnę­ła wło­sy. Tro­chę się dener­wo­wa­ła chy­ba. Zaraz przyj­dzie i się zacznie. Usia­dły­śmy do sto­łu. Po chwi­li z przed­po­ko­ju dobiegł nas dźwięk otwie­ra­ne­go zam­ku i trzask drzwi, potem sze­lest kurt­ki i kro­ki w naszą stro­nę. Poło­żył na stół mar­twą rybę i powie­dział:

– To nasz świą­tecz­ny obiad. Ryba to sym­bol, mówią.

Mat­ka zła­pa­ła się za gło­wę, sku­li­ła się i zaczę­ła cicho szlo­chać. Jezu, rok w rok to samo. Ona ryczy, a ojciec swo­je. I taka iskier­ka zapa­la mi się w gło­wie, może w tym roku coś mu do roz­sąd­ku prze­mó­wię.

– Suro­we – zaczę­łam.

– Słu­cham? – odpo­wie­dział.

– Suro­we jest. Ryba.

– E tam – skon­tro­wał i dotknął jej deli­kat­nie, jak­by się bał, że go ugry­zie czy coś.

Po chwi­li gła­skał już rybę z czu­ło­ścią. Bola­ło nas to z mat­ką, bo wyglą­da­ło, jak­by wię­cej uczuć miał wobec tej mar­twej ryby na sto­le niż do swo­jej, bądź co bądź, rodzi­ny. Zie­lo­ny pokój zdał mi się wów­czas jesz­cze bar­dziej zie­lo­ny, niby mor­ski. Spoj­rza­łam w komi­nek. Ogień doga­sał. I poczu­łam nagłą chęć, coś jak woła­nie, żeby wejść do tego komin­ka. Stać się popio­łem i wyle­cieć. Wyle­cieć przez komin w czar­ną gru­dnio­wą noc, zatań­czyć nad ciem­ny­mi dacha­mi, popa­trzeć z góry na świa­tła innych, obcych miesz­kań. I prze­stać żyć życiem, któ­re­go nie potra­fię prze­żyć.

Ale tak nie sta­ło się nigdy.


Mar­ta Lipo­wicz

O Hance

Kie­dy go zabie­ra­li, wga­piał się w nią przez szy­bę radio­wo­zu. Wga­pia­li się też sąsie­dzi. Były krzy­ki, było kur­wie­nie, była śli­na i bła­gal­ne jęki. Cała orkie­stra wyrzu­tów, sym­fo­nia oszczerstw, lita­nia szmat, suk i dzi­wek. Nie było gróźb, bo na to aku­rat był już za spryt­ny. Han­ka toczy­ła powo­li wzro­kiem po sytu­acji, na twa­rzach nie było co się sku­piać. Czu­ła mimo wszyst­ko dziw­ny spo­kój, bo wresz­cie coś się zmie­ni­ło.

Wzię­ła głę­bo­ki oddech, chy­ba pierw­szy tak głę­bo­ki od kil­ku mie­się­cy, i ten wresz­cie był pusty. Zamknę­ła oczy i trzy­ma­ła go chwi­lę w sobie. Pust­ka i lek­kość były nowe. Wszyst­ko dooko­ła zaczę­ło zni­kać. Znik­nął radio­wóz na hory­zon­cie, znik­nę­li sąsie­dzi, domy i pło­ty, znik­nę­ły drzwi i okna, stół, fote­le i łóż­ko. Oni znik­nę­li.

Ale wte­dy Han­ka usły­sza­ła trzask. Wypu­ści­ła powie­trze. Dru­gi trzask. Ktoś cmok­nął pod nosem. Płot u Paszo­ła zachrzę­ścił, kie­dy opar­li się o nie­go z żoną, nasłu­chu­jąc. Dzie­cia­ki Krze­szow­skich sta­ły na środ­ku uli­cy z roz­dzia­wio­ny­mi gęba­mi. Bożeń­ska ster­cza­ła w oknie, bez par­do­nu paląc reszt­kę peta. Wszy­scy wró­ci­li, jesz­cze bar­dziej natar­czy­wie. Cze­ka­li. Na cokol­wiek.

Trze­ci trzask napiął atmos­fe­rę nie do wytrzy­ma­nia. Han­ka obró­ci­ła się na pię­cie i szyb­kim kro­kiem, w sta­rym, zna­jo­mym napię­ciu całe­go cia­ła, wra­ca­ła do domu. Tam gdzie jej, tfu, miej­sce. Sły­sza­ła, jak wnętrz­no­ści wsi wyda­ją pomruk satys­fak­cji. Prze­to­czył się uli­ca­mi i zago­nił ją pod same drzwi. Niech wła­zi, szma­ta.

Do kory­ta­rza dotur­la­ła się fili­żan­ka. Uszko zosta­ło dwa kro­ki dalej.

– Gów­no, kur­wa… – usły­sza­ła Han­ka, wymam­ro­ta­ne z poko­ju obok, a zaraz po tym przy­tłu­mio­ne bek­nię­cie. Pod­nio­sła fili­żan­kę i uszko, otar­ła je odru­cho­wo ręka­wem i poło­ży­ła deli­kat­nie na szaf­ce. Się sklei.

– Nie­wdzięcz­na piz­da – sap­nę­ła Sta­ra zza rogu i mla­snę­ła gło­śno. Zako­tło­wa­ła się w poście­li, jak­by chcia­ła wstać, ale po chwi­li się uspo­ko­iła. Han­ka ode­tchnę­ła i posta­no­wi­ła, że może to jest dobry moment na ciche przej­ście do kuch­ni. Kie­dy jed­nak tyl­ko prze­kro­czy­ła próg, dogo­ni­ło ją zadzi­wia­ją­co dono­śne:

– Świ­nio ty nie­wdzięcz­na, ty szma­to ty, pod­ła, skun­dlo­na, żeby tak dobre­go czło­wie­ka…

Ale tu Han­ka zamknę­ła drzwi i głos się roz­mył. Włą­czy­ła radio i znik­nął zupeł­nie, choć muzy­ka lecia­ła cichut­ko. Han­ka daw­no już nauczy­ła się wyci­nać to, co zbęd­ne. Zno­wu coś trza­snę­ło, prze­bi­ja­jąc się przez hit lat sie­dem­dzie­sią­tych, ale posta­no­wi­ła to zigno­ro­wać. Kie­dy czaj­nik pstryk­nął, zala­ła tanią meli­sę z mar­ke­tu. Opa­dła na krze­sło w kąci­ku i wresz­cie spró­bo­wa­ła zasta­no­wić się, co teraz. Nie­wie­le jed­nak przy­cho­dzi­ło jej do gło­wy. A jako że docho­dzi­ła trzy­na­sta, nale­ża­ło przy­go­to­wać obiad. Zato­pi­ła się w ście­ra­niu ogór­ka na mize­rię.

Paszoł zawsze mówił, że Han­ka to kur­wa. Chy­ba że Mie­tek aku­rat sły­szał, to wte­dy nie, Paszoł prze­cież nie był głu­pi. Ale była od począt­ku podej­rza­na. Tak to jest, jak się zwo­zi­ło szmu­lę, co liznę­ła mia­sta. Wte­dy się takiej za dużo wyda­je i robi wido­wi­sko. A Mie­tek był swój chłop, zna­czy się dobry. Do ślu­bu nikt jej nie zmu­szał, ale umo­wa jest umo­wa. A jak się oka­za­ło, że z niej jałó­wa, nie­zbyt żyzna, że po pro­stu pusta jest w środ­ku, to zamiast spu­ścić oczy i pro­sić na klęcz­kach o cud, ona jego z wła­sne­go domu wyrzu­ci­ła. A taka kurew­ka to wia­do­mo, bez­czel­na i świń­ska – z taki­mi trze­ba porzą­dek robić. Ale Mie­tek był dobry czło­wiek, wręcz za dobry, i Paszoł pomy­ślał, że utem­pe­ru­je babę dla kole­gi. I jak wró­ci, to będzie miał przy­naj­mniej porzą­dek. Bo z taki­mi to nie moż­na za łagod­nie.

Han­ka pozna­ła Paszo­ła dużo lepiej, niż­by chcia­ła. Czę­sto musia­ła wie­trzyć zimą smród, jaki po sobie zosta­wiał, a latem słu­chać jego zbe­reź­nych pio­se­nek pod oknem. Naj­czę­ściej gdzieś szli całą ban­dą, ale zda­rza­ło się, że sia­da­li z Miet­kiem na schod­kach i popi­ja­li do same­go rana, drąc ryja cza­sem nie­mi­ło­sier­nie. Z jakie­goś powo­du jed­nak to nie on, ale wła­śnie Han­ka sia­ła w oko­li­cy zgor­sze­nie i była obga­dy­wa­na; czę­ściej zresz­tą po kątach niż pro­sto w twarz. A Paszoł jaki jest, każ­dy widzi – swój. To nie było co języ­ka strzę­pić.

Han­ka z całe­go ser­ca go nie cier­pia­ła i szcze­rze współ­czu­ła jego żonie. Nie­ste­ty nie było to obo­pól­ne, bo Maria Lorek nie wie­dzia­ła, co ma o Han­ce myśleć ani co wobec niej czuć. Tkwi­ła w jakimś takim impa­sie i nie mia­ła poję­cia, któ­rą nogą z nie­go wyjść. Z jed­nej stro­ny rękę by sobie mogły podać nad zachla­ny­mi męża­mi nie­jed­ne­go poran­ka, z dru­giej jed­nak mąż jest mąż i tyle, każ­dy ma swo­je mał­żeń­stwo i nale­ży się nie wychy­lać, za to męża sza­no­wać. I kie­dy dar­ła się na swo­je­go „A paszoł won!”, wca­le nie z bez­sil­no­ści, tyl­ko w ramach swo­iste­go ukła­du, to była ich pry­wat­na spra­wa i roz­gry­wa­ła się w ich pry­wat­nym pro­gu, toteż nikt nie komen­to­wał. Ale żeby wezwać poli­cję, to trze­ba nie mieć sza­cun­ku przede wszyst­kim do sie­bie. Dla­te­go też Maria uczu­cia do Han­ki mia­ła mie­sza­ne, a w wyni­ku osta­tecz­nie dawa­ło to coś koło „obo­jęt­ne”. Obja­wia­ło się to głów­nie odwra­ca­niem wzro­ku na uli­cy i zmil­cza­niem każ­de­go „dzień dobry”. Ktoś by powie­dział, że róż­ni­ce mię­dzy nimi nie­wiel­kie, ale według Marii zde­cy­do­wa­nie fun­da­men­tal­ne, zatem bra­ta­nie się nie wcho­dzi­ło w grę. Czu­ła przed nim po pro­stu opór w cie­le, a wzrok sam śli­zgał się po twa­rzy Han­ki, jak­by nie miał się o co zacze­pić. I choć był moment, że ta pró­bo­wa­ła jakoś się z Paszo­ło­wą doga­dać i coś razem pora­dzić, to teraz nie mia­ła siły kopać się z koniem. Nie to nie, łasić się nie chcia­ła.

Cho­no tutaj, chodź, no weź, taś, taś, cipecz­ko, cho­no, chodź – tak Paszoł chciał jej mówić i miał to cią­gle na koń­cu języ­ka, kie­dy wsta­wał rano i kładł się wie­czo­rem, kie­dy wycho­dził przez zie­lo­ną bram­kę i żwir mu chrzę­ścił pod noga­mi, kie­dy zapal­nicz­ką otwie­rał kap­sle i kie­dy ssał kciuk pocię­ty od pusz­ki. Prze­ty­kał zlew i o niej myślał, grze­bał przy nie­jeż­dżą­cej od lat moto­ryn­ce i też o niej myślał, nawet wte­dy, gdy w koście­le po raz tysięcz­ny liczył che­ru­bin­ki o lek­ko pija­nych oczkach. Cze­kał na swój moment.

Powie­dzia­ła jej kie­dyś Beata, że a weź wyjedź, co ty tu będziesz sie­dzieć? A Han­ka popa­trzy­ła na nią tyl­ko smut­no i nawet się Beata tro­chę zawsty­dzi­ła tego pyta­nia. No bo tam, gdzie­kol­wiek, to co ona będzie sie­dzieć? Na co i po co? Tu Han­ka mia­ła przy­naj­mniej wysie­dzia­ne miej­sca, oswo­jo­ne metry sze­ścien­ne i wycin­ki dni, w któ­rych wie­dzia­ła, co ze sobą począć. Było jak było, jest jak jest, to też są prze­cież poważ­ne argu­men­ty. A jak nie poważ­ne, to jed­nak cho­ciaż z jakąś wagą. Moż­na ich nie lubić, ale nic się nie da na nie pora­dzić. Zasie­dze­nie jest czę­ścią natu­ry czło­wie­ka i nie tak łatwo się pode­rwać i powie­dzieć, że to już, teraz, do nie­zo­ba­cze­nia.

Dosta­ła osta­tecz­nie Han­ka z tego wszyst­kie­go miecz obo­siecz­ny, osta­tecz­ny argu­ment dla obu stron, na za i na prze­ciw. Nic to nie pomo­gło, tyl­ko pogor­szy­ło spra­wę.

Chcia­ło jej się rzy­gać, po pro­stu. Jak tyl­ko wyczu­wa­ła zapach Sta­rej o poran­ku, to opa­da­ła ją pew­na for­ma roz­pa­czy. Kom­plet­na nie­moc. Albo, jak to nazy­wa­ła Sta­ra, leni­stwo. Leni­stwo, bo znik­nął syn, co to jej pil­no­wał przy­naj­mniej, a jak jej chło­pa zabra­kło, to wyszło szy­dło z wor­ka. I pew­nie z tego leni­stwa ten grzech popeł­ni­ła, że na dobre­go chło­pa­ka nakła­ma­ła. Bo Sta­ra słuch mia­ła dobry, tyl­ko wybiór­czy, takie pra­wo wie­ku, że jak stu­ka blasz­ka wycią­gu z pie­ca, to się wie od razu, ale jak tłu­cze syn, to co też pan mówi, ja to nigdy nic nie sły­sza­łam, a miesz­kam tu z nimi cały czas, ja nawet nie wsta­ję już prze­cież, to jestem cią­gle. A widzi pan, domek mały, to się nie ma gdzie scho­wać, więc nie­moż­li­we jest, żeby nie widzieć i nie sły­szeć, jak się coś dzie­je. No wnio­sek pro­sty jest, pro­szę pana, po pro­stu ewi­dent­ny. Prze­cież widać od razu, kalum­nie i tyle.

I tak jak mia­ła Sta­ra też ciche dni, obra­żo­ne jakieś, tak zapach jej roz­le­wał się po całym dom­ku, po tym małym dom­ku, i Han­ka mia­ła wra­że­nie, że już się nie mie­ści, że wsiąkł w fun­da­men­ty i prze­cie­ka do grun­tu, i ona musia­ła tak lubić zna­czyć teren. Może coś chcia­ła po sobie zosta­wić, bo nie pozwa­la­ła wie­trzyć, bo jak jej się okno uchy­li­ło, to od razu, że a co kogo obcho­dzi co u niej w domu sły­chać, co ona oglą­da i jak kasz­le, a kie­dy mówi, że pie­lu­chę?

Wszyst­ko nasią­kło: mał­żeń­skie poście­le, her­ba­ta zamknię­ta w pusz­kach, nawet woda jak­by dawa­ła Sta­rą. Han­ka bała się, że i w niej Sta­ra się zalę­gnie na zawsze, że przej­dzie jej skó­ra, każ­da rzę­sa, nabło­nek w nosie, że już nigdy się jej nie pozbę­dzie, zamie­ni się w koń­cu w Sta­rą, bo już nie­wie­le komó­rek w jej cie­le pozo­sta­ło, któ­re nie naro­dzi­ły się w tym domu. A prze­cież co tu naro­dzo­ne, to wyjść nie może.

Pomi­mo tego wszyst­kie­go Han­ka wsta­wa­ła i zmie­nia­ła te pie­lu­chy, wycią­ga­ła krom­ki kro­jo­ne­go chle­ba i parzy­ła her­ba­tę, i mia­ła wra­że­nie, że ten napar two­rzy zamknię­ty obieg, że wle­wa Sta­rą w Sta­rą, i to jest odwiecz­ny cykl, któ­re­go już nie prze­rwie. I sama wie­dzia­ła, że w sie­bie też to wle­wa, że ta jej meli­sa, że bisz­kopt i wiśnie, to wszyst­ko dzia­ła na jej nie­ko­rzyść. Ale jak pod­no­si­ła pościel, żeby się do cia­ła Sta­rej dostać, to prze­sta­wa­ła się mar­twić, bo to było tak doj­mu­ją­ce, że wszyst­ko inne bla­kło. Mogła tyl­ko kon­tro­lo­wać postę­po­wa­nie zaj­mo­wa­nia przez Sta­rą wód grun­to­wych, a im czę­ściej ją wie­trzy­ła, tym mniej z niej ula­ty­wa­ło, mniej osia­da­ło, prze­cie­ka­ło. Było jak było, jest jak jest, nie ma korzy­ści i nie­ko­rzy­ści, jest tyl­ko kolej­ny dzień, w któ­rym trze­ba być czło­wie­kiem.


Ali­cja Sawic­ka

Zasady poruszania się po ringu

dla Łuka­sza z Bałut

Powie­dzia­ła, że to głu­pie, kie­dy wje­chaw­szy fia­tem na podwór­ko, wysko­czył na zewnątrz, nawet nie otwie­ra­jąc drzwi. W masce czer­wo­ne­go cadil­la­ca odbi­ja­ły się czub­ki jabło­ni. A co zro­bisz zimą? – zapy­ta­ła, więc zapre­zen­to­wał, jak dzia­ła mecha­nizm zasu­wa­ne­go dachu. Nie masz co robić z pie­niędz­mi? – pró­bo­wa­ła narze­kać. Sta­li zno­wu w dwóch naroż­ni­kach. Zaszu­rał po żoł­nier­sku buta­mi, zosta­wia­jąc w wyschłej zie­mi ślad przy­po­mi­na­ją­cy skrzy­dła moty­la. Musia­ła się uśmiech­nąć. Uśmiech cza­sem wygry­wał z nawy­ka­mi twa­rzy. Krą­żą­ca osa kre­śli­ła pętle prze­cią­ga­ją­ce­go się ocze­ki­wa­nia. Kie­dy odle­cia­ła, by wkom­po­no­wać się w klomb wyso­kich ger­ber, wycią­gnął w stro­nę mat­ki kar­to­no­we pudeł­ko. Ona zapy­ta­ła, z jakiej oka­zji, a on odpo­wie­dział, że bez oka­zji. Otwo­rzył pudeł­ko, nadal sta­ła bez ruchu, i potrzą­snął nim, jak­by chciał obu­dzić znaj­du­ją­ce się w środ­ku zwie­rząt­ko. Otar­ła spo­co­ne dło­nie w spód­ni­cę i się­gnę­ła po apasz­kę. Nie­bie­ski mate­riał zatrze­po­tał, roz­po­starł się na wie­trze. Ład­na – przy­zna­ła. Trzy­ma­ła rogi kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym, dwa rogi apasz­ki, trzy­ma­ła deli­kat­nie, samy­mi koń­ców­ka­mi pal­ców, pozwa­la­jąc mięk­kiej tka­ni­nie uno­sić się, powie­wać. Zapa­trzy­ła się. Sta­nął przed mat­ką i zbli­żył dło­nie do jej dło­ni. Napiął kra­wędź mate­ria­łu, okrył nim wło­sy, rów­no nad czo­łem, a ona chwy­ci­ła brze­gi pod bro­dą i zawią­za­ła podwój­ny supeł. Ude­rze­nie w gong lub ner­wo­wy klak­son od uli­cy. To jak? – ski­nął. – Może­my jechać?

W ostrym świe­tle trze­ba mru­żyć oczy, ale nawet nie od spo­glą­da­nia w samo słoń­ce, któ­re wzno­si się, osią­ga­jąc wła­śnie apo­geum moż­li­wo­ści. Pro­mie­nie prze­pa­la­ją wszyst­ko, co spo­ty­ka­ją na dro­dze, przez co bar­wa pia­sku, wody, ota­cza­ją­cych rze­kę drzew i traw zaczy­na fos­fo­ry­zo­wać, migo­tać, pul­so­wać. Kon­tu­ry zacie­ra­ją się i trud­no przy­wró­cić porzą­dek – pla­ży, rze­ce i oto­cze­niu. Dopie­ro pod przy­mknię­ty­mi powie­ka­mi rze­czy sta­ją się na powrót rze­cza­mi, do jakich przy­wy­kli­śmy.

Samo­chód zapar­ko­wał na most­ku, w pobli­żu. Nie ze stra­chu, tyl­ko w nadziei, że prze­cho­dzą­ce mał­żeń­stwa i ich dzie­ci, że trzy­ma­ją­ce się za ręce pary i pokrzy­ku­ją­ce gru­py mało­la­tów będą przy­sta­wać, rzu­cać zazdro­sne spoj­rze­nia. Nie mógł czy­tać, bo raz, że upał, dwa, że samo­chód, trzy, że mistrzo­stwa. Sło­wa zda­wa­ły się przy­pad­ko­we, zda­nia ucie­ka­ły przed sen­sem. Nadal miał naj­lep­sze noty w okrę­gu, więc dla­cze­go jesz­cze go nie wysta­wi­li? Co czy­tasz? – zapy­ta­ła, sia­da­jąc. Pię­ta­mi wyko­pa­ła w pia­sku wgłę­bie­nia, w któ­rych umie­ści­ła szklan­ki z sokiem. Czer­wo­ny czy żół­ty? – zapy­ta­ła zno­wu. Się­gnął po czer­wo­ny, był led­wo słod­ki, lek­ko gazo­wa­ny. Scho­waj­my się w cień – on, pro­szą­co, marud­nie. Nie, trze­ba się nagrzać przed jesie­nią – ona, rze­czo­wo, gło­sem dźwię­czą­cym, jak­by meta­lo­wą kul­kę toczyć po szkle. Mamo… – on. Idę – ona. Cios i kon­tra. Przy­sta­nę­ła tuż przy linii rze­ki, zbli­ży­ła się o krok, sto­py znik­nę­ły w wodzie. Kolej­ne dwa kro­ki i unio­sła spód­ni­cę na wyso­kość kolan. Kawa­łek dalej i bez­tro­sko uwol­ni­ła brze­gi. Spód­ni­ca ufor­mo­wa­ła kie­lich tuli­pa­na, jed­nak mate­riał szyb­ko nasiąk­nął, napiął się, przy­kle­ja­jąc się do kolan i łydek. Odwró­ci­ła się i poma­cha­ła. Ale nie jak­by chcia­ła go przy­wo­łać do sie­bie i nie w zabaw­nym pozdro­wie­niu. Jej postać roz­my­ła się w upal­nym powie­trzu, a wraz z nią zna­cze­nie tego gestu.

Teraz ona sie­dzia­ła na ręcz­ni­ku, kie­dy on raz za razem zanu­rzał się w wodzie. Nur­ko­wał, a po wynu­rze­niu potrzą­sał gło­wą i prze­cie­rał twarz dłoń­mi. Zauwa­ży­ła książ­kę rzu­co­ną nie­dba­le w pia­sek, nie się­gnę­ła jed­nak po nią. Prze­czy­ta­ła tyl­ko tytuł – Ujarz­mie­nie pio­ru­nów. Nie było potrze­by, żeby musia­ła wie­dzieć cokol­wiek na ten temat. Tym bar­dziej, że sam tytuł wydał jej się mało poważ­ny, a książ­ka zbyt cien­ka jak na tak skom­pli­ko­wa­ne zagad­nie­nie. Dla­cze­go nie pły­wa? – zasta­na­wia­ła się, obser­wu­jąc jak zawi­sa w rze­ce, poru­sza­jąc ramio­na­mi, mącąc wodę, by po chwi­li zno­wu znik­nąć pod powierzch­nią. Stop. Odli­cza­ła sekun­dy. Raz, dwa trzy. Bez stra­chu, o co mia­ła do sie­bie pre­ten­sję. Sześć, sie­dem, osiem. Chcia­ła nawet przy­wo­łać w wyobraź­ni maka­brycz­ne obra­zy, żeby ser­ce ude­rzy­ło o żebra. To było­by wła­ści­we, myśla­ła, każ­da mat­ka powin­na tak czuć, to nale­ży do jej obo­wiąz­ków. Ale prze­cież przy­rze­ka­ła. Nie będzie się bać, powie­dzia­ła, nie będzie. Obie­caj, że nie będziesz się bała – naci­skał wte­dy, przed pierw­szym poje­dyn­kiem – musisz obie­cać, o nic wię­cej już nigdy cię nie popro­szę. Przy­tak­nę­ła, cze­go teraz bar­dzo żało­wa­ła. Trze­ba było dopy­tać, jaki zasięg ma mieć obiet­ni­ca. Posta­no­wi­ła, że musi to w koń­cu wyja­śnić, a w osta­tecz­no­ści, jeże­li będzie upar­ty, zła­mać raz dane sło­wo. Bar­dzo potrze­bo­wa­ła tego lęku. Lęk przy­wró­cił­by porzą­dek spra­wom. Bała­by się, ale mogła­by z tym żyć. Wycho­dził wła­śnie na brzeg, więc uda­ła, że cie­ka­wi ją bawią­cy się nie­opo­dal malec. Tarzał się w pia­sku, choć jeże­li lepiej się przyj­rzeć, to chy­ba cho­dzi­ło mu o zro­bie­nie fikoł­ka. Pró­bo­wał w sku­pie­niu, z powa­gą, igno­ru­jąc grup­kę innych smar­ka­czy, grze­bią­cych bez sen­su łopat­ka­mi. Jesz­cze będzie z nie­go spor­to­wiec – usły­sza­ła nad gło­wą. Czas iść – wsta­ła. Pod­nio­sła ręcz­nik i wytrze­pa­ła go kil­ko­ma szyb­ki­mi rucha­mi. Tuż przy twa­rzy syna, ale nawet nie drgnął.

Naj­bar­dziej lubił lipiec i sier­pień, mie­sią­ce środ­ko­we, któ­re doda­no do rocz­ne­go kalen­da­rza, aby zatrzy­mać czas. Przez pierw­sze sześć mie­się­cy dzień wydłu­ża się na linii wzno­szą­cej godzin, a przez ostat­nie czte­ry skra­ca, opa­da­jąc coraz krót­szy­mi dnia­mi. Tak, wie­dział, że to nie do koń­ca jest praw­da, że rzecz ma się nie­co ina­czej, lecz wolał swo­ją teo­rię od fak­tów. Są dwa let­nie mie­sią­ce, kie­dy czas tęże­je w bez­ru­chu. Zatrzy­mu­je się, przy­sta­je w pół kro­ku. Wzrok cza­su jest zamglo­ny. Całe to tak wycze­ki­wa­ne lato jest po pro­stu sta­nem rezy­gna­cji, odrę­twie­nia, smut­ku. Naj­bar­dziej lubił lipiec i sier­pień. Tro­chę przez ten smu­tek, kie­dy fan­ta­zjo­wał, jak by to było, gdy­by jed­nak się pod­dał, a tro­chę dla­te­go, bo ona je lubi­ła. Zobacz, jaki pach­ną­cy kope­rek – powie­dzia­ła i pode­tknę­ła wil­got­ny pęczek, któ­ry łasko­tał w nos. Koper­ko­wej nago­tu­ję, na zim­no też sma­ku­je, idź po śmie­ta­nę, w pierw­szej szu­fla­dzie są drob­ne – nóż już ude­rzał o deskę. Mówi­ła bar­dziej do szat­ko­wa­ne­go koper­ku, niż do nie­go, jak­by on był bez więk­sze­go zna­cze­nia, jak­by był tyl­ko kolej­nym przy­rzą­dem kuchen­nym potrzeb­nym, żeby obiad był na czas. Poro­zu­mie­wa­li się, patrząc na przed­mio­ty, a przed­mio­ty prze­ka­zy­wa­ły mię­dzy sobą infor­ma­cje w głu­chym tele­fo­nie. Ile tej śmie­ta­ny? – zapy­tał monet roz­sy­pa­nych na dnie szu­fla­dy, a ona odpo­wie­dzia­ła ile.

Opo­ny są nie­zbęd­ne do tre­nin­gu. Źdźbła tra­wy wła­zi­ły w oczy, słoń­ce cią­gle było wyso­ko. Leżąc, zasta­na­wiał się, czy dzi­siaj zadzwo­nią z klu­bu i gdzie scho­wa­ła opo­ny. Do tre­nin­gu muszą być dwie. Jed­na jest pew­nie pod scho­da­mi, przy­kry­ta kocem, zasta­wio­na skrzy­nią z cebu­lą. Ale dru­ga? Dru­ga zawsze była wyzwa­niem. Przy­cią­gnął ramio­na, prze­wró­cił się na brzuch. Zaczął liczyć, uno­sząc się raz na pra­wej, raz na lewej ręce. Z każ­dym ruchem w dół wdy­chał zapach suchej zie­mi. Z każ­dym ruchem w górę ser­ce gubi­ło rytm. Nikt się nie dowie. Jeże­li się dowie­dzą, nigdy nie zadzwo­nią. Co praw­da mówią, że jest za wol­ny, ale prze­cież nad­ra­bia tak­ty­ką. Póki co, się masku­je. Mat­ka sta­nę­ła w otwar­tych drzwiach. Ring wol­ny, pierw­sze star­cie. Opo­na! – krzyk­nął. Znik­nę­ła w kory­ta­rzu. Pró­bo­wał odtwo­rzyć w wyobraź­ni jej tra­sę i miej­sce poten­cjal­nej skryt­ki. Gra­li w to od daw­na, w kół­ko odtwa­rza­li te same figu­ry napię­te­go rytu­ału. Zno­wu poka­za­ła się w drzwiach. Kie­dy wstał, w jego kie­run­ku toczy­ła się pierw­sza, któ­rą pchnę­ła moc­no, dba­jąc o pre­cy­zję toru. Zablo­ko­wał opo­nę sto­pą. Po chwi­li dru­ga, wyrzu­co­na jesz­cze sil­niej­szym ruchem. Minę­ła go o kil­ka metrów i zakre­śli­ła łuk, zatrzy­ma­na przez pień jabło­ni. Odwró­cił się w stro­nę domu, ale zoba­czył tyl­ko zatrza­sku­ją­ce się drzwi wej­ścio­we. Sku­tecz­na kon­tra. Oddech już się wyrów­nał. Jeże­li dziś nie, to poju­trze, bo w nie­dzie­lę nie dzwo­nią – powie­dział na głos, tak bar­dzo chciał uwie­rzyć. Młot wisiał na haku, koło okna kuchen­ne­go. Się­gnął i zaj­rzał do środ­ka. Otwar­te okno prze­sła­nia­ła sza­ra firan­ka o gęstym splo­cie. Zarys mat­ki prze­su­wał się za tą kur­ty­ną, postu­ki­wał tale­rza­mi i sztuć­ca­mi. Daj mi jesz­cze dzie­sięć minut – on, łagod­nie. I tak za gorą­ca, żeby od razu – ona, wycho­dząc, zni­ka­jąc za pro­giem. Remis. Po chwi­li poja­wi­ła się na weran­dzie, prze­szła przez podwór­ko. Nawet butów nie wło­ży­ła, tyl­ko tak w kap­ciach – pomy­ślał. Zatrzy­ma­ła się przy pierw­szej opo­nie, trą­ci­ła ją czub­kiem bure­go lacz­ka. Spoj­rza­ła na dru­gą, wes­tchnę­ła. Lewą dło­nią chwy­ci­ła się w pasie, pra­wą otar­ła pot, co spły­wał po brzu­chu. Schy­li­ła się po rzu­co­ną w tra­wie ska­kan­kę. Trze­ba jed­ną na dru­gą poło­żyć! – krzyk­nął. Ale chy­ba lepiej jak w cie­niu – twier­dzą­co, kie­dy już sta­nął obok.

Od ponad kwa­dran­sa okła­dał opo­ny mło­tem. Przy­mie­rzał, uno­sił, krok w tył, krok do przo­du, ude­rzał. Odchy­li­ła firan­kę. Teraz już poru­szał się na ugię­tych kola­nach, krót­ki­mi rucha­mi wyrzu­cał pię­ści przed sie­bie lub skry­wał twarz przed wyima­gi­no­wa­nym prze­ciw­ni­kiem. Wal­ka z cie­niem. W pół­mro­ku sta­rych drzew jego syl­wet­ka wta­pia­ła się w tło, tra­ci­ła bar­wy, sama sta­jąc się kształ­tem nie­wy­raź­nym, o mięk­kich kon­tu­rach. Tro­chę nie­re­al­nym, a tro­chę komicz­nym, bo kie­dy mru­ga­ła szyb­ko powie­ka­mi, widzia­ła pod­ska­ku­ją­cą postać, któ­rej ruchy nie łączy­ły się płyn­nie. Chcia­ła zamknąć oczy na dłu­żej, żeby nie dowie­dzieć się, co będzie póź­niej i jak się to wszyst­ko skoń­czy. Zadrża­ła na dźwięk tele­fo­nu. A jed­nak – pomy­śla­ła. Pierw­szy sygnał, dłu­ga, dłu­ga cisza. Dru­gi. Trze­ci. Przy trze­cim powró­cił lęk, sil­ny i nie­omal zwie­rzę­cy. Pode­szła do sto­ją­ce­go w sie­ni tele­fo­nu. Czwar­ty sygnał.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry – pań­stwo­we­go fun­du­szu celo­we­go

O autorach i autorkach

Alicja Sawicka

Urodziła się w 1981 roku w Szczecinie. Obroniła doktorat w Instytucie Filozofii UW. Autorka publikacji z zakresu teorii sztuki w pismach i antologiach. Pracuje w sektorach non-profit i prywatnym w zakresie sztuki i kultury. Przez kilkanaście lat pełniła funkcję dyrektor programowej Festiwalu Fama w Świnoujściu. Menadżer programowa m.in. Festiwalu im. Zygmunta Haupta w Gorlicach oraz Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym. Współpracuje z warszawską Szkołą Impro, której jest absolwentką. Brała udział w warsztatach prozatorskich Wydawnictwa Czarne. Zrealizowała kilka odcinków podcastu dla Tok FM, w których czytała autorskie opowiadania („Gdy pytasz, co u mnie słychać”). Mieszka na Grochowie w Warszawie.  

Barbara  Frączyk

Urodzona w 1981 r. Z wykształcenia nauczycielka plastyki, ale od lat pracuje w reklamie jako art directorka. Interesuje się typografią i kaligrafią, tworzy kartki i plakaty z brzydkimi wyrazami. W internecie publikowała rysunkowe perypetie antybohatera Człowieka Rany. Mieszka w Żyrardowie.

Iwona Bassa

Pochodzi z Kujaw, gdzie ziemie są żyzne, a wiatry porywiste. Odebrała niestaranne wykształcenie, ale i tak została psycholożką. Mieszka raczej w Krakowie. Pisała przez wiele lat w omszałej piwnicy, z dala od ludzi. Zgłosiła się do Połowu 2021 i oto skutki: debiutancka powieść Głodni już się robi.

Marta Lipowicz

Urodzona w 1992 roku w Poznaniu. Ukończyła sztukę pisania na Uniwersytecie Śląskim oraz kurs scenariuszowy w Szkole Wajdy. Laureatka konkursu na koncepcję serialu w ramach festiwalu Script Fiesta. Aktualnie pracuje w branży filmowej oraz zajmuje się narracją w grach wideo.

Mirek Kulisz

Urodzony w 1974 roku w Pruszkowie. Scenarzysta, copywriter, tancerz. Autor opowiadań, tekstów piosenek zespołu Kinky Lobster. Publikował m.in. w „Akcencie”, „Przekroju”, „Kontencie”. Laureat pracowni „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”. Mieszka na warszawskiej Pradze.

Patryk Kulpa

Urodził się w 1993 roku w Krakowie, gdzie potem studiował filologię rosyjską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze wiersze i krótkie opowiadania. Szuka inspiracji w postpunku (zwłaszcza ze Wschodu) i prozie Artura Bolaño. Niedawno przeprowadził się do Warszawy i odkrywa uroki mieszkania w bloku z wielkiej płyty.

Powiązania

Oto jest pisanie

recenzje / IMPRESJE Iwona Bassa

Impre­sja Iwo­ny Bas­sy na temat pro­zy Justy­ny Machaj, wyróż­nio­nej w ramach pro­jek­tu „Pra­cow­nie otwar­te pro­zą 2023”.

Więcej

Głodni

nagrania / transPort Literacki Iwona Bassa Resina

Czy­ta­nie z książ­ki Głod­ni z udzia­łem Iwo­ny Bas­sy w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 26 Iwona Bassa

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Dwu­dzie­sty szó­sty odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Wspólne podwórko

wywiady / o książce Aleksandra Byrska Iwona Bassa

Roz­mo­wa Iwo­ny Bas­sy i Alek­san­dry Byr­skiej, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 14 sierp­nia 2023 roku.

Więcej

Zbieg z okoliczności

wywiady / o książce Janusz Rudnicki Mirek Kulisz

Roz­mo­wa Miro­sła­wa Kuli­sza z Janu­szem Rud­nic­kim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Czło­wiek na ron­dzie Janu­sza Rud­nic­kie­go, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 26 czerw­ca 2023 roku.

Więcej

Miliony, małpiliony takich głodnych

wywiady / o książce Iwona Bassa Maria Halber

Roz­mo­wa Marii Hal­ber z Iwo­ną Bas­są, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Głod­ni Iwo­ny Bas­sy, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 1 maja 2023 roku.

Więcej

Historia jednego akapitu: Smutno–wesoło, wolno–szybko, słodko–gorzko

recenzje / KOMENTARZE Iwona Bassa

Autor­ski komen­tarz Iwo­ny Bas­sy, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Głod­ni Iwo­ny Bas­sy, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 1 maja 2023 roku.

Więcej

Głodni (3)

utwory / zapowiedzi książek Iwona Bassa

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Głod­ni Iwo­ny Bas­sy, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 1 maja 2023 roku.

Więcej

Głodni (2)

utwory / zapowiedzi książek Iwona Bassa

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Głod­ni Iwo­ny Bas­sy, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 1 maja 2023 roku.

Więcej

Głodni (1)

utwory / zapowiedzi książek Iwona Bassa

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Głod­ni Iwo­ny Bas­sy, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 1 maja 2023 roku.

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 2 Nowe głosy z Polski: proza

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Dru­gi odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 27.

Więcej

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Czy­ta­nie z książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2021 z udzia­łem Iwo­ny Bas­sy, Alek­san­dry Byr­skiej, Bar­ba­ry Frą­czyk, Bar­to­sza Hory­zy, Zofii Kil­jań­skiej, Szy­mo­na Kowal­skie­go, Mir­ka Kuli­sza, Patry­ka Kul­py, Patric­ka Leftwi­cha, Oli Lewan­dow­skiej, Mar­ty Lipo­wicz i Ali­cji Sawic­kiej w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 27. Muzy­ka Hubert Zelmer.

Więcej

Wysokie tony częściej bawią niż dodają powagi

debaty / ankiety i podsumowania Patryk Kulpa

Odpo­wie­dzi Patry­ka Kul­py na pyta­nia Tade­usza Sław­ka w „Kwe­stio­na­riu­szu 2022”.

Więcej

Wsłuchuj się w najlżejsze powiewy wiatru

debaty / ankiety i podsumowania Mirek Kulisz

Odpo­wie­dzi Mir­ka Kuli­sza na pyta­nia Tade­usza Sław­ka w „Kwe­stio­na­riu­szu 2022”

Więcej

Zamiast przybliżać, wznosimy kolejne okopy

debaty / ankiety i podsumowania Alicja Sawicka

Odpo­wie­dzi Ali­cji Sawic­kiej na pyta­nia Tade­usza Sław­ka w „Kwe­stio­na­riu­szu 2022”.

Więcej

Zasady poruszania się po ringu

utwory / premiera w sieci z Połowu Alicja Sawicka

Pre­mie­ro­wa pro­za Ali­cji Sawic­kiej Zasa­dy poru­sza­nia się po rin­gu. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Manifestowi wystarczy dziesięć punktów

recenzje / KOMENTARZE Alicja Sawicka

Autor­ski komen­tarz Ali­cji Sawic­kiej, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Spróbuj opisać to inaczej

wywiady / o pisaniu Alicja Sawicka Barbara Frączyk

Roz­mo­wa Bar­ba­ry Frą­czyk z Ali­cją Sawic­ką, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Małe kuku

recenzje / KOMENTARZE Barbara Frączyk

Autor­ski komen­tarz Bar­ba­ry Frą­czyk, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Szczęśliwe historie są nudne

wywiady / o pisaniu Barbara Frączyk Mirek Kulisz

Roz­mo­wa Mir­ka Kuli­szaz Bar­ba­rą Frą­czyk lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Liść na wodzie

wywiady / o pisaniu Marta Lipowicz Patryk Kulpa

Roz­mo­wa Patry­ka Kul­py z Mar­tą Lipo­wicz, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Uszyć impas

recenzje / KOMENTARZE Marta Lipowicz

Autor­ski komen­tarz Mar­ty Lipo­wicz, lau­re­at­ki pierw­szej edy­cji Poło­wu pro­za­tor­skie­go.

Więcej

Pierwszy raz (fragment)

utwory / premiera w sieci z Połowu Mirek Kulisz

Pre­mie­ro­wa pro­za Mir­ka Kuli­sza Pierw­szy raz. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Confetti w rynsztoku

recenzje / KOMENTARZE Mirek Kulisz

Autor­ski komen­tarz Mir­ka Kuli­sza, lau­re­ata pierw­sze­go Poło­wu pro­za­tor­skie­go.

Więcej

Wycieczki i małe opętania

wywiady / o pisaniu Alicja Sawicka Mirek Kulisz

Roz­mo­wa Ali­cji Sawic­kiej z Mir­kiem Kuli­szem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Flash fiction

utwory / premiera w sieci z Połowu Patryk Kulpa

Pre­mie­ro­wy frag­ment pro­zy Flash fic­tion Patry­ka Kul­py. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Groteska podszyta lękiem

recenzje / KOMENTARZE Patryk Kulpa

Autor­ski komen­tarz Patry­ka Kul­py, lau­re­ata pierw­szej edy­cji Poło­wu pro­za­tor­skie­go.

Więcej

Występy w teatrze ról społecznych

wywiady / o pisaniu Iwona Bassa Patryk Kulpa

Roz­mo­wa Iwo­ny Bas­sy z Patry­kiem Kul­pą, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Głodni

utwory / premiera w sieci z Połowu Iwona Bassa

Pre­mie­ro­wy frag­ment pro­zy Głod­ni Iwo­ny Bas­sy. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Wyobraźnia i czas

recenzje / KOMENTARZE Iwona Bassa

Autor­ski komen­tarz Iwo­ny Bas­sy, lau­re­at­ki pierw­szej edy­cji Poło­wu pro­za­tor­skie­go.

Więcej

Igraszki słowne, które sprawiają wielką frajdę

wywiady / o pisaniu Iwona Bassa Marta Lipowicz

Roz­mo­wa Mar­ty Lipo­wicz z Iwo­ną Bas­są, lau­re­at­ką pierw­szej edy­cji Poło­wu pro­za­tor­skie­go.

Więcej

Opowiadanie o starych kobietach

utwory / premiery w sieci Alicja Sawicka

Opo­wia­da­nie Ali­cji Sawic­kiej Opo­wia­da­nie o sta­rych kobie­tach nagro­dzo­ne w kon­kur­sie „Wier­sze i opo­wia­da­nia doraź­ne 2021”.

Więcej

Przeciwstawienie kobiety i mężczyzny

wywiady / o pisaniu Alicja Sawicka Olivia Panufnik

Roz­mo­wa Oli­vii Panuf­nik z Ali­cją Sawic­ką, lau­re­at­ką kon­kur­su „Wier­sze i opo­wia­da­nia doraź­ne 2021”.

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 2 Nowe głosy z Polski: proza

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Dru­gi odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 27.

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 1 Nowe głosy z Polski: poezja

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Pierw­szy odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 27.

Więcej

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Czy­ta­nie z książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2021 z udzia­łem Iwo­ny Bas­sy, Alek­san­dry Byr­skiej, Bar­ba­ry Frą­czyk, Bar­to­sza Hory­zy, Zofii Kil­jań­skiej, Szy­mo­na Kowal­skie­go, Mir­ka Kuli­sza, Patry­ka Kul­py, Patric­ka Leftwi­cha, Oli Lewan­dow­skiej, Mar­ty Lipo­wicz i Ali­cji Sawic­kiej w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 27. Muzy­ka Hubert Zelmer.

Więcej

Popłyniemy na łów, na łów, towarzyszu mój

recenzje / ESEJE Anna Mochalska

Recen­zja Anny Mochal­skiej, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2021, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 3 paź­dzier­ni­ka 2022 roku.

Więcej

Czy można się o nich pokłócić?

wywiady / o książce Antonina Tosiek Maria Krzywda

Roz­mo­wa Marii Krzyw­dy i Anto­ni­ny Tosiek, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2021, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 paź­dzier­ni­ka 2022 roku.

Więcej

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021 (poezja)

utwory / zapowiedzi książek Różni autorzy

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2021, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 3 paź­dzier­ni­ka 2022 roku.

Więcej

Prawdziwa awangarda życia się nie boi

recenzje / ESEJE Jakub Kornhauser

Recen­zja Jaku­ba Korn­hau­se­ra, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Głod­ni Iwo­ny Bas­sy, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 1 maja 2023 roku.

Więcej

Długo po zakończeniu

recenzje / IMPRESJE Adam Kaczanowski

Impre­sja Ada­ma Kacza­now­skie­go na temat pro­zy Ali­cji Sawic­kiej, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Smutny i zachwycony

recenzje / ESEJE Adam Kaczanowski

Impre­sja Ada­ma Kacza­now­skie­go na temat pro­zy Bar­ba­ry Frą­czyk, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2021”.

Więcej

Lipowicz armatohaubica

recenzje / ESEJE Jakub Kornhauser

Impre­sja Jaku­ba Korn­hau­se­ra na temat pro­zy Mar­ty Lipo­wicz, lau­re­at­ki pierw­szej edy­cji Poło­wu pro­za­tor­skie­go.

Więcej

Zupełnie jak nigdy

recenzje / ESEJE Adam Kaczanowski

Impre­sja Ada­ma Kacza­now­skie­go na temat pro­zy Mir­ka Kuli­sza, lau­re­ata pierw­szej edy­cji Poło­wu pro­za­tor­skie­go.

Więcej

Kulpa szybowiec

recenzje / ESEJE Jakub Kornhauser

Impre­sja Jaku­ba Korn­hau­se­ra na temat pro­zy Patry­ka Kul­py, lau­re­ata pierw­szej edy­cji Poło­wu pro­za­tor­skie­go.

Więcej

Bassa torpeda

recenzje / ESEJE Jakub Kornhauser

Impre­sja Jaku­ba Korn­hau­se­ra na temat pro­zy Iwo­ny Bas­sy, lau­re­at­ki pierw­szej edy­cji Poło­wu pro­za­tor­skie­go.

Więcej