Marcin Czerniawski
Łobuzy
Od Zakrystii (fragment pierwszego rozdziału)
Wchodzisz do Zakrystii. Jest tam cicho, woń kadzidła miesza się z odorem zjełczałego ciała. Stary przebiera się za parawanem, zzuwa z siebie przepoconą sutannę. Półmrok niewielkiego pomieszczenia działa na ciebie usypiająco. Powieki robią się ciężkie, członki drętwieją. Jezusa nie ma dzisiaj z tobą, jesteś sam. Na sam ze starym. Jezus nie pomoże ci, choć nigdy mu nie ufałeś. Zachodzisz w głowę dlaczego zostałeś przydzielony do niego, a może to jego przydzielono tobie? Popadasz w hipnotyczną zadumę. Słyszysz chrząknięcie starego, które wybija cię ze stanu półsnu. Ostry smród jego spoconego cielska drażni twoje nozdrza. Nie masz ochoty dłużej tu przebywać. Przyświeca ci jedna jedyna myśl. Jest jasna, wyrazista i krytyczna: wynieść się stąd czym prędzej i zapomnieć o raz po raz odnawianej farsie. Coś jednak przykuwa twoją uwagę. Na niewielkim drewnianym kredensie stoi taca wypełniona po brzegi hajsem. Są tam dziesiątki, są dwudziestki, a zdarzają się i setki. Spod sterty banknotów miło prześwitują pękate piątki. Patrzysz na tacę dłuższą chwilę. Coś kiełkuje w twojej czerstwej łepetynie. Nie jest to jeszcze myśl ani tym bardziej plan. To tylko przyjemne pobudzenie neuronów mózgu.
Dzwony, dzwoneczki. Biją, dzyń-dzyń czynią. Wszystko ci się miesza: tempo, kolejność, częstotliwość uderzeń. Rudymentarny porządek obrządku zaginany przez czasoprzestrzeń. Kościelny ślub ludzkich zasobów Hajlówki. Końcówka. Po chwili koniec. Schodzisz do Zakrystii z wypełnioną po brzegi tacą. Stary wita się i żegna się z owieczkami, uroczystą swą trzódką uroczą. Błogosławi nowożeńców tłustym jak serdelek palcem. Za tobą w bazie instaluje się Jezus. Prędko zzuwa z siebie przepoconą komżę ministranta. Spod białej szaty wyłania się czarna jak grdyka szatana koszulka zespołu Kat. Jezus prędko ulatnia się z Zakrystii, a co za tym idzie z kościoła. Zostawia za sobą nieco słodkawy, a nieco siarkowy zapaszek prokurowany przez gruczoły potowe jego nastoletniego ciała. Przyglądasz się wypełnionej po brzegi tacy. W jednej chwili myśl. Bardziej może impuls przed myślą, ale nie bezmyślny. Rzutki ruch taktyczny. Podchodzisz, bierzesz dwie stówy z górki, wsadzasz do kieszeni spodni. Pod komżę. Ekscytacja i strach, jak dwa wcześniaki z niechcianej ciąży. Tuż pod sercem. Po chwili wchodzi Stary. Uśmiecha się do ciebie dwuznacznie. Zzuwasz komżę, w pośpiechu wychodzisz z Zakrystii. Zzuwanie Starego odprowadza cię do domu jak wiecznotrwały smród.
Jeśli udało się raz, uda się i drugi. Nie poprzestaniesz na prostym haśle: do trzech razy sztuka. Juwenilny trans poniesie cię w świetlaną przyszłość kolejnych prób. Mnemotechnika kocich ruchów i taktycznej zwinności to twoja niezawodna broń nicponia. Jest późny piątkowy wieczór. Zapach ekscesu miesza się z cielesnym miazmatem swojskich inwentarzy. Spacerowym krokiem podążasz w stronę lasku. Mijasz okoliczne płoty, budy i koty. Wchodzisz do lasu jakbyś wkraczał w dorosłość. Odnajdujesz cień przyjaciela, cień człowieka. Bożydara. Z Bożydarem pijesz tanie wino do ścięcia białka. Siedzicie na skraju lasu jak dwa zdeprawowane fauny ani myślące myśleć o florze. Noc będzie długa i duszna. Natężenie mroku słuszne. Tym razem do rana nie zasną demony czuwające nad twoją dyskrecją. Jeszcze nie czas na ujawnienie.
Nurkujesz w ciemnię Zakrystii jak jesiotr. Anadromicznie, gibko i głębinowo. W jednej ręce masz tacę, a w drugiej negację ducha świętego w postaci skręta z marihuaną. Schodzisz do kruchcianych kazamat, piwniczki, w której wino mszalne przyobleka się w najwykwintniejsze roczniki burgunda. Stary rozgadał swoje ogłoszenia duszpasterskie do rozmiarów monologu na górze Mont Blanc. W nagrodę za przewlekłą i brawurową nawijkę o dzieciach nienarodzonych nalewasz mu wińska do kielicha mszalnego. Trzepnie sobie, bo najpewniej zaschło mu w gardle od kompulsywnej diatryby. Ty odpalasz sobie skromną pensyjkę za tę dobroduszność. Dzisiaj jedynie sto złotych. Chowasz je do kieszeni. Po schodach wpełzasz na górę jak zdradliwy wąż z Edenu. Stary już tam na ciebie czeka. Patrzy na cię spod byka. Prawe oko zanika pod jarzmem tiku. Lewe świdruje, jakby coś podejrzewało. Jednakże Stary tylko dwuznacznie się do ciebie uśmiecha i rozpoczyna proces zzuwania. Szczęścisz mu boże jeszcze i może, a następnie ulatniasz się z Zakrystii i co za tym idzie z kościoła. Najchętniej w ogóle byś już tam nie wracał. Puszczasz się cwałem w stronę lasku. Siadasz na zwalonym pniu, wypuszczasz z ulgą powietrze z płuc, zapalasz skręta. Jak miło.
Zawsze byłeś pouczany. Strofowano cię z patriarchalną konsekwencją. Wmawiano ci błędy, złe zachowanie, lenistwo. Celowali w tym przedstawiciele starszyzny, której przewodniczył Stary. Twoi starzy traktowali jego religiancką kazuistykę jak sądy nieomylnej wyroczni. Autochtoni naginali się kręgosłupami moralnymi do jego „boskiego” ciała. Spijali mu z ust trupią mantrę oburzenia. Ich usta siniały w potępieńczym szale hiperbigotów. Twarze wykrzywiały się w grymasie surowych sędziów. Wyglądali strasznie i groteskowo, głupio i groźnie. Nieludzko. W duchu z nich szydziłeś i tylko wyczekiwałeś dnia, w którym odegrasz rolę zuchwałego mściciela. Chyba nadszedł już czas, by załatwić się z nimi za wszystkie czasy.
Podczas mszy wielkanocnej dewocja obficie przysypuje tacę kaboną. W myślach szacujesz przypływ kapitału. Ustanawiasz pułap bezpiecznego urobku. W Zakrystii wdzięczysz się do lustra jak demoniczny narcyz. Podchodzisz do tacy ustawionej na zydelku pod wielkim Corpus Christi. Chwytasz szybkim ruchem dłoni dwa banknoty o nominałach sto i dwieście złotych. W tym samym momencie wpełza do pomieszczenia krótkowidząca ultrapobożnisia, przewodnicząca kółka różańcowego, pani Eulalia. Mruga nerwowo oczami i cmoka z niesmakiem. Tobie język skleja się z podniebieniem i drga tętnica szyjna z przerażenia. Cnotliwa matrona Eulalia rzecze pełnym oburzenia głosem: Na Boga! Wywietrzyć tu ministrant, raz dwa! Trzy, szepczesz sam do siebie.
Robisz to po raz czwarty, siódmy, dziesiąty. Po osiemnastym przestajesz liczyć. To twoje wkroczenie w pełnoletniość przestępstwa czyni cię pewnym swego i spokojnym. Powoli stajesz się rutyniarzem. Ustanawiasz swój własny, wewnętrzny kodeks zbója. Przestrzegasz jego reguł z godną najwyższego uznania skrupulatnością. Nigdy nie bierzesz więcej niż trzysta złotych, nie mniej niż sto. Wystrzegasz się bilonu, preferujesz papier. Chwytów, bo tak nazywasz tę w gruncie rzeczy pospolitą kradzież urwipołcia, dokonujesz w pierwsze piątki miesiąca, w co drugą niedzielę i każde możliwe kościelne święto. Ta częstotliwość to swoisty rytuał, któremu ani myślisz uchybiać. Nie masz dla niego racjonalnego uzasadnienia, ale gdzieś tam w odmętach łepetyny, w jej miejscu odpowiedzialnym za kombinatorykę z zakresu teorii zabaw, do głosu dochodzi wątła intuicja związana z ogólnikowym hasłem: Redukcja Ryzyka.
Nigdy nie dokonujesz Chwytu w trakcie zzuwania przez starego przepoconej sutanny. Musi to być tuż przed albo tuż po tej czynności. Nigdy w trakcie! To kolejny przesąd, który niczym znamię rzezimieszka wypalasz w swym zuchwałym, nastoletnim sercu, ogniem niewzruszonej determinacji. Natężenie potnego odoru jest rodzajem sygnału dla twej szybkiej dłoni. Nozdrza wręcz sterują łokciem, mięśniami przedramienia, nadgarstkiem. Gdy fetorek jest ledwo ćmiącą obietnicą czegoś większego – możesz chwytać, gdy wszechogarniający smród bierze w swoje posiadanie powietrze Zakrystii – chwytać już powinieneś. Nic pośrodku, nic pomiędzy. Akt zzuwania jako swoista blokada, nienaruszalny zakaz.
Dokonujesz pierwszego ujawnienia. Jego beneficjentem staje się Bożydar. W krótkich, harcerskich słowach przekazujesz mu znak wojny. Rozpętałeś ją w swoim umyśle. Przeciwnikiem ustanowiłeś obraz starego, a może ideologię, którą reprezentuje. Sam tego do końca nie pojmujesz. Jesteś kłębkiem energii niepanującym nad myślami. Jesteś buntownikiem pełnym pasji, gniewu i nonszalancji. Jesteś niedzielnym naturalistą. Tak jak przypuszczałeś, twoje wyznanie nie miało prawa wprawić Bożydara w konsternację. Jego entuzjazm podbechtuje twoje ego, jego dziecięcia aprobata tylko utwierdza cię w słuszności twej prywatnej krucjaty. Znakiem odwróconego krzyża błogosławisz nadchodzące czyny świętokradczego zbója. Znikają wszelkie wątpliwości. Proceder trwa w najlepsze.
Idzie ci coraz lepiej. Wprawiasz się w fachu drobnego złodziejaszka. Gromadzenie mszalnej mamony sprawia ci coraz większą frajdę. Oszczędności, które udało się poczynić, pozwalają ci na sprawianie sobie konsumpcyjnej frajdy. Na większą i mniejszą skalę. Jesteś próżny i pożyteczny, rozrzutny i hojny. Kupiłeś sobie deskorolkę i wybudowałeś drewnianą wiatę na działce ojca, sakramenckiego pijusa. Pomalowałeś płot i nabywałeś drogi, niedostępny twoim rówieśnikom alkohol, którym upijałeś się z Bożydarem do nieprzytomności. Wszystko zasilane parafialnym skarbczykiem, drobną cząstką świętojebliwego szmalcu. To prywatny podatek od kościoła, który odprowadzasz na własne konto zamiast państwa, które zapomniało o tobie, ale nie myśli zapominać o dobrostanie własnych świątyni.
Ostry smród przepoconych szat. Przykry swąd miesza ci w głowie. Postanawiasz uchybić wewnętrznemu kodeksowi zbója. Stary zzuwa swą sutannę ospałymi ruchami sytego kota. Impuls, który staje się wykroczeniem przeciwko samemu sobie, przeciwko własnym zasadom. Chwytasz z tacy pięć stów w trakcie starczego zzuwania. Podwójny błąd w sztuce. Nie masz czasu na wyrzuty sumienia. Stary wyłazi zza parawanu. Jego niesymetryczne cielsko przejedzonego kanonika wywołuje w tobie mdłości. Stary uśmiecha się do ciebie dwuznacznie. Twoje myśli czerstwieją. Otwierają się drzwi od strony kruchty. Do dusznego pomieszczania wtarabania się Jezus. Półmrok salki komponuje się z grymasami jego dziecinnej twarzy, dając zgoła lucyferyczny efekt. Zzuwasz komżę, świeżo upraną, więc jeszcze niecuchnącą. W pośpiechu wychodzisz z Zakrystii. Do domu odprowadza cię przytłumiony odgłos szeptów. Seria złych znaków.
Złe przeczucia zwykły trafiać w punkt. I tym razem, niczym bohater greckiej tragedii, padasz ofiarą samospełniającej się przepowiedni. W kazamatach kościoła, tuż pod podłogą Zakrystii, przydybuje cię Jezus. Jego demoniczny wzrok będzie ci się śnił po nocach. Szukacie zakurzonych dewocjonaliów na święto Przesilenia Pańskiego. Słyszycie świński chrumkot starego dochodzący z góry. Jezus zdaje się być fatalnym prorokiem. Okazuje się, że odkrył twój sekret. W szokujących szczegółach opisuje ci swoje spostrzeżenia. „Wiem więcej, niż ty sam. Przejrzałem cię gałganie.” Jest bezwzględnym demaskatorem zdeterminowanym ujawnić każdą niegodziwość. Jezus łapie twą duszę we wnyki podłego szantażu. Jego zdaniem Chwytasz zbyt wiele floty. Powinieneś się z nim podzielić. Tylko za cenę wejścia z nim w spółkę możesz liczyć na jako taką dyskrecję. W przeciwnym razie sprzeda cię staremu jak psa.
Jezusowe dictum doprowadza cię do białej gorączki. Nie spodziewałeś się takiego obrotu spraw. Po podwieczorku grzech Onana rozluźnia twe napięte mięśnie, w żyłach mądrzej płynie krew. Wydajesz się być jeśli nie zupełnie spokojny, to przynajmniej spokojniejszy. Jesteś niedzielnym naturalistą, bikiniarzem onanistą, mlecznym hedonistą. Rozważasz w duchu różne możliwości. Jesteś skonfundowany, wewnętrznie rozbity, rozdarty jak serce pogrzebowej płaczki. Potrzebujesz rady, dobrego słowa, pocieszenia. Postanawiasz nie składać broni. Następnego dnia, gdy budzą cię koty szczające na płoty, zapragniesz rozmówić się z Bożydarem. Spotkacie się w lasku faunów na naradę. Martwe słońce bujnej prowincji, zawieszone wysoko na nieboskłonie, będzie przyświecało waszej gorączkowej wymianie myśli. Lęgną się wywrotowe pomysły w makówkach dwóch narwanych chłopaczysk. Prym w szaleństwie wiedzie Bożydar. W tym szaleństwie jest niezgoda.
Dochodzicie do jako takiego konsensusu. Decyzja odnośnie czynów może być jedna. Postanawiacie sklepać maskę Jezusowi. Uciszenie przez zastraszanie to wasz majestat, wasza godność. Obmyślacie chytry plan. Macie zamiar schwytać Jezusa w zasadzkę. Po mszy zaczaicie się na niego na skraju lasu. To ten dzień, w którym nie dokonujesz kolejnego Chwytu. Ta ostatnia niedziela. Jutro się rozejdziecie. Być może. Dzwony, dzwoneczki. Biją, dzyń-dzyń czynią. Woń kadzidła miesza się z odorem zjełczałego ciała. Stary zzuwa przepoconą sutannę. Obrazy nakładają się na siebie, dźwięki interferują. Zapachy wybuchają wielowątkową burzą. Zmysły wariują, myśli kładą do snu moralność. Kościół trzeszczy w szwach od brutalnego kociokwiku hormonów. Będzie się działo!
Pot i krew, śluz. Wydzieliny. W cieniu wiekowych modrzewiów, w zgrzebnej niszy parowu, w samym sercu dzikiej gęstwiny, spuszczacie bezwzględne manto Jezusowi. Zaczailiście się na niego za wyznaczoną wcześniej skarpą, tuż przed godziną zero. W mroku stumilowego lasu podcinacie nogi długowłosego draba. Chwytasz Jezusa za kudły. Bożydar wali go z kopa w żebra, a potem z bańki w mostek. Dokładasz prawy sierpowy w pociągłą, przystojną twarz syna niebożego. Jezus zalewa się krwią i złorzeczy. On wam jeszcze pokaże. „Wy chuje paplate, wy prątki szatana skażone rogowacizną odbytu”. Nie zwykł nadstawiać drugiego policzka ani myśli rzucać słowa na wiatr. Z jego kinola ciekną smarki wymieszane z krwią. Drze się jak potępieniec. Obiecuje zemstę piekieł. Nie wiesz. co robić, nie masz pomysłu na dalszy rozwój wypadków. Z majaków dziecinnej brawury nie sposób spreparować choćby namiastkę planu B. Wasza chwiejna odwaga, wasz knajacka dezynwoltura, wasza bezwzględność młodocianych katów, wyrżnęła mleczny ząb o pierwszy twardszy kant rzeczywistości.
Podkulasz ogon. Chowasz się, chowacie z Bożydarem, na działce twojego starego, sakramenckiego pijusa. Pięć kilometrów od Hajlówki. To jest twój azyl, tu możesz wylizać rany i przemyśleć własne położenie w strukturze chaosu. Przed wami długa noc, pełna koszmarów na jawie i onirycznej hiperrealności. Będziecie zakładnikami sprzeczności, kozłami ofiarnymi iluzji, więźniami błędów logicznych. Wasze zapijaczone mordy smarkatych łobuzów swoim wykrzywieniem zgaszą blask księżyca, rozkwaszą porządek nocy wyziewy waszych ciał. Jedną nogą będziecie kroczyć przed upadkiem pychy, podczas gdy drugą stopę cielaczka ssała będzie pokorna matka (tortura). Wasza głupota sięgnie szczytów, a wasza chuć wybiegnie poza horyzont. W krotochwilnej wizji zjecie ciało Jezusa w towarzystwie samego Belzebuba po lobotomii, który okaże się być waszym cuchnącym krewnym. Diabełkiem stróżem. Coś zostało zaprzepaszczone i nic jeszcze niestracone. Wirują obrazy, kołują emocje. Plączą się nici waszego filmu. Starszyzna o was zapomniała. Pociąg do upodlenia, do zatracenia, do wniebowzięcia! Właśnie odjeżdża. Cała naprzód! Na zdrowie rzetelni gamonie!
Budzisz się, więc jesteś… niedzielnym naturalistą, bikiniarzem onanistą, mlecznym hedonistą. Do rozładowania wewnętrznego napięcia potrzebujesz aktu miłości własnej; egotycznej, kompulsywnej i ciasnej. Samospełniająca się przepowiednia wynosi autoerotyczny akt poranka na ołtarze. Wielki Strzał kładzie się ciekłym na posadzce. Jesteś spokojny i odprężony, choć nie pozbyłeś się trosk ściganego. Zdaniem Bożydara, dziś nastąpi demaskacja twego niecnego procederu. Jezus służy do mszy, a ty masz dzisiaj wolne. Idealna okazja do zdrady. Wisi nad tobą widmo prowincjonalnej infamii. Histeryczne fanatyczki z kółka różańcowego już śliną się do wizji stosu, na którym zapłonie twój mleczny korpus. Miejscowi dewoci z nagła ostrzą scyzoryki potępienia, mroczni grabarze intensyfikują telluryczne namiętności. Twe truchło zostanie zhańbione, a kości obgryzione przez psy dingo. Zostaniesz pierwszym potępionym Hajlówki, zakałą czerstwej prowincji, wielkim bluźniercą. Tu nikt nigdy nie był z ciebie dumny. Od teraz będziesz na wiecznym cenzurowanym.
W akcie desperacji wysyłasz do Jezusa sms o treści: „zapraszam do współpracy”. Godziny mijają. Odpowiedź nie nadchodzi. Wiesz, że jest już raczej po herbacie. Odchodzisz od zmysłów. Uważasz, że nie ma dla ciebie ratunku. Zostaniesz odsądzony od czci i wiary, poddany ostracyzmowi lokalsów, na wieki przeklęty. Wszelkie związki z lokalną społecznością będą systematycznie odcinane. Zostaniesz wydziedziczony z własnego mikrokosmosu, z ciepłej macierzy, z małej ojczyzny. Nie masz nadziei, nie znajdujesz w sobie słów pocieszenia. Jesz kanapkę, pijesz zsiadłe mleko, palisz ostatniego papierosa skazańca. Drapiesz się po pępku, walisz głową w ścianę, kopiesz stopą w drzwi. Poddajesz się, czekasz na nieuniknione. Wypatrujesz kata.
Na działce twojego starego, podłego pijusa, pijesz taniego bełta do ścięcia białka pospołu z Bożydarem. Jest to wasz pożegnalny trip, finalna libacja, ostatnia wieczerza. Sądzicie, że nie zostało wam wiele czasu. W każdej chwili oczekujecie wizyty Starego w towarzystwie lokalnych organów ścigania, rzeczonych psów gończych Hajlówki. Będzie to z całą pewnością spektakularny nalot, w którym szyki zewrą stróże prawa i obrońca moralności. Jerry, January i Stary. Śnięta Trójca. Wskrzeszony zostanie płomień świętej zemsty. Pijecie łapczywie i wielkodusznie. Pragniecie zniszczyć do cna swoje młode organizmy nim nadejdzie świt. Wtem! Słyszycie głosy, kroki, szelest. Twoje serce zamiera. Spodziewasz się najgorszego. Twoim pijanym w sztok oczom ukazuje się postać Jezusa (sic!); wisusa, skunksa, gałganusa. Pod dachem wiaty sterczy rozmazany czerep, a długie blond włosy świecą skąpane ciepłym blaskiem, jakby złocistą aureolą. Masz otwartą szeroko buzię. Bożydar czyni znak krzyża, choć nigdy nie przestąpił progu jakiejkolwiek świątyni. Jezus uśmiecha się szelmowsko i powiada w te słowa: „Szukałem was, a teraz wy przyszliście do mnie. Wchodzę w ten układ skurkowańce”.
Agata Dyczko
Żukowo
[fragment]
intro
jeśli cztery myszy przebiegły przez drogę
jeśli cztery myszy
domy i obory schowane są za wzniesieniem
bo silne wiatry ciągną okolicę za trawę i drzewa
i wszystko
ciągnięte jest z zachodu na wschód
pochylił się szpaler drzew przy drodze
pochyliła się cała wieś
wyła podwórzem
i świstała szparami i oknami
o kilometr stąd tańczyło i straszyło
morze
aż plaży nie było
ale nikt nie patrzył, bo wszyscy byli tu
cztery myszy przebiegły
kot z psem bawili się
krowy patrzyły na siebie w cichych oborach
czekały
kobiety we wsi były chore
pięć sióstr leżało na tapczanach
i pięć domów im się przyglądało
ze ścian patrzyli przodkowie i jezus
drzewa i księżyc w niebieskim ogrójcu i paprocie na meblościankach
gotował się rosół i lał w niemiecką porcelanę, której nikt nigdy nie kupił
dym z kominów uciekał szybko na wschód
podwórza wyły
luźne blachy rezonowały w powietrzu
jak święte
Zamieszkałyśmy we wsi, której ściany zostały wypalone w cegielniach górnej Odry jeszcze przed wojną. We wsi były trzy duże stada krów, jedna gospodyni hodowała kaczki i kury, były dwa lisy, których ścieżki ciągnęły się po polach, między lasem, a wsią i dalej, przez wieś w stronę morza. Były ruiny cmentarza żydowskiego, a przynajmniej wiadomo, że kiedyś tam był, bo macew użyto do wzmocnienia wypłukiwanego przez rzekę fragmentu wału. Zostały tylko nierówności gruntu, kępy traw i drzewa. Był wał, który odgradzał rzekę od pól. Były pola, które na starych mapach oznaczano jako jezioro, ale niemiecka melioracja zamieniła je w żyzne pastwiska poprzecinane gęstą siecią rowów. (Jak chcesz dojść do lasu, musisz przeskoczyć przez rów jakieś dwadzieścia razy). Tylko jedna gospodyni we wsi trzymała świnie, kiedyś we wsi było ich znacznie więcej. To ona zachorowała jako pierwsza, ta od świń, po niej kolejne, wszystkie w ciągu czterech miesięcy.
Był most.
Przyjechałyśmy do wsi mostem przez rzekę, weszłyśmy do pierwszego domu. Jedliśmy rosół zgromadzeni wokół chorej, którą w łóżku, wspartą na poduchach, karmiła jej najstarsza córka.
Było spokojnie i przyjaźnie. Było niewymownie smutno. Kot patrzył na nas przez szybę, trzymając w pysku jedną z czterech myszy. Zostały trzy. Pomyślałyśmy obie naraz, ja i moja towarzyszka, i spotkałyśmy się wzrokiem. Kobieta odsłoniła wielkie zabandażowane kończyny i zaczęła szlochać. I wszyscy zapłakali.
Ukrywałam wzruszenie pod nałogiem, stałam na podwórzu i paliłam. Na niebie krążył helikopter. Z domu jak granat wypadł syn gospodarzy, biegł tak szybko, że nie zdążył wyhamować i właściwie zatrzymał się na mnie. Miał około siedemnastu lat, zadarł głowę. Patrzyliśmy. Na sznurkowej drabinie wypuszczonej z maszyny dyndały cztery małe figurki. Zamiast poczekać, aż hałas ucichnie, postanowił wykrzyczeć mi wyjaśnienie do ucha.
– Ćwiczą! Robią pętlę nad naszym domem. Obserwuję to! – chwalił się.
Nie mam w zwyczaju uśmiechać się z grzeczności, poza tym bolało mnie ucho. On jednak patrzył na mnie z bliska, jakby nie zamierzał przestać, dopóki się nie uśmiechnę. Uśmiechnęłam się, skrępowana jego zarumienioną skórą i jakimś morskim zapachem ‒ świeżym, ostrym, nie stamtąd, gdzie dotychczas bywałam, i też nie stąd, zapachem przywianym z daleka i zdrowym. Wtedy spytał:
– Moja matka umrze, prawda?
– Nie wiem.
– Tak.
I nie wiem, czy sam sobie odpowiedział na pytanie, czy po prostu dał mi znać, że rozumie, co do niego powiedziałam.
– Tak – powtórzył. – Chce Pani zobaczyć zdjęcia nóg? Powinna je Pani obejrzeć, prawda?
Wyciągnął telefon. Otworzył galerię, chwilę przesuwał palcem po ekranie, znalazł zdjęcia, zawahał się jeszcze chwilę i mi go podał.
– Fragmenty czernieją i kruszą się, czasami jak purchawki zamieniają się w puch, każde dotknięcie sprawia, że deformują się lub znikają. To, czego nie widać na zdjęciach, to cierpienie matki… – Wzrusza się niespodziewanie, próbując to opanować, na ściśniętym gardle mówi dalej. – Mamy tutaj taki staw, zarasta grubą warstwą glonów, glony tworzą kożuch. Późnym latem, kiedy je zbieram, wyplątuję z nich szkielety ryb, ptasie niedoloty, mnóstwo owadów i obrośnięte śmieci, butelki. Te nogi mają zapach wody z tego stawu albo nawet bardziej zapach bagien, mokradeł w lesie, stojącej wody, w której rozkłada się drewno i ziemia… Poprosiła mnie wczoraj, żebym jej je odciął… Nogi. Ja bym je odciął i zakopał. One już chcą do ziemi.
– Twoja matka jest młoda i piękna, ma piękną twarz, taką świetlistą. Zawsze tak wyglądała?
– Prawda? I Pani też to widzi. Ta choroba przyszła z zewnątrz i to nie jest ona, ta choroba nie jest moją matką. Dlatego myślę sobie, czy można by ją zabrać do szpitala i odciąć te nogi, przetoczyć krew? Odłączyć ją od obcej choroby. Zacząć od początku.
– Nie wiem.
– Proszę Pani, my tu przyszliśmy.
– Co masz na myśli?
– Nie jesteśmy stąd, umiemy zaczynać od początku. Niech nam Pani pomoże. ‒ Przytula się do mnie gwałtownie i mówi szeptem szybko. – Rodzice byli w lesie. Wyszli tutaj zaraz, dwa kilometry stąd. Ktoś zaświadczył, że kuzynka, że szwagier, i ponoć nic by z tego nie było, gdyby nie to, że mama ma szare oczy.
– Szare? Wydawały się zielone.
Przelatuje helikopter. Chłopak się drze:
– Ściana w pokoju jest zielona, to zdaje się, że zielone, ale one są szare.
– A reszta?
– Z tego, co wiem, resztę przywieziono cztery, pięć lat wcześniej, transportem kolejowym. Jakiś czas po wojnie. Potem szli przez te pola. Z krową, z wózkiem, z workiem. Ze wszystkim. – Zapatrza się na delikatnie wybrzuszony horyzont. – Tylko żuki są stąd. Taka historia. Była Pani u krów?
– Nigdzie nie byłam.
– To proszę oddać mi telefon, pójdziemy, dobrze? Zawołać tę drugą panią? Zawołam.
– Tak.
– Tak.
Powoli zaczynałam rozumieć „tak”, które zaproponował mi chłopak. Było jak uścisk dłoni, potwierdzenie wspólnego planu i wzajemnego porozumienia, może nawet pobrzmiewała w nim empatia i sympatia.
– Tak – powtórzyłam bardziej do siebie niż do niego.
– Tak – powtórzył jak echo i ruszył do domu.
Odwróciłam się. Na progu stały dwie córki. Patrzyły na nas. Ciekawe od jak dawna. Wiatr przechylał ich spódnice i poskręcane wilgocią strąki włosów na lewo, na wschód. Stały jak figurki na pochyłym blacie. Dom też się chylił. Podwórze wyło. Co mogło, świstało.
Karolina Krasny
Love song
XY i Zet biorą polowy ślub, ale zanim to się stanie, wyznają sobie krótkie zdania
Odpowiedzi na pytania zapisał na małych karteczkach, pierwotnie stworzonych do podtrzymywania więzi. Przed oczami miał widok ściółki, mnożącej się pod narożną lodówką, dywan z „kochanie” i „będę spóźniona”, w każdym odcieniu różu, w ludzkiej podczerwieni. Bez dopływu światła, bez dowodu, że kogokolwiek jeszcze obchodzą
stygnące zupy i koła tłuszczu na drewnianym stole, ustawionym przodem do okna. Potem te karteczki ułożył kolorystycznie, od najbardziej widocznej do nieistniejącej, ułożył, i przeczytał wróżbę, według której później postąpił, bo tak bardzo im ufał, tak bardzo dobrze je znał.
***
— Kocham cię jak najdalszy zakątek świata — ogłosił, kiedy stała do niego tyłem. Oddzielała śliwki od pestek, wkładała między nie palce lub wykałaczkę, potem je podważała, a kiedy to robiła
zwężała wzrok do minimum, do najcieńszej z żyjących żył. Ograniczało to paletę kolorów i szanse na potencjalny uszczerbek (w monochromie życie było ostrzejsze i czystsze). Na końcu dzieliła też pestki, dzieliła je na brzydkie i całkiem znośne, nazywała je i wrzucała. W obu przypadkach do worka, który ścielił czerwony kosz.
Za oknem toczyła się dyskusja o to, kto powinien wygrać, kto powinien odejść, jako wygrany, a kto zostać i patrzeć.
— I nie opuszczę cię do skutku.
Zet odwróciła się. A pestki wykorzystały to i wydusiły się, w ramach wojny.
***
— Nie wiem, czy rozumiem to zestawienie – stała przed nim prosto, w skrojonej na wazon sukience. Pasowali do siebie krokiem i kształtem paznokcia, jego skarbowaną od ciepła płytką, lekkim różem.
Z nich całych nieruchome były tylko głowy, studiujące czterdziestocalowy ekran. Po drobnych szarpnięciach wracały do punktu wyjścia, do czarnego garniaka i mówiącego ciała, ściskającego niewidzialną partnerkę
w dokładnie opisany sposób, w pożądanej przez widzów talii. Na wyświetlaczu zebrał się kurz.
— Pierwszy taniec musi być tak dobry, jakby miał być ostatnim
Jego głos był spokojny, bo chociaż tego był pewny.
***
Na polu, które wybrali, wykoszono koło i dojście do tego koła, o szerokości dwóch metrów. Goście przyszli głównie na boso, bo tego lata było łatwo o otarcia. Ale ogólnie to było trudno, tego lata i przed nim też, czasy były ciężkie same w sobie, z wielu niepowiązanych powodów.
rzeczy rozbijały się, reszta stygła.
Ubrali się w kolor, jaki narzuciła pogoda. I zdecydowali się na kilka przysiąg, niezwiązanych ze sobą jak ten okoliczny stan, na wypadek innych ksiąg, na wypadek nie uznanych słów. Ubrali się w osiem warstw, w osiem kultur i zestawów praw, uzbroili się
w osiem głów, poważanych na każdym z wybrzeży. Bo najbardziej bali się niedomówień i braków wstępów.
Najpierw byli prości, z równymi stopami i nietknięciem. Kiedy zaczęli pląsać, to było jakoś w połowie; materiały wpijały się i rolowały, skóra była mokra i zdezorientowana, nieoswojona, z tak wielką ilością pytań i parafek.
Ich kurczenie się nastąpiło nagle. Po diable i trzygłowym bogu, który mógłby ich strącić palcem, poczuli, że warstwy są cięższe. Że ramiona zginają się, jak niedzielny pomuzyczny stelaż, kolana zbliżają się, z tęsknoty za suchą ziemią. Że linii horyzontu jest już bliżej do kopuły; że wszystko jest wielkim, rozpędzonym drzewem, tylko oni sami – nie.
A goście już stoją, i tworzą z rąk fale. Umieszczeni w odpowiednich odstępach i pod nadzorem samozwańczego mistrza ceremonii.
Fotograf wspiął się na czubki, żeby ciągle ich widzieć, a niebo uklękło, żeby słońce mogło prześwitywać z ich nosów (nieprzerwanie). I każdy z wielkich łbów pochylił się, jakby miał zamknąć
całe ciała w wielkie koła, odjechać, i nie zostawiać za sobą. Słowa przysięgi nagłośnił sound system:
— Jeśli by rozpruć wszystkie swetry na świecie, to wełny, która by z nich została, starczyłoby na rozpętanie wojny. Nie zostałoby nam wtedy nic innego, jak tylko dwukrotnie złożyć chusteczkę, poddać się i obsmarkać, z zazdrości.
— Gdyby współczucie ubrało twoje buty, uwierzyłabym, że słońce nie może być kształtem. Że słońce może, ale nie musi, zdradzić mi gdzie zaczyna się zachód a kończy południe. Dając mi imię koloru wyznaczasz tu punkt zaczepienia.
***
— Strąćmy się, zanim zrobią to za nas — szepnęła mu, w ramach dziewiątej przysięgi,
i zrzucili, każdą z możliwych warstw.
chwycili się i stoją: dwa nagie ziarenka, bez błogosławieństwa
mój rower odjechał, jakby go ukradli.
Ewa Tondys-Kohmann
Nie nazywajmy tego po imieniu
O tym, jak Ruby bez palca u nogi skończył
Zaczęło się od kiełbasy z Niemca. Pierwszy kęs przesądził o wszystkim. Siedzieliśmy we czterech i popatrywaliśmy po sobie ‒ czy który nie wypluje, czy się nie zakrztusi albo coś. Ale nie, każdy elegancko wpieprzał swój przydział. Właśnie ten z trudem przełykany wurst zaważył o naszej przyjaźni. Nie lata przeszwendanych po okolicy popołudni, nie ściągi w długopisie przekazywane z uprzejmą wymianą spojrzeń podczas klasówek z ruskiego, chociaż groziła za to pała bez możliwości poprawki, nawet nie fajek pokoju palony w tajemnicy przed starymi i okupiony napadami kaszlu. Nie to wszystko, ale właśnie kawał kiełbasy. Od tamtej chwili Maciek, Sebicze, Ruby i ja staliśmy się jak bracia ‒ choćbyśmy tłukli się wściekle o duperele, w razie „W” gotowi oddać za drugiego życie. Albo nawet kolekcję matchboxów.
Żartowaliśmy, że jesteśmy pośmiertnymi wyznawcami tego Niemca, z którego Stary zrobił kiełbasę. Że szwabskie molekuły, na które rozbiły go kwasy w naszych żołądkach, wżarły się nam w mózgi jak jakieś priony i zostaną tam alter und altern. Teraz mogliśmy się śmiać, bo już od dawna wiedzieliśmy, że Niemiec w rzeczywistości był resztkami ze świniobicia, które przywoził Staremu kuzyn spod Warszawy. Jednak kiedy wyjmowaliśmy pęta ze słoja, w którym przetrwały dziesięciolecia, nikomu nie było do śmiechu.
Trudno powiedzieć, co bardziej ‒ priony czy spajająca moc kanibalizmu (do dziś nie wiem, czy rzeczywisty skład kiełbasy nas usprawiedliwia), z pewnością natomiast zjednoczył nas palec Rubego. Dokładnie duży palec prawej stopy.
Po śmierci Starego Wursta włamywaliśmy się do jego mieszkania niemal codziennie. Przyciągał nas rąbek tajemnicy uchylony w dniu, kiedy Maciek przybiegł do mnie z wiadomością, że Stary chyba nie żyje. Hodowanego latami głodu nie nasyci byle ochłap. Po szkole rzucaliśmy w kąt plecaki, i tyle nas w domu widzieli. Popołudnia należały do poszukiwań skarbów w krainie Starego.
Obraliśmy technikę dowolną ‒ każdy grzebał gdzie chciał. W ten sposób Sebicze odkrył latarkę na korbkę, co nie potrzebowała baterii ani prądu, Maciek ‒ zestaw do pędzenia bimbru, a Ruby ‒ maszynkę do samodzielnego wyrobu konserw. Mnie przypadło w udziale odkrycie świerszczyków, które Stary skitrał w tapczanie. I wcale nie były to gazety z gołymi babami, tak je tylko nazwaliśmy od miejsca przechowywania. Stary trzymał tam odręcznie wykreślony plan schronu.
Wersji znalazłem cztery czy pięć, nawet nie pamiętam. Wszystkie się ze sobą mieszały i przenikały tak, że nie było pewności, czy wchodząc do schronu według planu numer jeden, dojdzie się do pomieszczeń ze szkicu pierwszego, drugiego, a może czwartego. Niczego nie można było być pewnym, nawet tego, czy ten schron kiedykolwiek istniał. To oczywiście kręciło nas najbardziej.
Dobry tydzień wodziliśmy palcami po cienkich, żółtawych kartkach, snuliśmy coraz to nowe domysły, gdzie Stary zrealizował swój misterny plan, po czym pędziliśmy sprawdzić, i nic. Z czasem Sebicze coraz częściej wybierał czytanie broszurek o gotowaniu przydrożnego zielska, Maciek leżał na tapczanie i nawijał o takiej jednej, co ją ostatnio przyuważył, a Ruby szperał po sobie tylko znanych kątach. Na polu świerszczyków zostałem więc sam.
Jak się miało niebawem okazać, dla Rubego byłoby lepiej, gdyby oglądał ze mną plany, bo z tego szperania wyszły same kłopoty. Choć bez nich do naszego braterstwa krwi mogłoby nie dojść. A skoro już o krwi ‒ chodziło właśnie o to, że Ruby znalazł arsenał broni.
Maciek leżał na materacu po dawnemu wypchanym słomą i wydawało się, że śpi. Sebicze z lubością ślinił wskazujący palec lewej ręki i powolutku przewracał strony jakiegoś zielnika. Ja natomiast, jak zwykle, siedziałem przy stole i wąchałem plan schronu. Wtedy Ruby jakby się wydarł.
– Rany, chłopaki! O rany!
Z początku nikomu nie chciało się ruszyć, ale po dziesiątej „oranie” jeden po drugim zaczęliśmy się podnosić. Pierwszy wstał Maciek, niesiony nerwem przerwanej drzemki.
– Czego się drzesz?
– Rusz cztery litery, to sam zobaczysz – odkrzyknął Ruby i Maciek faktycznie się ruszył.
– O rany – usłyszeliśmy po chwili. – Chodźcie chłopaki. O rany, serio, chodźcie.
Przy drzwiach stała licha szafa na palta. Kilka wieszaków, miejsce na parasol, nic specjalnego. Płytka tak, że buta w środku nie postawisz, a już na pewno nie glana w rozmiarze czterdzieści trzy do czterdzieści sześć, czyli mniej więcej naszym. Ruby klęczał tuż obok drzwiczek, łeb zwieszając do środka jak nietoperz. Na pierwszy rzut oka coś za dużo mieściło się tam Rubego. Zaciekawiony jego przesadnym znikaniem, podszedłem zobaczyć, co tu się właściwie dzieje. Ten wyprostował się nagle. W dłoni trzymał dorodny kozik. Z ust, jak tłuczona musztardówka, wypadło mi kolejne „orany”.
– Ale nazbierał – powiedział Ruby z uznaniem, na próbę wymachując nożem jak szablą. – I to wcale nie koniec.
Zamarliśmy z wrażenia.
– Zostawcie – huknął zza pleców Sebicze. – Może Stary kogoś tym ukatrupił? A wy odciskacie swoje linie papilarne?
– I że niby nas wsadzą do mamra? – prychnął Maciek. – Nawet jeśli ze Starym to prawda, to w czasie, kiedy mordował tymi nożami, my sraliśmy w tetrę. Nikt nas nie ruszy, mówię wam.
– Maciek ma rację. Wyluzuj, Seba ‒ głos Rubego brzmiał pojednawczo i jakoś jeszcze. Ten drugi ton najczęściej kończył się z jakąś draką. – Ej, chłopaki, a może… pikuty?
Maciek, Sebicze i ja, jak na hejnał, popukaliśmy się w czoło, bo kto by takimi ostrzami grał w noża. Ruby obracał w dłoni finkę. Chwytał trzonek, głaskał ostrze i przyglądał się zającom ze słońca. Potem nastąpiła standardowa wymiana uprzejmości zakończona jednostronnym kompromisem: ‒ pewnie się boicie – kto się boi? ja się boję? ‒ nie dasz rady? ‒ ja nie dam rady? ‒ no ty nie dasz rady ‒ pokazać ci, że dam? ‒ dobra ‒ dobra! I już staliśmy na klepisku przed domem, każdy ze sztylecikiem w garści.
Chwilę porzucaliśmy bez punktów, dla rozruchu i zapoznania się ze sprzętem. Następnie z miejsca weszliśmy w tryb walki. Rączka! Palec! Łokieć! Czółko! Ostrza cięły powietrze nad naszymi głowami, szybowały chwilę, po czym ostro pikowały w dół jak mewy po płotkę, by na koniec wejść w ziemię jak w masło i pozostawić cienką, głęboką bliznę. Co chwilę któryś z ferajny krzyczał, że nie za dupkę, za dupkę nie można, bo skucha, albo że wbicie pod takim marnym kątem to się nie liczy. Zabawa szła przednio, do czasu. Zaraz mieliśmy się przekonać, że żaden nóż zwinięty ze śniadania ani żaden kozik podwędzony z ojcowskiej skrzynki z narzędziami nie może się równać z ostrzami Starego. Te zostawiały małe czerwone plamki w miejscach, z których nimi rzucaliśmy. Szybko więc nabawiliśmy się krwawych piegów. Ostrza lądowały bezszelestnie we wcale nie tak znowu miękkiej trawie. Wchodziły w podłoże głęboko i ‒ jestem tego pewien ‒ pozbawiły życia niejedną dżdżownicę. Rubego natomiast ‒ opuszki palucha prawej stopy.
Rzucał on sam. Miotał swoją finką jakoś tak kozacko, jakby się chciał popisać, choć mu to całkiem nie pasowało do ryżej gęby. Sytuacja wyglądała tak, że już, już miał wygrać, więc rzucał z bródki, dla draki ‒ nie kładąc palca pod ostrze. Finka poszybowała wysoko, zostawiając na skórze grubą, krwistą kreskę, która ‒ to pewne ‒ nie zagoi się przez następny miesiąc. A Rubego nazwaliśmy tak z przekory i obowiązku. W każdej klasie musiał być przecież jakiś rudy, chudy albo gruby. Ruby miał loki jak najbardziej pomarańczowa oranżada w proszku. Do tego skórę ryżą i cienką jak papier po śledziach, a i ważył z pięćdziesiąt kilo w pełnym rynsztunku, przy wzroście o mało co dwa metry. W jego ksywkę włożyliśmy cały kompromis, przewrotność i przywiązanie do tradycji, na jakie było stać czterech podrostków spomiędzy Podskarbińskiej i Zamienieckiej.
Ale ja nie o tym. Finka przecięła powietrze jak strzała i wylądowała między palcami prawej stopy Rubego. Ciszy, jaka wtedy między nami zapadła, nie słyszałem nigdy później. Oplotła naszą czwórkę jak smoła, zabetonowała nam stopy. Zanim zorientowaliśmy się co i jak, ubity piach i trawa wokół leniwie wchłaniały czerwoną kałużę.
– Przez opuszkę przeszedł – powiedział rzeczowo Maciek, który pierwszy się otrząsnął. – Zabrał też kawał paznokcia.
Fakt był faktem, musiało spory kawał mięsa uciachać, bo juszyło jakby kotka miała się ocielić. Ruby raz tylko zdążył spojrzeć na stopę, zanim walnął o ziemię jak długi.
– Matka na dyżurze? – Maciek ocucił go trafnie zadanym pytaniem. – Idziemy po nią, co nie?
– Chyba nie lałeś – wycedził z zaświatów Ruby. – Też latasz do matki z byle kuku, żeby pocałowała? Sam sobie dam radę.
Musiała go ta konwersacja strasznie zmęczyć, bo zaraz znowu odleciał. Kiedy kładliśmy go na siennik, bełkotał coś bez ładu i składu. Ale jak tylko Sebicze zaczął opatrywać palucha przy użyciu tego, co znalazł w apteczce Starego, zaraz łeb podniósł i zaczął dowodzić akcją ratunkową ze swoją osobą w roli poszkodowanego. Był przecież pielęgniarzem nascentis causa, matka pielęgniarka zobowiązuje. Przejrzał więc jednym okiem to, co Sebicze naznosił, i rozpoczął dowodzenie.
– Wode utlenione najpierw. Mów tylko, kiedy zaczynasz, bo będzie szczypać jak sto raków. Już? Nie ma więcej? Bandaż daj. Tylko taki masz? Jałowego nie było? Trudno, ściskaj, oby solidnie. Nie tak mocno, pacanie, cała stopa mi sczernieje.
W efekcie Ruby miał elegancko zapakowany kikut i dodatkowy przydział czekolady z okienkiem, którą Maciek znalazł w kuchni. Trzeba uzupełniać straty. Wie o tym każdy, kto choć raz postawił nogę w Centrum Krwiodawstwa na Saskiej. Smak zasnutej delikatną mgiełką czekolady splótł się w naszych głowach z satysfakcją, że daliśmy radę bez matczynego całusa w byle kuku.
Nawiasem mówiąc, kuku okazało się wcale nie takie znowu byle jakie. Ruby odmawiał ćwiczeń na wuefie przez dobry miesiąc, bo koleś, który nas uczył, wymyślił sobie akurat treningi piłkarskie. A jak tu piłkę prowadzić, w obronie biegać i gole strzelać z krwawą miazgą zamiast palca prawej stopy? Strach nawet pepega zdjąć, bo śmierdzi. Widać swąd doszedł do wychowawczyni, a zaraz potem do dyrki, bo zaraz wezwała matkę Rubego.
Matka wróciła ze szkoły czegoś zamyślona. W drzwiach postała jeszcze chwilę, gapiąc się na stare trampki syna, trochę zbyt chłodne jak na listopad. Usiadła potem przy stole w kuchni i dumała nad pustą popielniczką. Znać było, że w głowie puzzle wskakują na właściwe miejsce i już wie, co przedstawia układanka.
– Zezuj skarpety – zażądała w końcu. – No ściągaj, mówię.
Ruby posłusznie zdjął czerwone skarpetki frotte, a czworgu oczom ukazała się zabandażowana bomba, od której ciągnęło jak nieszczęście.
– Odpruj bandaże.
Ruby westchnął głęboko, wiedział, że nie ma już odwrotu. Koniec szopki, sprawa się rypła. Matka wnikliwie obejrzała paluch.
– Dlatego nie chciałeś butów po Władku, chociaż ze swoich wyrosłeś?
Ruby przytaknął matce półgębkiem , a nam opowiadał potem, że tyłek bolał go bardziej niż ucięty palec. – Dobrze, że nie wiedziała o pukawkach – zakończył, a Sebicze, Maciek i ja pokiwaliśmy głowami.
Łukasz Wojtysko
Oki to pa
Cienka granica
Pracował jako scout i kazał tak do siebie mówić również prywatnie. Część znajomych nawet nie kojarzyła, jak ma na imię. Wszyscy natomiast wiedzieli, co robi, bo chętnie o tym opowiadał: wyszukiwał lokacje do filmów, planował, gdzie stanie baza ze sprzętem, catering albo charakteryzatornia. Sprawdzał, co widać w oku kamery oraz czy jest to zgodne ze scenariuszem. Właśnie znalazł przestrzeń do nowej produkcji zatytułowanej Cienka granica. Wyszperał to dziwactwo w sieci i pokazał reżyserce filmu, Hannie, a ona się zachwyciła i powiedziała, że musi tam kręcić. Miejscówka wyglądała, jakby ktoś nie znał zasad aranżacji lub je celowo łamał, co w ciekawy sposób korespondowało z ideą filmu.
‒ Latarnia przy łóżku? O kurwa, to będzie tam zajebiście wyglądało – stwierdziła Hanna. – Uwielbiam z tobą pracować. Jesteś ge-nial-ny.
‒ Thanks – odpowiedział Scout.
‒ Tylko proszę, uprzedź właścicielkę, to produkcja niskobudżetowa! – ostrzegła. – Mamy dużą ilość dni zdjęciowych w tym mieszkaniu. Zbijaj cenę.
Na dokumentację pojechał następnego dnia z samego rana. Tak szybko, jak to tylko możliwe. Wreszcie zobaczy to cudo na własne oczy. Wsiadł do taryfy, potwierdził adres i po chwili zmierzał do centrum. Podczas przejazdu zajął się ulubioną czynnością – wszystko wokół dokładnie obserwował. Musiał sprawdzić, co dziewczyna siedząca za kierownicą wozi ze sobą po mieście. Na wstecznym lusterku wisiorek – biały, owalny, z otworami na oczy i usta. Była to śliczna, mała twarz ducha, trzęsło nią na wszystkie strony. Wyciągnął szyję niczym Inspektor Gadżet i zerknął na przedni fotel pasażera. Leżało tam niebieskie OSHEE, Prince Polo XXL oraz megapaka fioletowych Airwavesów. Taksówkarka przypadł mu do gustu. Pomacał również tapicerkę ‒ miękką i przyjemną w dotyku. Zawsze to robił. Lubił oglądać cudze wnętrza: mieszkania, samochody, obojętne. Poza tym miał oko do detali i za to ceniła go reżyserka. Właśnie Hanna wciągnęła go do filmu, pewnego dnia powiedziała: „Moim zdaniem totalnie się do tego nadajesz”, i zaproponowała współpracę. Nie musiała go długo namawiać, szybko zrezygnował ze stania za barem i dołączył do artystycznego zespołu. Utożsamił się z nowym zajęciem jak aktor z serialową rolą, która sprawia, że staje się rozpoznawalny. Cienka granica była ich czwartą produkcja, wcześniej zrobili świetnie przyjętą Księgę wieczystą, niezłą Osobę z klasą oraz o wiele słabsze Pochopne wnioski. Reżyserka miała nadzieję, że najnowszy film okaże się tak samo dobry, jeśli nie lepszy od Księgi. Scout także liczył na sukces, wyobrażał sobie recenzenckie zachwyty nad miejscem akcji filmu.
Przyjechał punktualnie. Na parterze była kawiarnia z ogródkiem, kelner właśnie rozkładał parasole, puste stoliki czekały na pierwszych gości. Scout podszedł do bramy i zadzwonił domofonem. Drzwi zostały otwarte. Stanął w nich i spojrzał w głąb klatki schodowej, gdzie znajdowała się recepcja. Było duszno, chodził wentylator, za biurkiem siedział portier i łypał okiem. Wyglądał na rutyniarza.
¬¬ – Hello! Jestem umówiony na spotkanie z właścicielką kamienicy – rzucił Scout.
– Uno momento – odpowiedział portier, po czym chwycił za telefon.
W tym czasie Scout zaczął wszystko skanować, miał wrażenie, jakby trafił do filmowego raju. Po pierwsze, wszędzie wisiały zasuszone kwiatki. Mnóstwo nawiedzonych bukiecików z dzwoneczkami. Po drugie, fototapety – powiększone fragmenty jakiegoś starego obrazu. Znane motywy: jednorożec, nogi wystające z czarnej muszli, perły, ludzie mieszkający w jaskini i lew zagryzający antylopę. W hallu naliczył ich kilka, ale za chwilę miało się okazać, że jest ich o wiele więcej. Too much.
– Właścicielka już jedzie – oznajmił.
– Ouuukeeey – Scout wrócił do lustrowania budynku.
Teraz jego uwagę przykuły drzwi wejściowe. Drewniane, masywne, bogato zdobione. Na obu skrzydłach zostały wmontowane okrągłe soczewy z grubego szkła, które – jeśli przez nie wyjrzeć – obracały wszystko o sto osiemdziesiąt stopni. Scout pomyślał, że są idealne do sceny w Cienkiej granicy, w której bohaterka uświadamia sobie, że w jej życiu wszystko jest na opak. Przyłożył oko do jednego z okienek. Parasol w kawiarnianym ogródku zwisał w dół, jakby ktoś go powiesił na niebie. Kelner siedział przy stoliku i palił papierosa, a dym spadał zamiast ulatywać. Nagle w soczewce pojawiła się postać. Wysiadła z samochodu zaparkowanego do góry kołami. Szła w stronę budynku, z każdym krokiem coraz bardziej kulista i zniekształcona.
Po chwili drzwi się otworzyły, a kobieta weszła do kamienicy. To była pani Beata Johnson.
‒ Shit – pomyślał Scout, patrząc na jej stylizację. Miała na sobie piżamo-płaszcz, coś, w czym można i spać, i łazić po mieście. Do tego chusta zawiązana na głowie, skórzane pantofle oraz kuferek wyglądający jak minifuterał na jakiś instrument. Przedstawili się sobie, po czym Scout przypomniał, że szuka przestrzeni do filmu. Słowo film wypowiedział z angielskim akcentem.
Weszli we dwójkę do windy. Drewniane ścianki oklejono kartkami z nadrukowaną panoramą miasta. Jedna obok drugiej, w linii ciągłej, na wysokości brzucha.
– Ptasia perspektywa – stwierdził Scout. ¬– Widok niczym z wieży widokowej, a przecież jestem w windzie.
Pani Johnson nacisnęła bakelitowy przycisk z cyfrą trzy. Stare liny skrzypiały, winda jechała powoli. Scout nagrał cały przejazd, pomyślał, że Hanna będzie zachwycona, gdy zobaczy panoramę i taki oldschool. Wjechali na trzecie piętro, na którym znajdowały się dwie pary drzwi. Te po prawej właścicielka otworzyła dużym, ozdobnym kluczem.
– Chciałem od razu zapytać, czy jest szansa na promocyjną cenę, jeśli wynajmiemy na dłuższy czas?
– Szansa jest – odparła Beata Johnson.
Weszli do czegoś w rodzaju przedpokoju. Kobieta położyła kuferek na biurku wykonanym z tafli szkła i nóg z cegieł, obok stała drewniana ławka pomalowana na zielono. Scout wiedział, że jest tam dziwnie, ale ogłoszenie w sieci nie oddawało rozmiaru tej dziwności. Na suficie wisiał plafon z wydrukowanym na folii przeskalowanym obrazem. Zwierzęta pijące ze stawu.
– Jeeez – pomyślał, kiedy właścicielka zapaliła światło i kiepska, rozpikselowana reprodukcja zajaśniała na wysokim suficie.
Zrobił krok do przodu, wtedy poczuł coś miękkiego. Popatrzył w dół. Nie była to zwykła podłoga, tylko rozsypany piach, a na nim alejki z chodnikowych płyt. Ulica i pokój w jednym. Wnętrze i zewnętrze. Dom-nie-dom. Zrobił zdjęcie i wysłał reżyserce.
– Mega pojebane – odpisała napalona. – Ko-cham-to.
Przyglądał się drewnianym drzwiom na wprost. Był ciekaw, co za nimi zobaczy. Gdy pani Johnson nacisnęła klamkę, ich oczom ukazało się następne pomieszczenie, a za nim kolejne i kolejne. Pokoje miały różne funkcje, był salon, gabinet, jadalnia, ale wszędzie płyty i piasek. Scout nie mógł w to uwierzyć. W ostatnim znajdowało się łóżko, a obok niego niby latarnia. Pani Johnson ją zapaliła, sypialnia wypełniła się żółtym, sodowym światłem.
– Nigdy czegoś takiego nie widziałem – wyznał.
– To mój projekt. Na marginesie zajmuję się wystrojem wnętrz – odparła.
Wielka kuweta. Koty miałyby tu paradise – pomyślał Scout, ale nie powiedział tego na głos.
Spacerował chwilę po wszystkich pomieszczeniach. Stukał butami po płytach chodnikowych, jakby łaził po alejce w parku, a nie po mieszkaniu. Brakowało tylko, drzew, kałuży, porzuconych kiepów, gum do żucia i rozwalonego kosza, z którego sroki wyciągałyby opakowanie po jogurcie. Jak na przykład takie miejsce odkurzać? – zastanawiał się. Jak decydować, co jest śmieciem, a co nie?
Scout sprawdził każdy detal, niemal wszystkiego dotknął. Właścicielce schlebiało, że ekipa filmowa z takim zainteresowaniem ogląda jej mieszkanie, więc powiedziała do Scouta:
– Coś panu jeszcze pokażę. Proszę za mną.
Weszli do windy i zjechali piętro niżej. Beata Johnson nie chodziła po schodach.
Scout myślał, że wejdą do podobnego mieszkania jak to na górze, tymczasem znaleźli się w sali na eventy. Rozległe pomieszczenie przystrojone wojskową siatką kamuflażową, ze świetlówkami zwisającymi z sufitu.
Zaraz po wejściu Scout spostrzegł na skórzanej sofie chłopaka w slipkach i podkoszulku. Wyglądał na świeżo obudzonego. Przeciągał się, ignorując świeżo przybyłych gości. Właścicielka speszyła się i zaczęła przepraszać za niezręczną sytuację.
– Zmykaj do siebie – powiedziała do chłopaka. – Przepraszam za syna. Ma swoje mieszkanie piętro niżej, ale czasami sypia tutaj. Mówi, że to miejsce ma świetną energię.
Scout i chłopak nie mogli oderwać od siebie oczu. „On jest cute” – pomyślał jeden. „Totalnie w moim typie” – powiedział do siebie drugi, wkładając spodnie.
Kiedy Scout skończył oględziny i wychodził na klatkę, syn Pani Johnson podszedł do niego i powiedział mu do ucha, że zaraz zejdzie na dół, tylko poczeka, aż matka zniknie.
Scout usiadł w ogródku kawiarni, poprosił o menu i czekał. Po kilkunastu minutach w kadrze pojawił się chłopak.
– Chcesz coś do picia? – zagaił Scout.
– Wino. Ale to może już u mnie – odpowiedział. – A tak w ogóle to Marcin jestem, dla znajomych Martin.
– Piękne imię.
Dzięki randce Scout miał okazję zobaczyć mieszkanie Martina, kolejne dzieło Beaty Johnson. Tym razem przegięcie poszło w innym kierunku. Wszedł do ceglanego świata pełnego podświetleń. Jakieś zamczysko. W salonie toporny, drewniany stół na kilkanaście osób, a na nim mosiężna lampa-świecznik z żarówkami typu led imitującymi żywy płomień. Ścianka oddzielająca kuchnię od jadalni miała formę poszczerbionych schodków. Przy prysznicu podobnie. Plus koło toalety blaszane wiaderko. Stylizacja na ruiny. Bardzo romantycznie.
Chłopcy przystanęli. Popatrzyli sobie prosto w oczy. Najpierw całowali się z lekką nieśmiałością, chwilę później łapczywie. Jeden gryzł drugiego, a potem na odwrót. Rozebrali się na środku pokoju. Różnice tempa, ciągłe zamiany ról, bardzo przypadły Scoutowi do gustu, serce mocno mu biło. Ze względu na stylizację wnętrza miał wrażenie, że są w jakimś średniowiecznym romansie i zrzucają z siebie zbroje i rajtuzy. Za chwilę wejdą do drewnianej bani pełnej gorącej wody. Nie mogli się od siebie oderwać, więc spędzili razem cały dzień. Rozmawiali o serialach, muzyce i nieudanych relacjach. Mieli w sobie coś podobnego. Lubili te same zespoły, albumy, fasony ich spodni były niemal identyczne. Martin co chwilę wrzucał angielskie słówka, a Scout piał z zachwytu.
Wieczorem poszli na górę do amfiladowego mieszkania, Scout chciał zobaczyć, jak całość wygląda w sztucznym świetle. Zrobił sporo zdjęć, na kilku z nich był Martin w samych slipkach. Całowali się pod zapalonym plafonem, a nad nimi wisiały zwierzęta pijące ze stawu. Chłopcy byli nienasyceni. W końcu zmorzył ich sen, a obok leżały płyty chodnikowe i piasek. Noc w parku.
Po godzinie Scout obudził się zlany potem, wyobraził sobie, że wchodzi do nich pani Johnson i natychmiast, jak poparzony, pojechał do siebie. Cały następny dzień spędził w łóżku, nadrabiał zaległości w pracy z poprzedniego tygodnia. Jego mieszkanie, wyglądem przypominające tramwaj, miało jedną ogromną zaletę – widok na całe miasto i niezwykłe, psychodeliczne zachody słońca, przypominające atomowe wybuchy. Znajomi, którzy do niego przychodzili, zazwyczaj pytali na wstępie: „Jak ty znalazłeś to miejsce?”. Scout leżał i odpisywał na maile, ogarniał pozwolenia, wykonywał znienawidzoną robotę papierkową. Miał zaległości, bo nie był specjalnie sumiennym pracownikiem, ratowały go inne umiejętności.
Przed południem przyszła wiadomość od Martina.
– Dzięki za spotkanie. Co tak szybko uciekłeś? Zobaczymy się dziś?
– Przepraszam, ale dziś nie mogę – odpowiedział Scout.
– To jutro. Bądź u mnie o 19. – odparł Martin.
Scout nie zdążył mu odpowiedzieć, a tamten już wyznaczył godzinę. Wydało mu się to nieprzyjemne. Przecież mógł mieć jakieś obowiązki, wypada w takich sytuacjach najpierw zapytać.
– A w piątek pójdziemy do kina. Już wybrałem film – Martin napisał kolejny sms.
Wieczorem przyszedł jeszcze jeden:
– Nie chcesz do mnie wpaść? Czekam.
– Hej. Tak jak pisałem, dziś nie mogę. Zobaczymy się jutro, ok?
Rano znów wiadomość.
– Hej. Jak się spało? Ja już wstałem. Tak się cieszę, że pojedziemy razem na weekend.
Scoutowi zapaliła się druga lampka. Ten chłopak jest cute, but psycho. Wszystko działo się za szybko. Kiedy Martin wysłał kolejną wiadomość: „Musimy któregoś dnia zjeść obiad z moją mamą”, Scout postanowił wyrazić swoje potrzeby.
– Słuchaj, musimy troszeczkę przystopować.
Martin nie zareagował. To prawda, że szybko wchodzi w relacje, już ktoś zwrócił mu na to uwagę, ale równie szybko potrafi z nich wychodzić. Następnego dnia wieczorem napisał do Scouta:
– Przystopujmy.
– Uff – odpisał drugi.
Tyle że chwilę później przyszedł jeszcze jeden sms:
– Zapomnij o lokacji. Możecie sobie poszukać do filmu czegoś innego.
Te trzy zdania sprawiają, że Scoutowi robi się hardkorowo gorąco. Pulsują mu skronie. Przed oczami ma mnóstwo nawiedzonych bukiecików z dzwoneczkami. Twarze. Dużo nudesów. Slipki. Blaszane wiaderko. Poszczerbione schodki. Rajtuzy. Widzi jednorożca. Lwa zagryzającego antylopę. Chodzi po swoim długim, klaustrofobicznym pokoju, patrzy na niebo za oknem, a jego serce wali w przyspieszonym, nierównym rytmie, jakby wrócił naćpany z imprezy. Zastanawia się, co w tej sytuacji zrobić. Dzwoni do chłopaka, ale ten nie odbiera. Pisze wiadomość, ale ten nie odpisuje. Jeszcze raz dzwoni i jeszcze raz pisze. I znowu. „Najpierw mnie stalkuje, a teraz ghostuje. Standard” – myśli Scout. Postanawia chwilę odczekać. Chwilę, to znaczy ile? Kilka minut? Godzinę? Dzień? W południe pisze kolejną wiadomość: „Możemy pogadać? Bardzo mi na tym zależy”. Martin nie odpisuje, a Scout nie może uwierzyć w to, co się dzieję. Naprawdę nie będą mogli nakręcić tam filmu?
Jedzie pod kamienicę, bez pomysłu, co miałby tam zrobić. Stoi chwilę przy kawiarnianych ogródkach, kręci mu się w głowie, ma wrażenie, jakby parasole zwisały w dół. „Muszę to jakoś odkręcić, obrócić, zachować się w sposób opanowany i mądry, tak, żeby był happy end. Niech rzeczy wrócą na swoje miejsce” – mówi do siebie.
Nie ma ochoty wracać do domu-tramwaju, przez cały czas będzie przecież wszystko analizował. Woli być na zewnątrz. Odwiedza znajomą i podczas rozmowy opowiada o akcji z Martinem. Radzi się. Ta proponuje, żeby wysłać Martinowi jakieś nudesy.
– Może to sprawi, że coś ci odpisze! A przynajmniej będziesz miał gwarancję, że odczytał wiadomość.
Wieczorem Scout idzie na imprezę. W kolejce do toalety spotyka znajomego, natychmiast zwierza się z kłopotów. Gada jak najęty. O pracy, o Martinie, usta mu się nie zamykają.
– Zupełnie nie wiem, co robić. To jest jakiś mad koleś – mówi do znajomego. – Sorry, że tak cię zamęczam.
– Nie zamęczasz – uspokaja znajomy.
Scout prosi go, by nikomu nic nie mówił, ale historia zaczyna krążyć w towarzystwie i już następnego dnia trafia w formie anegdoty do Hanny, która wysyła do Scouta krótką wiadomość:
– Ja pierdolę. Jak mogłeś tak przejebać to miejsce. Nie dzwoń nawet do mnie.
Scout dzwoni i tłumaczy całe zajście. Dokładnie opisuje sytuację, próbuje przykryć wtopę detalami dotyczącymi mieszkania.
– Tylko bez detali – mówi złośliwie Hanna. – Jak w ogóle mogłeś romansować w trakcie pracy? Do chuja pana.
– A ty gdzie poznałaś swojego obecnego chłopaka? – punktuje ją Scout.
– To była zupełnie inna sytuacja.
– Według mnie taka sama, przespaliście się w charakteryzatorni.
– Pewnie ci się znudził.
Po tym zdaniu Scout się rozłącza. Faktycznie często spotyka się na randki, ale nie chodzi mu o seks. Umawia się z kolesiami przez aplikacje, żeby oglądać ich mieszkania. Najbardziej go ciekawi, jakie mają sypialnie, łazienki, kuchnie i dodatki do wnętrz. W jakich śpią pościelach i czym one pachną.
Scout uświadamia sobie, że to zaszło za daleko. Give me a break! Z kolei Hanna ma przebłysk świadomości – sytuacja jest jak z jej scenariusza.
– Zachowujemy się jak postaci z Cienkiej granicy. Pomysł trafiony, intuicja dobrze mi podpowiadała – mówi reżyserka, jakby stała na mównicy i odbierała zasłużoną nagrodę z rąk jury ekumenicznego.
Scout z kolei czuje się, jak w laboratorium sztuki, jeśli zaraz zacznie mówić dialogami z filmu, zwariuje.
– Są chyba jakieś granice eksperymentu! – krzyczy.
‒ Sam się w to wjebałeś, a teraz masz pretensje do mnie – zarzuca mu Hanna.
‒ Nie znoszę tego twojego wyższościowego, wulgarnego tonu.
‒ Od-pier-dol-się!
‒ Okłamujesz się.
‒ Ty się okłamujesz.
‒ Jesteś hipokrytką.
‒ Stary, zjebałałeś do chuja. Przekroczyłeś granicę.
‒ Sama ją nieraz przekraczałaś, ale sobie dajesz do tego prawo.
‒ Przegiąłeś w chuj…
‒ To ty przegięłaś w trakcie tej rozmowy.
‒ Gdyby ci naprawdę zależało na filmie, to załatwiłbyś to jakoś. Nie pierdol, to chyba żaden kłopot dla ciebie, żebyś się z nim jeszcze raz przeruchał. W tych szybkich relacjach to chyba nie ma takiego znaczenia.
Z początku wydaje mu się to krzywdzące, ale po kilku dniach zaczyna tak myśleć i sam już nie wie, co jest zasłyszaną u innych opinią, a co jego wewnętrznym poczuciem, myślą wypracowaną doświadczeniami, godzinami przemyśleń. Brak mu w sobie oparcia. Obce słowa zasadziły się w jego wnętrzu i rosły jak ukorzeniona roślina. W końcu jest mu już wszystko jedno. Wysyła do Martina wiadomość. Inną od poprzednich. W niezwykle wiarygodny sposób przekonuje, że się przestraszył, bo coś poczuł. I że to było fucking real, a nie przelotna znajomość. Sam daje się nabrać na własne słowa. Spotykają się jeszcze tego samego dnia, spędzają razem noc w ceglanym świecie pełnym podświetleń.
Scout dzwoni do Hanny wprost ze średniowiecznej łazienki i mówi, że wszystko już załatwione: umowa podpisana, stawka wynegocjowana. Mega tanio. Mogą kręcić Cienką granicę w upragnionej miejscówce.
‒ Wiesz co, zmieniłam zdanie, będę szukała jakiejś innej lokacji.
Scout łapie się za głowę i mówi:
‒ Żaden problem. Nic się nie stało.