utwory / zapowiedzi książek

Poniewczasie

Dorota Stroińska

Lisa Kränzler

Fragmenty książki Poniewczasie Lisa Kränzler w tłumaczeniu Doroty Stroińskiej, która ukaże się w Biurze Literackim 4 marca 2024 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

I.

9.

Cały dzień pod krza­ka­mi na posła­niu z resz­tek siecz­ki, ściół­ki i sło­my, nogi we wła­snym ogro­dzie, a gło­wy u sąsia­dów.

Na wyso­ko­ści naszych pasków nie­bez­piecz­nie kol­cza­ste pędy jeżyn opla­ta­ją cien­kie dru­ci­ki. Owo­ce na gałąz­kach bli­sko naszych san­dał­ków, łydek i brud­nych kolan, wysta­ją­cych spod postrzę­pio­nych dżin­sów, są jesz­cze nie­doj­rza­łe. Coś zaru­mie­ni­ło się tyl­ko u samej góry, na naj­dal­szej linii sło­necz­ne­go fron­tu.

Za gra­ni­cą dział­ki, gdzie krze­wy jeżyn wygi­na­ją się już pod cię­ża­rem owo­ców w łuko­wa­te szpa­le­ry, roz­dzia­wia­my nasze pasz­cze, pod gałę­zia­mi zakrzy­wio­ny­mi jak krę­go­słu­py pier­sia­stych dziew­czyn.

Set­ki gład­kich, prze­świ­tu­ją­cych kule­czek wycze­ku­ją zbio­rów. Są one olśnie­wa­ją­co czer­wo­ne, deli­kat­nie żył­ko­wa­ne i peł­niut­kie maleń­kich nasio­nek, któ­re roz­gry­zam na pół.

Tu więc jeste­śmy.

Pod cie­nio­daj­ną, z grub­sza przy­cię­tą, czy­stą zie­le­nią.

Przez luki w listo­wiu prze­ci­ska się sta­lo­wo­nie­bie­skie nie­bo.

Jak ryby otwie­ra­my i zamy­ka­my uma­za­ne usta. Kolej­ność ruchów jest zawsze taka sama: naj­pierw pod­nieść i odchy­lić do tyłu gło­wę, aby kiść zanu­rzy­ła się w cze­lu­ści gar­dła. Gór­ne i dol­ne war­gi zamy­ka­ją się za ostat­nim owo­cem. Potem, ostroż­nie, poło­żyć tył gło­wy z powro­tem na ściół­ko­wą podusz­kę, obra­bia­jąc zęba­mi kuli­stą zdo­bycz. To, co słod­kie, kwa­śne, owo­co­we, oddzie­lić zęba­mi od łodyż­ki i ścią­gnąć w dół.

Cza­sem, jeśli kiść uro­sła za dłu­ga, trze­ba – wbrew dobrym oby­cza­jom kra­iny mle­kiem i mio­dem pły­ną­cej – pomóc sobie ręka­mi.

Nasz sys­tem zry­wa­nia malin, jeżyn i porze­czek – naj­pierw z czuj­nie nasta­wio­ny­mi usza­mi na obsza­rze pod­wyż­szo­ne­go ryzy­ka, czy­li w ogro­dzie sąsia­dów, potem na pogra­ni­czu, a dopie­ro na koń­cu zbie­ra­nie mar­niut­kich zaró­żo­wień na wła­snym tery­to­rium – spraw­dził się dosko­na­le w cią­gu wie­lu lat.

Tyl­ko jeden jedy­ny raz, kie­dy nasza łupież­cza wypra­wa trwa­ła w naj­lep­sze, wyrósł w gąsz­czu krza­ków łysy, nabur­mu­szo­ny sąsiad zza mie­dzy. W popło­chu puści­ły­śmy się bie­giem po tra­wie i grząd­kach, aż dotar­ły­śmy do bez­piecz­nej kuch­ni, zanim zdą­żył się zbli­żyć do nas z łopa­tą.

Tym­cza­sem dzia­dzi­na poka­zu­je się z rzad­ka. Może noga daje się mu we zna­ki. Wte­dy jego kuś­ty­ka­nie zna­czą­co przy­czy­ni­ło się do powo­dze­nia naszej uciecz­ki…

Ale ponie­waż dobre cechy sąsia­da ogra­ni­cza­ją się – w tej kwe­stii jeste­śmy z Jaśmi­ną­Ce­li­ną­Ju­sty­ną zgod­ne – i tak do upra­wy tej szcze­gól­nej odmia­ny porze­czek o gigan­tycz­nych owo­cach, któ­rą my, nie zna­jąc jej wła­ści­wej nazwy, ochrzci­ły­śmy mia­nem „porzecz­ka olbrzym­ka”, przyj­mu­je­my jego nie­obec­ność do wia­do­mo­ści nie tyle z tro­ską, ile raczej z obo­jęt­nym wzru­sze­niem ramion. Jeste­śmy tak cał­ko­wi­cie zaję­te same sobą, że bra­ku­je nam po pro­stu cza­su, by mar­twić się o sta­rych, łysych face­tów.

Plo­nu z krze­wów doma­ga­ją się nasze rosną­ce w let­nim słoń­cu cia­ła. Ich zapo­trze­bo­wa­nie na ener­gię zda­je się nie­skoń­czo­ne. Żaden nawet naj­więk­szy kolec, chro­nią­cy owo­ce przed pożar­ciem, nie jest w sta­nie nas powstrzy­mać. Oszczę­dza­my tyl­ko egzem­pla­rze zaję­te przez lar­wy moty­li lub obgry­zio­ne przez roba­ki.

Zda­rzy­ło się to chy­ba w tym męczą­cym cza­sie zbio­rów, krót­ko przed two­imi uro­dzi­na­mi. Może to było jakieś świę­to, a może tyl­ko week­end.

Słoń­ce zanu­rzy­ło się w lasku za stre­fą zamiesz­ka­nia. Nasta­ły zorza i wie­cze­rza, ale dłu­go jesz­cze nie było poże­gna­nia.

Musia­łam już chy­ba spać, kie­dy coś nagle u góry zaskrzy­pia­ło i na dra­bin­ce pię­tro­we­go łóż­ka poja­wi­ły się two­je sto­py. Pokój tonął w let­nim pół­mro­ku. O ileż bar­dziej wola­łam mieć oczy jed­nak zamknię­te, ukry­te za szczel­ną osło­ną powiek, a nie sze­ro­ko otwar­te, nara­żo­ne na widok kosz­mar­nych i dzi­wacz­nych kształ­tów cie­nia…

Ale teraz jest za póź­no. Ulot­ni­ło się bło­go­sła­wień­stwo przy­ję­te od mamy przed snem, a mają­ce chro­nić mnie w nocy od wszel­kich nie­bez­pie­czeństw.

Obu­dzić się zna­czy: wydać sie­bie na łup.

Tym skrzy­pie­niem narzu­casz mi stan czu­wa­nia, popa­dam w roz­pacz i wście­kam się jed­no­cze­śnie. Przez kil­ka krót­kich chwil nie­zde­cy­do­wa­nia roz­wa­żam róż­ne moż­li­wo­ści: zostać w łóż­ku? Sama wśród armii cie­ni? Czy jed­nak wstać, pójść za tobą i ręka w rękę wal­czyć prze­ciw ciem­no­ści?

Zanim two­ja dłoń chwy­ci za klam­kę, już sto­ję przy tobie.

— Co się dzie­je? — pytam czar­ną, pokry­tą lśnią­cy­mi na bia­ło cęt­ka­mi pla­mę, któ­ra jest zapew­ne two­ją twa­rzą.

Cisza.

Prze­my­ka­my razem do łazien­ki. W odpo­wie­dzi na sła­be klik­nię­cie mojej dło­ni żół­tość kafel­ków ska­cze nam do oczu. Aby móc zoba­czyć cokol­wiek, sku­piam się na brą­zo­wym, poprze­ci­na­nym beżo­wy­mi fuga­mi, kwie­ci­stym dese­niu. Trwa dobrą chwi­lę, zanim moje źre­ni­ce się zwę­żą, a ośle­pie­nie zamie­ni się w oli­co­wa­nie.

Cie­ka­wym, świe­żo przy­sto­so­wa­nym do ciem­no­ści, cał­ko­wi­cie już przy­tom­nym wzro­kiem wędru­ję wzdłuż two­ich gołych nóg. Z zaci­śnię­tej pię­ści, któ­ra dyn­da na wyso­ko­ści obręb­ka koszu­li noc­nej, wysta­je ci skra­wek zgnie­cio­nych maj­tek.

— Co —

Pierw­sza kro­pla odbie­ra mi mowę. Jasno­czer­wo­ne kro­ple spa­da­ją z plu­skiem mię­dzy two­je sto­py.

Kapie na cera­micz­ną posadz­kę tak, jak­by two­je cia­ło prze­mie­ni­ło ten wczo­raj­szy owo­co­wy skwar w małe chmur­ki w two­im wnę­trzu.

Dopie­ro gdy po raz kolej­ny mru­żę oczy, docho­dzi do mnie, że to krew. Szpa­ner­ska krew. Naj­wi­docz­niej zawsze musisz się nią prze­chwa­lać…

Wte­dy też za mną poja­wia się już syl­wet­ka mojej zmę­czo­nej mamy. To two­je kapa­nie wyrwa­ło ją pew­nie ze snu. Bez zbęd­nych słów wyj­mu­je z dam­skiej szu­fla­dy pod umy­wal­ką gru­bą pod­pa­skę. Odgłos, kie­dy odry­wa ochron­ny pasek folii, przy­po­mi­na mi zgu­bio­ny album z naklej­ka­mi.

Gdy prze­źro­czy­sta folia zni­ka z gło­śnym sze­le­stem w koszu na śmie­ci, mama przy­kle­ja pod­pa­skę do mate­ria­łu wewnątrz two­ich maj­tek. Przy­glą­dam się z cie­ka­wo­ścią, jak wsu­wasz nogi w otwo­ry bie­li­zny. Szyb­ko pod­cią­gasz pod pępek świe­żo wyście­ła­ne baweł­nia­ne desu­sy w różo­we cęt­ki. Tym­cza­sem cera­micz­ne kwia­ty cze­ka­ją na próż­no – prze­sta­ło kapać.

Ze wstrę­tem i zara­zem fascy­na­cją wyobra­żam sobie, jak mar­mo­la­do­wą czer­wie­nią pla­misz kre­mo­wą wkład­kę gru­bo­ści kciu­ka.

Mama posy­ła nas z powro­tem do łóżek.

Ale nie uda­je mi się zasnąć… Powią­za­nia mię­dzy dam­ską szu­fla­dą, owo­ca­mi, krwi­sty­mi skór­ka­mi przy two­ich paznok­ciach i uką­sze­nia­mi koma­rów, a zwłasz­cza daw­no minio­nym zła­ma­niem pod­sta­wy czasz­ki, tym naj­krwaw­szym ze wszyst­kich wypad­ków, spę­dza­ją mi sen z oczu.

Czy to moż­li­we, żeby roz­dwo­je­nie-o-mały-włos gło­wy mia­ło kon­se­kwen­cje jesz­cze dziś? Czy two­je cia­ło oba­wia się kolej­nych zła­mań? Może chce uprze­dzić dal­sze nie­szczę­ścia i uczy­nić z cie­bie jak naj­szyb­ciej kobie­tę, zanim —?

Nie uszły mojej uwa­dze wasze kon­spi­ra­cyj­ne spoj­rze­nia, jakie wymie­ni­ły­ście mię­dzy sobą – mama i ty. Wyglą­da na to, że zda­nie się na pie­lu­cho­wa­tą ochro­nę przed wypły­wem krwi stwa­rza bli­skość i naj­wi­docz­niej pozwa­la kobie­tom bez wzglę­du na wiek czy pocho­dze­nie trak­to­wać się na rów­ni. Za drzwia­mi wszyst­kich umy­wal­ni i toa­let, ozna­czo­nych pik­to­gra­mem w się­ga­ją­cej do kolan sukien­ce w kształ­cie lite­ry A, spo­ty­ka się, patrząc na sie­bie ze zro­zu­mie­niem sio­strzeń­stwo, wspól­no­ta, któ­ra pota­ku­je, wzdy­cha i zmie­nia wacia­ne opa­trun­ki. Obser­wu­ję to już od dłuż­sze­go cza­su.

Czy mogły­śmy więc zaosz­czę­dzić sobie nie­przy­jem­ne­go rytu­ału ska­le­cze­nia? Wyda­je się, że ta wspól­na kro­pla krwi two­rzy o wie­le bar­dziej nie­za­wod­ne wię­zy sio­strzeń­stwa – pod warun­kiem, że umie się krwa­wić.

Krwa­wie­nie nie jest jed­nak moją moc­ną stro­ną. Wiem rów­nież dla­cze­go: aby zoba­czyć krwa­wą czer­wień, trze­ba mieć naj­pierw otwar­tą ranę, szcze­li­nę. Nie minę­ły jesz­cze dwa tygo­dnie, odkąd ostat­ni raz w sypial­ni przy­glą­da­łam się badaw­czo moje­mu cia­łu w lustrze, szu­ka­jąc tego rodza­ju śla­dów. Owe­go popo­łu­dnia przy­su­nę­łam goły tyłek i nogi roz­sta­wio­ne na kształt lite­ry M bli­ziut­ko do lustra, ale mimo naj­szczer­szych chę­ci nie uda­ło mi się odkryć nic, co choć­by przy­po­mi­na­ło ranę.

Dwa małe wałecz­ki prze­dzie­lo­ne fał­dą skó­ry, dalej w głę­bi otwór odby­tu. Nic wię­cej.

Pal­cem wska­zu­ją­cym – ale też inny­mi pal­ca­mi, każ­dym z osob­na – dało się tro­chę roz­chy­lić tę fał­dę i wsu­nąć koniu­szek w szpar­kę, wil­got­ną i gład­ką w doty­ku, jak­bym opusz­ka­mi maca­ła wewnętrz­ne stro­ny warg.

Bólu przy tym nie odczu­wa­łam. Szpar­ka nie zacho­wy­wa­ła się zresz­tą jak porząd­na, otwar­ta rana. Po kil­ku minu­tach bez­sen­sow­ne­go gme­ra­nia i posku­by­wa­nia musia­łam pogo­dzić się z tym, że po pro­stu nie zna­la­złam żad­ne­go zra­nie­nia.

Jestem zbyt zdro­wa.

Moje cia­ło zaskle­pia się, goi i rośnie w peł­ni auto­ma­tycz­nie, nie chce ani ran, ani żad­nych innych otwo­rów.

Czy moi rodzi­ce wie­dzą o tym?

Kie­dy raz po wypi­ciu soku poma­rań­czo­we­go, któ­re­go nie tole­ru­ję, mia­łam „na dole” podraż­nio­ną skó­rę i z pod­ku­lo­ny­mi noga­mi, kola­na­mi tuż obok ramion, pupą wypię­tą do góry leża­łam w łazien­ce na dywa­ni­ku, mama sma­ru­ją­ca mnie bepan­the­nem musia­ła­by prze­cież zauwa­żyć, że coś tam jest nie tak…?

Może nie widzi w tym nic strasz­ne­go? Może cie­szy się, że nie musi nigdy widzieć, jak krwa­wię…

W koń­cu to, że jestem nie­tknię­ta i nie­na­ru­szo­na, cała i zdro­wa, że aż try­skam stru­mie­nia­mi bło­go­sła­wieństw i łask, a moje cia­ło, bio­rąc pod uwa­gę jego inte­gral­ność i zdro­wie, prze­wyż­sza prze­cięt­ne cia­ło kobie­ce, jest prze­cież powo­dem do rado­ści…

Teraz rze­czy­wi­ście czu­ję, powo­li dry­fu­jąc ku kra­inie snów, jak wzbie­ra we mnie rodzaj gniew­ne­go trium­fu.

Niech ta dam­ska szu­fla­da będzie sobie zamknię­ta na czte­ry spu­sty, ta prze­kor­na myśl koła­cze mi się po gło­wie, po czym zasy­piam.

Kil­ka godzin póź­niej nad ranem w ogro­dzie pod­no­si się codzien­ny har­mi­der.

Pta­sia orkie­stra nie­źle się przy­kła­da do robo­ty.

Przez uchy­lo­ne okno do poko­ju wla­tu­ją bań­ki peł­ne baro­ko­we­go śpie­wu. Wszyst­ko dobrze zna­ne melo­die. Świer­go­ta­nie i szcze­bio­ta­nie, pim­pi­le­nie i czy­ry­ka­nie, a w prze­rwach wer­bel dzię­cio­ła. Ci-ci-be i ci-ci-trn, wit wit i sit sit, prze­pla­ta­ne mięk­kim fle­to­wym pju­uu w wyko­na­niu brzu­cha­te­go gila zwy­czaj­ne­go, któ­re­go pozna­ję od razu, bo to mój ulu­bio­ny pta­szek. Śpie­wa tak cud­nie i żało­śnie, że trze­ba go posłu­chać ze szcze­gól­ną uwa­gą, przed wszyst­ki­mi inny­mi. Zda­niem mamy gil brzmi „melan­cho­lij­nie”, a mój tato mówi, że ma „blu­esa”… Bez wzglę­du na to, co ma, a cze­go nie, lubię go słu­chać, i jeśli pew­ne­go ran­ka usią­dzie po kon­cer­cie na gzym­sie, wycią­gnie do mnie pazur­ki, trzy­ma­jąc w nich swo­ją czar­ną cza­pecz­kę, żebrząc – dosta­nie wszyst­kie moje zaosz­czę­dzo­ne drob­nia­ki, jak nic.

Na dwo­rze pta­ki śpie­wa­ją dalej jak sza­lo­ne, a ja nie śpię, nie śpię, i nie śpię. Jak­że chęt­nie bym wsta­ła i akom­pa­nio­wa­ła pta­kom… Ale trzy­mam ręce w ryzach, bo dobrze wiem, że kon­se­kwen­cją wcze­sno­po­ran­ne­go kon­cer­tu for­te­pia­no­we­go jest bar­dzo zły humor rodzi­ców.

Nie chcąc jed­nak leżeć cał­kiem bez­czyn­nie, nakry­wa­my obie – ja i cią­gle jesz­cze krwa­wią­ca Jaśmi­na­Ce­li­na­Ju­sty­na – stół do śnia­da­nia.

Uszczę­śli­wia mnie nie­tknię­ty kożu­szek śmie­tan­ki na mle­ku wydo­jo­nym wczo­raj wie­czo­rem w Sul­pach.

Wie­dzio­na nagłą inspi­ra­cją, dzie­lę stół na stro­nę krwa­wią­cych i stro­nę nie­kr­wa­wią­cych, kobiet i nie-kobiet. Kobie­cy bok sto­łu jest czer­wo­ny – mar­mo­la­da, mali­ny i sala­mi. Wokół tale­rzy naprze­ciw­ko gro­ma­dzi się masło, mle­ko i ser. Tutaj, po nie-czer­wo­nej stro­nie sto­łu, gdzie zaj­mie­my miej­sce z tatą, powin­ny zna­leźć się jesz­cze chleb i płat­ki owsia­ne. Ale wolę być mniej rygo­ry­stycz­na i ukła­dam po środ­ku pas zbo­ża, któ­rym mogą się żywić jed­ni i dru­dzy.

Sia­dam ze skrzy­żo­wa­ny­mi noga­mi na krze­śle taty, patrzę na moje dzie­ło i myślę, że wła­ści­wie nie ma żad­ne­go powo­du, by nie czuć się dobrze tu, po prze­ciw­nej, maśla­nej stro­nie.


II.

29.
On już nie jest jej ojcem. Nie jest jej ojcem, tak jak ten zsu­wa­ją­cy się na pod­ło­gę skra­wek mate­ria­łu nie jest płasz­czem kąpie­lo­wym.

Master Bison remo­ves his cape befo­re bat­tle. Zro­zu­mia­ła.

Jego cia­ło mie­ni się z żoł­nier­ska na czer­wo­no. Poni­żej sztyw­ność masz­tu obwie­szo­ne­go krwi­sty­mi fla­ga­mi.

Zma­so­wa­ne obna­że­nie zasła­nia pano­ra­mę poko­ju, negu­je parzy­ste ist­nie­nie nago­ści i bez­bron­no­ści.

Srebr­ne nago­len­ni­ki i nara­mien­ni­ki jego kostiu­mu pozo­sta­ją nie­wi­docz­ne. Czu­je tyl­ko ich cię­żar.

Ostat­ni błysk rażą­ce­go świa­tła lam­py, zanim ją sta­ra­nu­je. Teraz na ple­cach. Tuż pod nie­zde­cy­do­wa­ną posta­cią, któ­ra zapa­la-gasi-zapa­la-gasi jasność – sekun­do­we zaciem­nie­nia słoń­ca, któ­re wpa­da­ją do środ­ka z regu­lar­no­ścią sło­nych fal.

Jego rytm prze­czy natu­rze. Powo­du­je wstrząs. Czy to czas snu, czu­wa­nia czy umie­ra­nia? Pta­ki by osza­la­ły.

Mru­ży oczy.

Skąd ten blask? Reflek­sy świa­tła na błysz­czą­cej zło­tem naszyw­ce z tru­pią czasz­ką na jego czap­ce? Świa­tło, któ­re pali się pod sufi­tem?

Boi się zamknąć oczy i pogrą­żyć w czer­ni.

Źre­ni­ce i tęczów­ki oczu posta­ci, któ­ra nie jest jej ojcem, nie jest jej ojcem, nie jest, nie, nie, prze­nig­dy, zni­ka­ją za mru­ga­ją­cy­mi powie­ka­mi, pozo­sta­wia­jąc tyl­ko upior­ne biał­ka. Nic poza tym.

To bez­dusz­ne, drę­twe coś, cią­żą­ce jej niczym ołów na klat­ce pier­sio­wej, żąda posłu­szeń­stwa. Wciąż na nowo.

Roz­glą­da się za swo­im paskiem życia, ma nadzie­ję, że znaj­dzie zwia­stu­ny prze­trwa­nia. Paski, deski, dry­fu­ją­ce kawał­ki drew­na – chwy­ci się wszyst­kie­go, co tyl­ko pły­wa na powierzch­ni i opóź­nia uto­nię­cie. Nie znaj­du­je nic.

Jego dotyk wle­cze ją do miejsc poza cza­sem. Życie cze­ka przy­pusz­czal­nie gdzie indziej. Nie jest sie­bie pew­na.

Pew­na jest tyl­ko tego, że ta ręka nie nale­ży do jej ojca. Nie nale­ży do jej ojca, jak nie nale­ży do nie­go pot ście­ka­ją­cy na nią kro­pel­ka­mi.

Master Bison possess an inhe­ren­tly evil ener­gy.

Opór jest bez­ce­lo­wy.

Sku­pia się na tym, co pamię­ta. Przy­wo­łu­je na myśl ślicz­ną Chun Li i jej powie­wa­ją­ce na wie­trze wstąż­ki we wło­sach, lazur sukien­ki. A young girl, fil­led with the beau­ty of spring. Ona rów­nież jest sie­ro­tą, bez ojca. O, jaka ona jest ład­na! Pięk­na i odważ­na – na próż­no. Master Bison i tak ją poko­nał. He defe­ated her, then flew away lau­ghing, tel­ling her that if she ever attac­ked him aga­in, he would kill her just like he had kil­led her father.

Bez­sen­sow­ność zaprzy­się­żo­nej tysiąc­krot­nie zemsty, któ­ra ojca już i tak nie przy­wró­ci.

Wciąż jesz­cze jest obma­cy­wa­na. Zda­je się jej to nie­ludz­kie. Owa­dzie czu­ło­ści. Ist­na pla­ga.

Widok dzie­się­cio­no­gich pają­ków-pal­ców budzi odruch, by je z sie­bie strzą­snąć.

Rzy­gać się chce.

Żołą­dek niczym buła wśród innych zdra­dziec­kich orga­nów, któ­re dalej pom­pu­ją i oddy­cha­ją, i fil­tru­ją, jak gdy­by nigdy nic.

Okrut­na obo­jęt­ność spraw­nie funk­cjo­nu­ją­ce­go cia­ła, któ­re pra­gnie jedy­nie wyko­nać swo­ją dzien­ną pra­cę.

Bez­względ­nym prio­ry­te­tem jest utrzy­ma­nie odde­chu. Na teraz pozo­sta­je tyl­ko bez­sil­na odra­za. Śmiesz­nie mały opór. Nie­na­wiść speł­za­ją­ca na niczym.

Nie­zdol­ność do obro­ny budzi w niej głę­bo­ki wstyd.

— Nie jesteś moim ojcem — mówi, mówi to na głos, żeby świat usły­szał, powta­rza raz jesz­cze, żeby się utrwa­li­ło, wykrzy­ku­je, żeby sta­ło się rze­czy­wi­sto­ścią, i obry­wa w twarz. Po jed­nym policz­ku za każ­de zda­nie.

Any­one who oppo­ses me, will be destroy­ed — odgra­ża się Master Bison.

Ona jed­nak żyje dalej, jest bar­dziej obec­na niż kie­dy­kol­wiek. Czu­je, że cho­dzi, koły­sząc bio­dra­mi. Pra­gnie znik­nąć. Spoj­rze­nie wstecz to potwier­dza: Master Bison poja­wił się wraz z roz­wo­jem u niej nowych cech płcio­wych. Marzy jej się pię­cio­mar­ko­wa mone­ta wiel­ko­ści całej dło­ni, za pomo­cą któ­rej dało­by się wepchnąć z powro­tem te prze­klę­te gule na klat­ce pier­sio­wej. W wyobraź­ni cofa wska­zów­ki swo­je­go zegar­ka, choć wie prze­cież, że to bez sen­su, bez sen­su, bez sen­su.

Nie speł­ni się jej pra­gnie­nie, żeby wśli­znąć się z powro­tem w prze­szłość, w czas, któ­re­go bez­tro­ski nie zatru­wa­ły pier­si, nie zakłó­ca­ły bio­dra. Jej odbi­cie w lustrze upar­cie i uczci­wie pre­zen­tu­je jej wybu­ja­łe niczym chwast cia­ło. Dla­cze­go musia­ła się tak roz­ro­snąć?

Zmia­ny rów­nież w innych miej­scach. Tam, gdzie kie­dyś były oczy, poja­wi­ły się dwa wodo­spa­dy. Z twa­rzy znik­nął uśmiech. Kie­dy ona odpły­wa myśla­mi gdzieś indziej, wszyst­ko toczy się dalej.

Łóż­ko skrzy­pi i poję­ku­je cicho.

Póź­niej obma­cu­je płaszcz kąpie­lo­wy. Na haczy­ku wisi fro­to­wy flak, któ­ry uda­je nie­win­ność, mięk­kość. Mistrz pozo­rów i kamu­fla­żu. Taki, któ­ry wie, jak zwieść mat­ki. Mat­ki, któ­re nie chcą się nicze­go domy­ślać. Mat­ki, któ­re wie­rzą w płaszcz kąpie­lo­wy.

 

belka_2

O autorach i autorkach

Dorota Stroińska

Urodziła się w 1965 roku. Tłumaczka literatury języka niemieckiego, literaturoznawczyni, autorka publikacji eseistycznych na temat literatury oraz teorii i praktyki przekładu literackiego, wykładowczyni uniwersytecka. Do jej przekładów na język polski należą m.in. dzieła filozoficzne K. Jaspersa i R. Safranskiego, utwory prozatorskie L. Seilera, Ch. Krachta, S. Lewitscharoff, I. Aichinger oraz wiersze A. Kampmann, N. Küchenmeister, M. Rinck, N. Gomringer, B. Kreipe, O. Kalász (antologia Sąsiadki, 2023). Na język niemiecki tłumaczyła książki dla dzieci A. i D. Mizielińskich, G. Herby i M. Pasińskiego oraz prozę W. Kuczoka (wraz z G. Leupold). Otrzymała wiele nagród, m.in. Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich w kategorii nauk humanistycznych za przekład Nietzschego K. Jaspersa (1998). Nominowana do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus za przekład powieści Kruso L. Seilera (2018). Współzałożycielka i kuratorka pierwszego w Niemczech międzynarodowego festiwalu literackiego poświęconego sztuce przekładu oraz tłumaczkom i tłumaczom literatury: translationale berlin. Prowadzi m.in. polsko-niemieckie warsztaty przekładowe ViceVersa (od 2008 roku). Mieszka w Berlinie.

Lisa Kränzler

Urodziła się w 1983 roku. Niemiecka artystka, malarka, graficzka i pisarka. Studiowała grafikę i malarstwo w Państwowej Akademii Sztuk Pięknych w Karlsruhe. Swoje prace malarskie i graficzne pokazywała na wystawach indywidualnych oraz zbiorowych w Niemczech i Szwajcarii. Wydała pięć powieści, z których oprócz Lichtfang (Suhrkamp Verlag, 2014) wszystkie ukazały się w niezależnym wydawnictwie berlińskim Verbrecher Verlag: Export A.(2012), Nachhinein (2013), Coming of Karlo (2019), Noon (2022). Za swoją twórczość prozatorską otrzymała wiele nagród, wyróżnień i nominacji. W 2012 roku została uhonorowana jedną z głównych nagród w Konkursie im. Ingeborg Bachmann za fragment powieści Nachhinein. Powieść uzyskała również nominację do Nagrody Targów Książki w Lipsku oraz do Rauryskiej Nagrody Literackiej w 2013 roku. W 2019 roku autorka otrzymała Miśnieńską Nagrodę Literacką. Mieszka w Dreźnie.

Powiązania

Nowy europejski kanon literacki: Mój pan mąż, Poniewczasie, Skóra to elastyczna osłona

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Spo­tka­nie z udzia­łem Rume­ny Buža­ro­vskiej, Lisy Krän­zler, Bjør­na Rasmus­se­na, Bogu­sła­wy Sochań­skiej, Doro­ty Stro­iń­skiej i Ingi Iwa­siów w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 29. Muzy­ka Mali­na Mide­ra.

Więcej

Pisarstwo maksymalnej bliskości

wywiady / o książce Lisa Kränzler

Roz­mo­wa Doro­ty Stro­iń­skiej z Lisą Krän­zler, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Ponie­wcza­sie Lisy Krän­zler w tłu­ma­cze­niu Doro­ty Stro­iń­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 mar­ca 2024 roku.

Więcej

Pisarstwo maksymalnej bliskości

wywiady / o książce Lisa Kränzler

Roz­mo­wa Doro­ty Stro­iń­skiej z Lisą Krän­zler, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Ponie­wcza­sie Lisy Krän­zler w tłu­ma­cze­niu Doro­ty Stro­iń­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 mar­ca 2024 roku.

Więcej

Ulotne, kruche, krwiste

recenzje / ESEJE Klaudia Cierluk

Recen­zja Klau­dii Cier­luk, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Ponie­wcza­sie Lisy Krän­zler w tłu­ma­cze­niu Doro­ty Stro­iń­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 mar­ca 2024 roku.

Więcej