(Fragment 1)
Drzwi otworzyły się cicho i zamknęły. Szybki szept przebiegł przez salę: prefekt. Zapadła chwila martwej ciszy i nagle dał się słyszeć głośny trzask kija do bicia uderzającego w blat ostatniej ławki. Stephenowi ze strachu serce podskoczyło do gardła.
– Są tu, ojcze Arnallu, jacyś chłopcy, którym należą się baty? – krzyknął prefekt. – Mamy tu leniwych i gnuśnych wałkoni, którym należą się baty?
Poszedł na środek klasy i zobaczył klęczącego Fleminga.
– Ho, ho! – wykrzyknął. – Co to za chłopak? Czemu klęczy? Jak się nazywasz, chłopcze?
– Fleming, psze księdza.
– Ho, ho! Fleming! Na pewno obibok z niego. Ma to wypisane na twarzy. Czemu on klęczy, ojcze?
– Napisał wypracowanie na dwójkę – odparł ojciec Arnall – i nie umiał odpowiedzieć na żadne pytanie z gramatyki.
– Jakżeby inaczej! – wykrzyknął prefekt. – Jakżeby inaczej! Urodzony obibok! Ma to wypisane na twarzy.
Uderzył kijkiem w ławkę i krzyknął:
– Wstawaj, Fleming! No już, mój chłopcze!
Fleming podniósł się powoli.
– Wyciągaj rękę! – rozkazał prefekt.
Fleming zrobił, jak kazano. Kijek spadł na rękę z głośnym klaśnięciem: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć.
– Drugą!
Kijek znowu spadł na dłoń z akompaniamentem sześciu głośnych, szybkich klaśnięć.
– Na kolana! – wrzasnął prefekt.
Fleming klęknął, wtulając dłonie pod pachy, a twarz wykrzywiła się mu z bólu, ale Stephen wiedział, że Fleming ma twarde dłonie, bo ciągle nacierał je kalafonią. A może jednak przeżywał katusze, bo odgłos uderzeń był przerażający. Stephenowi serce waliło jak młotem.
– Do roboty, cała reszta! – krzyknął prefekt. – Tu nie ma miejsca dla gnuśnych, leniwych wałkoni ani dla gnuśnych, leniwych spryciarzy. Do roboty, powiadam wam. Ojciec Dolan będzie przychodził tu codziennie i was sprawdzał. Ojciec Dolan przyjdzie tu jutro.
Dźgnął kijkiem jednego z chłopców w bok i zapytał:
– No, chłopcze! Kiedy przyjdzie ojciec Dolan?
– Jutro, psze księdza – odpowiedział mu głos Toma Furlonga.
– Jutro, – i jutro, – i jutro – dorzucił prefekt. – Przygotujcie się dobrze na te wizyty. Codziennie ojciec Dolan. Zakonotujcie to sobie. A ty, chłopcze, kto?
Serce mało nie wyskoczyło Stephenowi z gardła.
– Dedalus, psze księdza.
– Czemu nie piszesz jak reszta?
– Ja… mnie się…
Ze strachu nie mógł wykrztusić z siebie słowa.
– Czemu on nie pisze, ojcze?
– Stłukł szkła – odpowiedział ojciec Arnall. – I pozwoliłem mu nie pisać.
– Stłukł? Czy dobrze słyszę? Jak się nazywasz? – zapytał prefekt.
– Dedalus, psze księdza.
–Wychodź mi tu, Dedalus. Ty gnuśny spryciarzu. To, żeś spryciarz, masz wypisane na twarzy. Kiedy stłukłeś te szkła?
Stephen, potykając się, wyszedł na środek klasy, a strach i pośpiech zaćmiły mu wzrok.
– Gdzie stłukłeś te okulary? – powtórzył prefekt.
– Na żużlowej ścieżce, psze księdza.
– Ho, ho! Na ścieżce! – krzyknął prefekt. – Znam te wasze sztuczki.
Stephen uniósł ze zdziwienia wzrok i przez chwilę widział biało-szarą, niemłodą już twarz ojca Dolana, jego łysą, białoszarą głowę porośniętą po bokach kłaczkami, stalowe ramki jego okularów i spoglądające zza szkieł bezbarwne oczy. Czemu powiedział, że zna te sztuczki?
– Gnuśny, leniwy wałkoń, ot co! – krzyknął prefekt. – Szkła mu się stłukły! Stara uczniowska sztuczka. W tej chwili wyciągaj ręce!
Stephen zamknął oczy i wystawił drżącą w powietrzu rękę wnętrzem dłoni do góry. Poczuł, jak prefekt dotyka jej przez chwilę, próbując rozprostować mu palce, i usłyszał szelest sutanny, kiedy podnosił kij do uderzenia. Od tego ciosu, gorącego, parzącego, piekącego, szczypiącego, który zabrzmiał jak głośny trzask łamanego kija, jego drżąca dłoń zwinęła się niczym liść w płomieniu; a na dźwięk ten i ból wezbrały mu w oczach parzące łzy. Dygotał na całym ciele ze strachu, dygotało jego ramię i dygotała jego dłoń zwinięta, paląca, zsiniała, niczym zerwany liść na wietrze. Jego wargi nabrzmiały krzykiem, modlitwą, żeby mu darować, ale choć łzy parzyły mu oczy, a członki dygotały z bólu i strachu, powstrzymywał gorące łzy i tłumił ten krzyk, który parzył mu krtań.
– Drugą! – zawołał prefekt.
Stephen schował obolałą i rozdygotaną prawą rękę i wyciągnął lewą. Mankiet sutanny znowu zaszeleścił, kiedy kij zamaszyście poszedł w górę, a głośny trzask i straszliwy, szaleńczy, szczypiący i parzący ból zmiażdżyły jego dłoń i palce, zamieniając je w siną, roztrzęsioną masę. Parzący strumień trysnął mu z oczu, a Stephen, płonąc ze wstydu, cierpienia i strachu, cofnął w panice drżącą rękę i wybuchnął wyciem pełnym boleści. Jego ciałem zawładnęły spazmy przerażenia, wstydu i wściekłości, aż poczuł, że z gardła dobywa się krzyk parzący, a parzące łzy leją się mu z oczu na płonące policzki.
– Klękaj! – krzyknął prefekt.
Stephen ukląkł szybko, wtulając pod pachy obolałe dłonie. Kiedy myślał, jak bardzo je zbito i jakim wielkim bólem napuchły, zrobiło mu się ich żal, jakby nie były to jego własne dłonie, ale cudze, należące do jakiegoś obcego człowieka, którego żałował. A kiedy ukląkł, tłumiąc w przełyku ostatnie spazmy płaczu i czując, jak piecze go ten wciśnięty pod pachy, mrowiący ból, pomyślał o rękach, które wyciągnął przed siebie, wnętrzem dłoni do góry, i o silnym chwycie prefekta, kiedy rozprostowywał dygoczące palce, i o bryle mięsa, w jaką zamieniły się zbite, opuchnięte, zaczerwienione dłonie, i o palcach, które bezradnie dygotały w powietrzu.
– A teraz do roboty, wracać mi do roboty! – krzyknął prefekt od drzwi. – Ojciec Dolan będzie zaglądał tu codziennie, bo chce wiedzieć, czy jakiemuś nicponiowi, jakiemuś leniwemu, gnuśnemu wałkoniowi nie trzeba przetrzepać skóry. Codziennie! Codziennie!
Drzwi zatrzasnęły się za jego plecami.