(Fragment 2)
Palił się, by ukoić dzikie tęsknoty serca, wobec których wszystko inne wydawało się czcze i obce. Nie martwiło go, że żyje w grzechu śmiertelnym, że jego życie zamieniło się w splot krętactwa i fałszu. Oprócz pałającej w nim dzikiej żądzy popełnienia owych okropności, o których rozmyślał, nic nie było święte. Cynicznie znosił wstydliwe szczegóły tajemnych szaleństw, którym się z lubością oddawał, by cierpliwie plugawić każdy przyciągający jego oczy obraz. Dniem i nocą poruszał się wśród wypaczonych obrazów zewnętrznego świata. Postać, która za dnia wydawała mu się skromna i niewinna, nawiedzała go w nocy w zwodniczej ciemności snu, jej twarz odmieniały lubieżne intrygi, a oczy jaśniały zwierzęcą radością. Jedynie poranek sprawiał mu ból, przynosząc wspomnienie mrocznych, orgiastycznych szaleństw, wyraźną i upokarzającą świadomość występku.
Znowu zaczął wędrować. Jesienne wieczory osnute mgłą wiodły go z ulicy na ulicę, podobnie jak przed laty prowadziły go po cichych alejach Blackrock. Ale teraz nawet obraz zadbanych ogródków przed domami czy przyjaznych świateł w oknach nie przynosił mu ukojenia. Czasami tylko, kiedy żądze robiły sobie przerwę, a trawiący go nadmiar uczuć ustępował łagodniejszej tęsknocie, na zapleczu jego pamięci przesuwał się obraz Mercedes. Znowu widział biały dom i ogród z różanymi krzewami na drodze prowadzącej w góry i przypomniał sobie ten smutny i dumny gest odmowy, który wykona, kiedy stanie znowu u jej boku w ogrodzie skąpanym w świetle księżyca po długich latach rozłąki i przygody. W takich chwilach łagodne wiersze Claude’a Melnotte’a spływały mu na usta i koiły niepokój. Tknęło go przeczucie, że wkrótce nastąpi schadzka, na którą czekał, że mimo straszliwej rzeczywistości rozciągającej się między ówczesną a obecną nadzieją nastąpi to wymarzone, święte spotkanie, a wtedy opuszczą go i słabość, i lęk, i niedoświadczenie.
Takie momenty mijały jednak szybko, a trawiące go ognie żądzy ożywały ponownie. Wiersze znikały z jego warg, a niepojęte krzyki i niewypowiedziane brutalne słowa wyrywały się z jego mózgu, by przedrzeć się siłą na zewnątrz. Burzyła się w nim krew. Wędrował tam i z powrotem po ciemnej, błotnistej uliczce, próbując przeniknąć wzrokiem ponury mrok alejek i bram, nasłuchując chciwie jakiegoś dźwięku. Z głębi piersi wyrywał mu się jęk niczym osaczonemu podczas łowów zwierzęciu. Chciał grzeszyć z kimś sobie podobnym, chciał zmusić inną ludzką istotę, żeby z nim grzeszyła i pławiła się we wspólnym grzechu. Czuł, że z ciemności wyłania się jakaś mroczna postać i sunie nieodparcie ku niemu, postać subtelna, szemrzącą jak powódź, co całkowicie go sobą wypełni. Jej szmer wdzierał mu się do uszu niczym szmer śpiących zastępów; jej subtelne strumienie wnikały w jego jestestwo. Zaciskał w spazmach ręce i zęby, doświadczając męki tego wnikania. Na ulicy wyciągnął ramiona, by pochwycić kruchy, chybotliwy kształt, który mu się wymykał i podniecał go; a krzyk, który tak długo tłumił w krtani, wydobył się z jego ust. I wyrwał się z nich jak ryk rozpaczy z piekła nieszczęśników, i roztopił się we wściekłym, błagalnym wyciu, ten krzyk krzywdzącego opuszczenia, krzyk będący zaledwie echem obscenicznego napisu, który przeczytał na pokrytej zaciekami ścianie w ubikacji.
Wszedł do labiryntu wąskich i brudnych uliczek. Z plugawych zaułków dobiegały go wybuchy wulgarnej wesołości i kłótnie, i ryki pijanych śpiewaków. Szedł dalej bez lęku, nie wiedząc, czy nie zabłąkał się aby do żydowskiego rewiru. Kobiety i dziewczęta ubrane w długie, jaskrawe suknie przebiegały przez ulicę z domu do domu. Zachowywały się swobodnie i pachniały perfumami. Dopadły go dreszcze, zmętniał mu wzrok. Żółte lampy gazowe wyrosły przed jego zmęczonymi oczyma na tle zamglonego nieba, płonąc jak przed ołtarzem. Przed drzwiami w oświetlonych sieniach zbierały się grupki ubrane jak do obrzędu. Znalazł się w innym świecie: zbudził się z trwającego całe stulecia snu.
Stanął na środku drogi, a serce panicznie dudniło mu w piersiach. Młoda kobieta ubrana w długą różową suknię położyła mu dłoń na ramieniu, próbując go zatrzymać, i spojrzała mu w oczy. Powiedziała radośnie:
– Dobry wieczór, Wilusiu!
W jej pokoju było ciepło i jasno. W głębokim fotelu obok łóżka siedziała z rozwartymi nogami olbrzymia lalka. Chciał zmusić się do mówienia i sprawić wrażenie, że czuje się swobodnie, kiedy patrzył na nią, jak ściąga suknię, i zwracał uwagę na dumne, świadome ruchy jej wyperfumowanej głowy.
Stał w ciszy pośrodku pokoju, podeszła do niego, po czym objęła go radośnie i uroczyście. Jej krągłe ramiona przytuliły go mocno do piersi, a on, widząc, że unosi ku niemu poważną, spokojną twarz, i czując, jak falują jej ciepłe, spokojne piersi, wybuchnął nieomal histerycznym szlochem. Łzy radości i ulgi zalśniły w jego uradowanych oczach, a wargi rozwarły się, choć nie przemówiły.
Pogłaskała go po włosach pobrzękującą ręką, nazywając małym nicponiem.
– Pocałuj mnie – powiedziała.
Ale jego usta nie chciały się pochylić do tego pocałunku. Pragnął, żeby trzymała go mocno w ramionach i pieściła wolno, bardzo, bardzo wolno. W jej ramionach poczuł się nagle silny i nieustraszony, i pewny siebie. Ale usta nie chciały nachylić się do tego pocałunku.
Nagłym ruchem dłoni skłoniła mu głowę i przywarła ustami do jego ust, a on czytał sens jej ruchów w szczerych, uniesionych oczach. Nie mógł znieść tego nadmiaru. Zamknął powieki, poddając się jej, ciałem i duszą, nie był świadomy niczego, tylko mrocznego parcia jej rozwierających się miękkich warg. Parły mu na mózg tak samo jak na wargi, jakby były narzędziem jakiejś niejasnej mowy; a między nimi poczuł nieznany i nieśmiały nacisk, mroczniejszy niż grzeszne omdlenie, łagodniejszy aniżeli dźwięk, aniżeli zapach.