utwory / zapowiedzi książek

Przestworzone rzeczy (1)

Filip Łobodziński

John Lennon

Fragment zapowiadający książkę Johna Lennona Przestworzone rzeczy, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, którą ukaże się w Biurze Literackim 9 listopada 2020 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Sam żem siadł

Pod drze­wem razu sam żem siadł,
okla­pły w smęt i tłuszcz,
śpiew damy jakiejś na mnie spadł,
skąd – nie wie­dzia­łem już.

Spo­glą­dam w nie­bo oraz wzwyż,
chcąc wie­dzieć, głos ten skąd.
Zga­du­la-zga­duj, śpiew ten słysz,
lecz widzieć – czy to błąd?

„Wyjdź­że a prze­mów, wstrzy­maj śpiew –
drę się jak bzdur­ny głąb –
wiem, że się skry­wasz tu wśród drzew” –
lecz próż­no szcze­rzę ząb.

Jej słod­ki trel ulu­lał mnie,
usną­łem wtu­lon w gąszcz,
prze­ck­nio­ny, patrzę w krąg i gdzie,
lecz damy nie ma wciąż.

Wtem oto trach! Jak w oko pieprz,
coś nagle wzrok mój dźga:
tyci malut­ki tyci wieprz
tak śpie­wa tra-la-la.

„Myśla­łem, żeś ty pięk­ną damą” –
chi­cho­czę cicho, lecz
znie­nac­ka dama wsta­ła sama
i odfru­nę­ła precz.


„Tajemniczy zapach róż”[1]

 W tam­tym okre­sie Yoko i ja popeł­ni­li­śmy jeden zasad­ni­czy błąd – dali­śmy się oma­mić maczy­stow­skim „fun­da­men­tal­nym rewo­lu­cjo­ni­stom” i ich cho­rym pomy­słom, że trze­ba zabi­jać ludzi, by ich uwol­nić od kapi­ta­li­zmu i/lub komu­ni­zmu (zale­ży, jak się aku­rat zapa­tru­je­cie). Trze­ba było pozo­stać przy naszych wła­snych meto­dach pra­cy na rzecz poko­ju: „bed-ins”, pla­ka­tach itp. Tym­cza­sem sta­nę­li­śmy oko w oko z rzą­dem ame­ry­kań­skim, mając u boku praw­ni­ka, któ­ry począt­ko­wo nie wie­rzył, że cała spra­wa ma pod­tekst poli­tycz­ny (sądził, że nie jeste­śmy „aż tak waż­ni”) ani że FBI nas nęka pod­słu­cha­mi i róż­ny­mi taki­mi akcja­mi.

A potem już uwie­rzył – kie­dy jemu też zało­żo­no pod­słuch.

Uda­ło nam się ich powstrzy­mać, gdy oświad­czy­li­śmy w pro­gra­mie „The Dick Cavett Show”, że nas śle­dzą i zakła­da­ją nam plu­skwy. (W tym samym pro­gra­mie zde­ner­wo­wa­łem też libe­ra­łów, mówiąc, że nie wie­rzę w te „pier­do­ły o prze­lud­nie­niu”. Ale dużo bar­dziej zde­ner­wo­wa­ła się wcze­śniej angiel­ska publicz­ność w podob­nym pro­gra­mie, wręcz wybu­cza­ła nas i wygwiz­da­ła w bar­dzo nie­przy­ja­zny spo­sób za to, że jeste­śmy pacy­fi­sta­mi, a wsparł ich ów słyn­ny piesz­czo­szek śro­do­wi­ska muzy­ki „poważ­nej”, czy­li sam Yehu­di „Dża­sem Cze­ba Zabi­jać” Menu­hin we wła­snej oso­bie. Gość, któ­ry – jak nie­sie wieść – nagry­wa każ­dą nutę osob­no!).

Na pierw­szą roz­pra­wę jecha­li­śmy autem moc­no prze­ję­ci. Sta­ran­nie zasto­so­wa­li­śmy się do wska­zó­wek, jakich udzie­li­ło nam medium – odczy­ta­li­śmy odpo­wied­nie frag­men­ty z Biblii Kró­la Jaku­ba, wło­ży­li­śmy odpo­wied­nie wer­se­ty w buty i nasą­czy­li­śmy magicz­ny­mi olej­ka­mi rytu­al­nie zło­żo­ne chu­s­tecz­ki.

Po piel­grzym­kach do Indii, do nie­ja­kie­go Baba­ji (?), z „Magic” Ale­xem Mar­da­sem, któ­ry oka­zał się szem­ra­nym cudo­twór­cą, wycza­ro­wu­ją­cym „zni­kąd” tanie zegar­ki z wła­sną podo­bi­zną na cyfer­bla­cie przed salą wypeł­nio­ną głów­nie Ame­ry­kan­ka­mi w śred­nim wie­ku (na zewnątrz w tym samym cza­sie tysią­ce hin­du­skich kalek sprze­da­wa­ły taką samą tan­de­tę, żeby mieć co do gęby wło­żyć) – wylą­do­wa­li­śmy w koń­cu w San Mateo pod San Fran­ci­sco w domu alko­ho­li­ka, mistrza kung-fu i aku­punk­tu­ry, i zamiesz­ka­li­śmy tam z jego rodzi­ną. To dzię­ki nie­mu prze­trwa­li­śmy tera­pię odsta­wie­nia meta­do­nu, któ­re dla Yoko omal nie skoń­czy­ło się śmier­cią. On też zdo­łał mnie prze­ko­nać, że mój angiel­ski lekarz nie miał racji (koleś wma­wiał mi, że nigdy nie będzie­my mieć dzie­ci, bo roz­pie­przy­łem wła­sną sper­mę wsku­tek nie­roz­waż­ne­go zaży­wa­nia nar­ko­ty­ków ite­pe, co wpę­dzi­ło mnie w strasz­li­wą depre­sję, tym bar­dziej że wła­dze imi­gra­cyj­ne wła­śnie anu­lo­wa­ły mi wizę aku­rat w trak­cie tera­pii pier­wot­nej u Arta Jano­va, przez co natych­miast wda­li­śmy się w herę). W ramach odsta­wia­nia nało­gu wsie­dli­śmy na sta­tek z Los Ange­les do Japo­nii (dok­tor Hong mówił nam, że w podob­ny rejs wybrał się za mło­du, żeby rzu­cić opium) i dotar­li­śmy do Joko­ha­my – czy­ści i szczę­śli­wi. Wte­dy pierw­szy raz spo­tka­łem się z rodzi­ca­mi Yoko.

Po wyj­ściu z meta­do­nu pod opie­ką dobre­go leka­rza, jego świet­nie gotu­ją­cej żony i bar­dzo pomoc­nej cór­ki on sam powie­dział: „Chce­cie mieć dziec­ko? Odstaw­cie nar­ko­ty­ki, odży­wiaj­cie się zdro­wo, nie minie rok, a przyj­dzie na świat. Przy­rze­kam wam”. Chwa­ła niech mu będzie – miał rację. Zmarł, zanim zdo­łał oso­bi­ście zoba­czyć Seana, ale zdą­ży­łem wysłać mu pola­ro­ido­we zdję­cie, zro­bio­ne jesz­cze w szpi­ta­lu nowo­jor­skim. Wciąż mamy kon­takt z rodzi­ną Hon­gów.

***

Gada­łem z Helen (no, ści­ślej – do Helen) i jak zwy­kle musia­łem bro­nić „misty­ków”. Dla odmia­ny nie wpa­dłem w szał. Nie­mniej zaczą­łem mówić coś takie­go, że w jakimś sen­sie jeśli nie wszy­scy, to wie­lu wiel­kich męż­czyzn i kobiet było „misty­ka­mi”: Ein­ste­in, któ­ry pod koniec życia wspo­mniał, że gdy­by miał wszyst­ko zacząć jesz­cze raz, wię­cej cza­su poświę­cił­by spra­wom ducho­wym; tak samo Pita­go­ras i New­ton byli misty­ka­mi. Ale moja głów­na myśl była taka: gdy chcesz dostą­pić „cało­ścio­we­go obco­wa­nia z duchem”, czy­li twór­cze­go natchnie­nia (wszyst­ko jed­no, czy masz łat­kę arty­sty, naukow­ca, misty­ka, medium czy kogo tam), „pro­ble­mem” nad­rzęd­nym jest opróż­nie­nie umy­słu.

***

Nie da się nicze­go nama­lo­wać na brud­nym papie­rze – potrze­ba czy­stej kart­ki.

***

„Obłęd” van Gogha, „zachla­nie się” Dyla­na Tho­ma­sa i tak dalej – to były pró­by wyrwa­nia się z kafta­nów bez­pie­czeń­stwa nało­żo­nych przez ich wła­sne umy­sły. Włą­czam w to „zaży­wa­nie nar­ko­ty­ków” prze­ze mnie i moje poko­le­nie. Lep­szym okre­śle­niem było­by „zaży­wa­nie sie­bie”.

Nie­mniej – widzia­łem bio­gra­fię Gau­gu­ina w tele­wi­zji i byłem pora­żo­ny jego nędz­ną śmier­cią (cho­ro­ba wene­rycz­na, któ­rą „leczył” rtę­cią), kie­dy wciąż odczu­wał ból w sto­pie zwich­nię­tej w wyni­ku pijac­kiej bur­dy, w jaką wdał się po powro­cie z „uda­ne­go” wer­ni­sa­żu w Pary­żu. Wyje­chał na Tahi­ti, by uciec przed wła­snym kafta­nem bez­pie­czeń­stwa: pra­cą w ban­ku, żoną i dzieć­mi, jed­no z nich zresz­tą kochał szcze­gól­nie – cór­kę, któ­rej zade­dy­ko­wał swój dzien­nik pro­wa­dzo­ny na połu­dnio­wym Pacy­fi­ku. Kie­dy dotarł na Tahi­ti, otrzy­mał listow­ną wia­do­mość z Fran­cji, że jego cór­ka nie żyje! Strasz­na cena za „przej­ście do histo­rii”. Osta­tecz­nie ukoń­czył swo­je wiel­kie „arcy­dzie­ło” i zmarł, a teza brzmi, że OK, był świet­nym mala­rzem, ale świat nie­źle dawał sobie radę bez choć­by skraw­ka jego „geniu­szu”. Zda­je się, że owo „arcy­dzie­ło” spło­nę­ło po jego śmier­ci. Teza dru­ga nato­miast mówi, że gdy­by miał moż­ność wejść w tak zwa­ny „misty­cyzm”… post… medy­ta­cje… i inne for­my (stąd for­ma­cja), mógł­by dostać się do „tej samej prze­strze­ni”. Zapew­niam, to cięż­ka pra­ca, ale jed­nak łatwiej­sza niż zabi­ja­nie same­go sie­bie i ludzi ze swo­je­go oto­cze­nia.

Tak samo z chrze­ści­ja­na­mi (tak zwa­ny­mi). Są nie­sa­mo­wi­cie zaję­ci potę­pia­niem samych sie­bie i innych, pra­wie­niem ludziom kazań albo, co gor­sza, zabi­ja­niem w imie­niu Chry­stu­sa. A żaden z nich nie rozu­mie, ba, nie sta­ra się zro­zu­mieć, postę­po­wa­niaChry­stu­sa. Mam wra­że­nie, że jedy­ny­mi praw­dzi­wy­mi chrze­ści­ja­na­mi byli (są?) gno­sty­cy, wie­rzą­cy w samo­po­zna­nie, czy­li w to, że sami sta­ją się Chry­stu­sa­mi, odnaj­du­ją Chry­stu­sa w sobie. Chri­stos to prze­cież po grec­ku „światło”[2]. Świa­tło jest Praw­dą. I wszy­scy pró­bu­je­my osią­gnąć dokład­nie to – roz­pa­lić świa­tło. Dzię­ki któ­re­mu lepiej was dostrze­ga­my. Chry­stus, Bud­da, Maho­met, Moj­żesz, Mila­re­pa i wie­le innych wiel­kich posta­ci poświę­ci­ło dużo cza­su na poszcze­nie, modli­twę oraz medy­ta­cję i pozo­sta­wi­ło nam „mapy” tery­to­rium „Boga”, by wszy­scy mogli je ujrzeć i eks­plo­ro­wać na wła­sne spo­so­by.

Dla mnie lek­cja jest oczy­wi­sta. Ja już „prze­gra­łem” jed­ną rodzi­nę, by stwo­rzyć – co? Sier­żan­ta Pie­prza? Obda­rzo­no mnie dru­gą szan­są. Bycie Bitle­sem nie­omal kosz­to­wa­ło mnie życie, a z pew­no­ścią kosz­to­wa­ło mnie wie­le zdro­wia – alko­hol i nar­ko­ty­ki nasta­ły dużo wcze­śniej, nim sta­li­śmy się zawo­do­wy­mi muzy­ka­mi – i wszyst­ko po to, żeby dotrzeć „tam”.

Dru­gi raz w życiu takie­go błę­du nie popeł­nię. Teraz natchnie­nie ma spły­wać dzię­ki meto­dom zna­nym wszyst­kim od cza­sów sta­ro­żyt­nych.

Jeże­li już nigdy nie „wytwo­rzę” nicze­go wię­cej dla pożyt­ku publicz­ne­go, to widać tak ma być.

Amen.

1978


„Omalże zdarzyło się to w Rzymie”

 Czy rap­tem wczo­raj wsie­dli na samo­lot do Rzy­mu? Nie spo­sób było tego stwier­dzić, nie­mniej Lau­rze po gło­wie gdzieś plą­ta­ła się wyka­łacz­ka.

Spo­tka­li się już na obie­dzie w Tan­ge­rze. Paso­wa­li do sie­bie, wyjąw­szy lek­kie nud­no­ści. Tym­cza­sem jed­nak ich mał­żeń­stwo kie­ro­wa­ło się do Hong­kon­gu. On był księ­go­wym zawie­szo­nym w czyn­no­ściach, ona kapra­lem w pie­cho­cie mor­skiej. Łączył ich jedy­nie „zdro­wy sza­cu­nek dla flag”. To mia­ło im słu­żyć zarów­no w dobrych, jak i w gor­szych cza­sach. „Pro­blem pole­ga na tym – dumał Hans – że nie jest nie do prze­zwy­cię­że­nia”. Lau­ra przy­tak­nę­ła gwał­tow­nie. „Nie aż tak, Hans – odpar­ła otwar­cie. – Wszyst­ko to przez two­je prze­klę­te roz­li­cza­nie wszyst­kie­go”. Głę­bo­ko to Han­sa zra­ni­ło, ale ugryzł się w język i prze­płu­kał gar­dło.

Samo­lot wylą­do­wał bez wido­mych środ­ków wspar­cia. Prze­mknę­li przez komo­rę cel­ną, żad­ne z nich sło­wem się nie ode­zwa­ło, gdy limu­zy­na gład­ko poko­na­ła dro­gę wśród stło­czo­nych żół­tych cebul. Westy­bul hote­lo­wy był nagrza­ny, zaku­rzo­ny i spo­ro odda­lo­ny od cen­trum Rzy­mu. Recep­cjo­ni­sta Anglik powi­tał ich uśmiesz­kiem. „Wita­my w Riga­mor­tis – prych­nął, uka­zu­jąc kom­plet zębów z ubez­pie­czal­ni. – Pokój pań­stwa będzie goto­wy za nie­ca­łą godzin­kę”. „O Boże – syk­nę­ła Lau­ra – a ze mnie się leje”. „Skrzy­żuj nogi, moja dro­ga” – zapro­po­no­wał Hans ocho­czo.

Lau­ra nic nie odrze­kła, ale dalej trosz­czy­ła się o nie­go z nie­do­wie­rza­niem. Wresz­cie pokój był goto­wy. Kie­dy już roz­pa­ko­wa­li się nawza­jem, Hans zamó­wił mar­ti­ni z lodem, Lau­ra tym­cza­sem usta­wicz­nie bra­ła prysz­nic. Mia­ło to stać się ich nawy­kiem na kolej­ne dzie­sięć dni, w czym prze­szka­dzał im jedy­nie cią­gły napływ kel­ne­rów. Piesz­czo­tli­wie gła­ska­li ozna­cze­nia na ręcz­ni­kach hote­lo­wych i czu­le zaglą­da­li nawza­jem do swo­ich szaf.

„To jest życie” – rzekł Hans, prze­ry­wa­jąc na chwi­lę, by otrzeć sper­mę z czo­ła Lau­ry. „Tak czy owak, takie wła­śnie prze­ży­wa­my” – dumał, odru­cho­wo macha­jąc ręką w stro­nę kobiał­ki Lau­ry.

„Z oby­cia rodzi się treść” – cią­gnął Hans z chle­bem żyt­nim, po czym ze śpie­wem na ustach „Ach, kry­cie jest pięk­ne” uca­ło­wał ser­decz­nie jej łoży­ska. Rze­czy­wi­ście ich życie przy­po­mi­na­ło cza­ro­dziej­ską kulę i tyl­ko ich wła­sny zarząd trans­por­tu publicz­ne­go mógł­by temu zaprze­czyć. Jak na razie psy­cho­dra­ma, któ­ra mia­ła wkrót­ce roz­wi­kłać ich prze­rost, jesz­cze nie obja­wi­ła swe­go brzyd­kie­go kacząt­ka. Los mie­li przyj­mo­wać dożyl­nie w kom­plet­nie nie­cie­ka­wy spo­sób. „Odosob­nie­nie przez wyszcze­gól­nie­nie”, jak miał to póź­niej okre­ślić pewien bli­ski przy­ja­ciel (taj­ny agent, któ­ry ujaw­nił się wobec gru­py dzien­ni­ka­rzy). Szyb­ko ochrzci­li go ksy­wą „Super­błysk”, a ta mia­ła do nie­go przy­lgnąć na zasa­dzie nowo­ści na całą resz­tę jego krót­kiej karie­ry. Inni bli­scy przy­ja­cie­le podob­no nie mówi­li nicze­go kon­kret­ne­go.

Pół roku póź­niej w pała­cu nie­szy­ją­ce­go już księ­cia Antwer­pii Lau­ra odkry­ła, że Hans przez więk­szość swe­go doro­słe­go życia cier­piał na nie­kom­pe­ten­cję. Mia­ło im to spik­ni­czyć pro­wiant, fun­do­wa­ny czę­ścio­wo ze spad­ku, a czę­ścio­wo z obli­ga­cji wojen­nych. Han­sa stać było jedy­nie na sło­wa: „Weź sobie kochan­ka, jak oświad­czy­ła Liz Tay­lor Pau­lo­wi New­ma­no­wi w Kot­ce na hote­lo­wej sali balo­wej”.

Lau­ra nie mia­ła zamia­ru dać się zasko­czyć. „Wolę zro­bić komuś żonę lota niż upa­dlać wła­sne mor­mo­ny – prze­ko­ny­wa­ła. – Dla­cze­go kura prze­cho­dzi muta­cję, cie­ka­wa jestem?”[3] (Była to cwa­na alu­zja do skrom­nych począt­ków Han­sa jako pił­ki base­bal­lo­wej w dru­ży­nie Jun­ker­sów). Defekt wymo­wy Han­sa nie­ba­wem stał się poważ­nym obcią­że­niem dla ich z wol­na zani­ka­ją­ce­go szczu­cia. „Nie wiem, czy docho­dzę, czy odcho­dzę” – poskar­ży­ła się Lau­ra, a jej cia­ło zadrża­ło kon­wul­syj­nie, jak gdy­by przez jej cia­ło prze­biegł sil­ny prąd lite­rac­ki. „Roz­pruj się – zaskom­lał Hans, po czym dodał, kie­ru­jąc się ku drzwiom: – Z ogór­ka­mi, tak jak lubisz”.

Roz­chod­nia­czek zaczy­nał jak­by kol­por­to­wać się po baga­żu pod­ręcz­nym Lau­ry, gdy z pła­czem pobie­gła do sypial­ni. Rzu­ci­ła się z wyso­ka i zła­ma­ła kark. Dosto­jeń­stwa jej pogrze­bo­wi doda­ła nie­obec­ność krew­nych. Hans zniósł jaja na jej grób, na któ­rym wid­niał pro­sty napis DZIĘKI BOGU, taki pry­wat­ny dow­cip, któ­ry miał go prze­śla­do­wać pod posta­cią Sze­fa Kuch­ni Pierw­szej Woj­ny Świa­to­wej, któ­ry szep­tał sło­wa „Some Enchan­ted Evening”[4]. „Wiem, że to Lau­ra – zwie­rzył się gru­pie leka­rzy na wizy­ta­cji. – To była nasza pio­sen­ka”. Popa­trzy­li na nie­go spoj­rze­nia­mi zare­zer­wo­wa­ny­mi dla pacjen­tów docho­dzą­cych. „Nie mam ser­ca mu tego powie­dzieć” – zauwa­żył naczel­ny dr, sowi­cie obda­rzo­ny dr Knopf, któ­ry w rodzi­nie Han­sa odgry­wał rolę leka­rza domo­we­go, jesz­cze zanim Hans się ogro­dził. „Pamię­tam go, jak był taki wyso­ki – tu dło­nie wska­za­ły ozna­ki przy­pusz­cze­nia. – Kto by pomy­ślał, że do tego doj­dzie – smut­ne potrzą­śnię­cie gło­wą. – Mój Boże! Posłu­ży­łem jego uko­cha­nej mat­ce”.

Hans już nie odzy­skał daw­nej chwa­ły, ale za to świet­nie się bawił, spusz­cza­jąc się na zupeł­nie obcych ludzi. Ser­ce mu nie wytrzy­ma­ło w auto­bu­sie w cen­trum Los Ange­les, kie­dy się­gał po coś dziw­ne­go, by to wrę­czyć następ­nie szo­fe­ro­wi. Zasto­so­wa­no meto­dę usta-usta, ale bez­sku­tecz­nie. Zło­żo­no go obok jego żony w zuży­tym papier­ni­ku i plot­ka gło­si­ła, że przy peł­ni księ­ży­ca widy­wa­no tam dwie posta­cie, któ­re „robią masaż dal­ma­tyń­czy­kom”. Ich mają­tek roz­dzie­lo­no w rów­nych czę­ściach głu­chym, nie­mym i śle­pym, „by nie dopu­ścić do kłót­ni”. Całe dzie­dzic­two ich dopro­wa­dzo­no do osta­tecz­nych wnio­sków na ścia­nie biblio­te­ki publicz­nej. Nie pozo­sta­wi­li żad­nych dzie­ci, o któ­rych war­to by mówić, za to ich życie sta­ło się natchnie­niem dla nie­opi­sa­nych milio­nów ludzi, któ­rzy nigdy o nich przed­tem nie sły­sze­li. Pre­zy­dent Eisen­ho­wer wyra­ził uczu­cia osza­la­łe­go świa­ta tymi słyn­ny­mi sło­wa­mi:

„Ode­szli i tyle”.

Teatr świa­ta wkrót­ce miał znów otwo­rzyć swe podwo­je wraz z odro­dze­niem pierw­szej woj­ny świa­to­wej. Prze­szła do histo­rii pod nazwą dru­giej woj­ny świa­to­wej… Upa­dek prze­siąk­nię­tej alko­ho­lem zakon­ni­cy pod­sy­cił ogień pod nowym duchem nie­miec­kim zwa­nym Got­ter­licht­brud­der­ka­ny­asch­pa­aren­zy­di­me­fud­der­le­iber­mi­chun­dze­sch­to­ne­sub­be­ra­li­ce­ko­op­na­ra­ny­bo­ga­pacz­my­mar­ken­zie­go­ing­swie­spe­iga­le­auf­fto­stist­ne­in­zu­mach­zu­aschen­bec­ker.

Czy­li po angiel­sku – Hitle­rem.


Przy­pi­sy:
[1] Moż­li­we nawią­za­nie do powie­dze­nia coming up roses, ozna­cza­ją­ce­go moż­li­wy dobry koniec złe­go począt­ku – przy czym przy­miot­nik „tajem­ni­czy” suge­ro­wał­by, że pozo­ry mogą mylić i koniec też może być zły [przyp. F.Ł.].
[2] Wszy­scy wie­my, że przy­ję­tym prze­kła­dem sło­wa Chri­stos jest „poma­za­niec”. Ale nas uczo­no, że w pier­wot­nych Zwo­jach znad Morza Mar­twe­go zosta­ło obja­wio­ne praw­dzi­we zna­cze­nie sło­wa Chri­stos – „świa­tło”, co dla nas mia­ło znacz­nie wię­cej sen­su. – Y.O.L.
[3] Para­fra­za popu­lar­nej w świe­cie anglo­sa­skim serii dow­ci­pów-zaga­dek: „Dla­cze­go kura prze­szła przez dro­gę? Żeby dostać się na dru­gą stro­nę”. Seria obej­mu­je roz­ma­ite warian­ty, podob­nie jak pol­ska seria „Przy­cho­dzi baba do leka­rza”. Dow­cip zosta­je spa­ra­fra­zo­wa­ny przez Len­no­na ponow­nie kil­ka stron dalej [przyp. F.Ł.].
[4] „Some Enchan­ted Eve­ning” – pio­sen­ka autor­stwa Richar­da Rod­ger­sa i Osca­ra Ham­mer­ste­ina II z musi­ca­lu South Paci­fic z 1948 roku [przyp. F.Ł.].

O autorach i autorkach

Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

John Lennon

ur. w 1940 roku w Liverpoolu. Brytyjski muzyk, kompozytor, piosenkarz i autor tekstów. Jeden z Beatlesów. W 1965 roku muzyk otrzymał z rąk królowej Elżbiety II Order Imperium Brytyjskiego (MBE). Zamordowany 8 grudnia 1980 roku. W 1994 roku został wprowadzony do Rock and Roll Hall of Fame.  

Powiązania