utwory / zapowiedzi książek

Przestworzone rzeczy (3)

Filip Łobodziński

John Lennon

Fragment zapowiadający książkę Johna Lennona Przestworzone rzeczy, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, którą ukaże się w Biurze Literackim 9 listopada 2020 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

W gabinecie dęty styk

Pani: Mam zdzi­rę w zębie, któ­ra pokor­nie mnie buli.

Pan: Zbocz­nij zatem pani na tym hote­lu i roz­dziaw łaska­wie gąb­kę – płasz­czę masz pani zgo­ła bez­zęb­ną.

Pani: Wdziur­no­ści! Mam ja wszak wciąż osiem zębów (osiem zębów mi zosta­ło).

Pan: Zatem stra­ci­łaś pani osiem­dzie­siąt trzy.

Pani: Nie­mąż­li­we.

Pan: Szwy­scy wie­dzą, że mamy szte­ry sie­pa­cze dwa zły i dzie­sięć chrza­now­ców, razem przy cie­ście dwa.

Pani: Ależ ja wszyst­ko uczy­ni­łam dla zba­wie­nia zęba.

Pan: Nie­wy­kła­czo­ne! Ale namer­da­no.

Pani: Ach! Cze­muż więc nie zgła­dzi­łam się do pana wcze­śniej!

Pan: Nie ster­ty, trze­ba dzia­łać teraz albo wal­ce.

Pani: Wyha­czy mi więc go pan?

Pan: Nie, wiel­ko­noż­na pani, ja go pani wyda­lę.

Pani: A wsza­koż to cier­pięt­ne.

Pan: Zobacz­my – Trach! I już po obro­cie.

Pani: Ależ, dro­gi panie, ja mia­łam życze­nie zacho­wać (pra­gnę­łam zacho­wać) ten ziąb.

Pan: Był cały w żało­bie i zsi­niał, pozo­sta­łe zresz­tą też.

Pani: Zmu­ło­wa­nia – nie­dłu­go jeść nie będę mia­ła czym.

Pan: Dar­mo­wa szczę­ka z naszej Suczy Wzgło­wia jest świet­na, no i wygląd­nie pani na trzy­dzie­ści lat w modzie.

Pani: (na stro­nie) Trzy­dzie­ści lat w modzie… (gło­śno) Sza­now­ny panie, jam nie kato­licz­ka, nuże wyha­czać mi wszyst­kie roso­chy.

Pan: Się robi w dzią­sło szar­pa­na.


„Omalże zdarzyło się to w Rzymie”

Czy rap­tem wczo­raj wsie­dli na samo­lot do Rzy­mu? Nie spo­sób było tego stwier­dzić, nie­mniej Lau­rze po gło­wie gdzieś plą­ta­ła się wyka­łacz­ka.

Spo­tka­li się już na obie­dzie w Tan­ge­rze. Paso­wa­li do sie­bie, wyjąw­szy lek­kie nud­no­ści. Tym­cza­sem jed­nak ich mał­żeń­stwo kie­ro­wa­ło się do Hong­kon­gu. On był księ­go­wym zawie­szo­nym w czyn­no­ściach, ona kapra­lem w pie­cho­cie mor­skiej. Łączył ich jedy­nie „zdro­wy sza­cu­nek dla flag”. To mia­ło im słu­żyć zarów­no w dobrych, jak i w gor­szych cza­sach. „Pro­blem pole­ga na tym – dumał Hans – że nie jest nie do prze­zwy­cię­że­nia”. Lau­ra przy­tak­nę­ła gwał­tow­nie. „Nie aż tak, Hans – odpar­ła otwar­cie. – Wszyst­ko to przez two­je prze­klę­te roz­li­cza­nie wszyst­kie­go”. Głę­bo­ko to Han­sa zra­ni­ło, ale ugryzł się w język i prze­płu­kał gar­dło.

Samo­lot wylą­do­wał bez wido­mych środ­ków wspar­cia. Prze­mknę­li przez komo­rę cel­ną, żad­ne z nich sło­wem się nie ode­zwa­ło, gdy limu­zy­na gład­ko poko­na­ła dro­gę wśród stło­czo­nych żół­tych cebul. Westy­bul hote­lo­wy był nagrza­ny, zaku­rzo­ny i spo­ro odda­lo­ny od cen­trum Rzy­mu. Recep­cjo­ni­sta Anglik powi­tał ich uśmiesz­kiem. „Wita­my w Riga­mor­tis – prych­nął, uka­zu­jąc kom­plet zębów z ubez­pie­czal­ni. – Pokój pań­stwa będzie goto­wy za nie­ca­łą godzin­kę”. „O Boże – syk­nę­ła Lau­ra – a ze mnie się leje”. „Skrzy­żuj nogi, moja dro­ga” – zapro­po­no­wał Hans ocho­czo.

Lau­ra nic nie odrze­kła, ale dalej trosz­czy­ła się o nie­go z nie­do­wie­rza­niem. Wresz­cie pokój był goto­wy. Kie­dy już roz­pa­ko­wa­li się nawza­jem, Hans zamó­wił mar­ti­ni z lodem, Lau­ra tym­cza­sem usta­wicz­nie bra­ła prysz­nic. Mia­ło to stać się ich nawy­kiem na kolej­ne dzie­sięć dni, w czym prze­szka­dzał im jedy­nie cią­gły napływ kel­ne­rów. Piesz­czo­tli­wie gła­ska­li ozna­cze­nia na ręcz­ni­kach hote­lo­wych i czu­le zaglą­da­li nawza­jem do swo­ich szaf.

„To jest życie” – rzekł Hans, prze­ry­wa­jąc na chwi­lę, by otrzeć sper­mę z czo­ła Lau­ry. „Tak czy owak, takie wła­śnie prze­ży­wa­my” – dumał, odru­cho­wo macha­jąc ręką w stro­nę kobiał­ki Lau­ry.

„Z oby­cia rodzi się treść” – cią­gnął Hans z chle­bem żyt­nim, po czym ze śpie­wem na ustach „Ach, kry­cie jest pięk­ne” uca­ło­wał ser­decz­nie jej łoży­ska. Rze­czy­wi­ście ich życie przy­po­mi­na­ło cza­ro­dziej­ską kulę i tyl­ko ich wła­sny zarząd trans­por­tu publicz­ne­go mógł­by temu zaprze­czyć. Jak na razie psy­cho­dra­ma, któ­ra mia­ła wkrót­ce roz­wi­kłać ich prze­rost, jesz­cze nie obja­wi­ła swe­go brzyd­kie­go kacząt­ka. Los mie­li przyj­mo­wać dożyl­nie w kom­plet­nie nie­cie­ka­wy spo­sób. „Odosob­nie­nie przez wyszcze­gól­nie­nie”, jak miał to póź­niej okre­ślić pewien bli­ski przy­ja­ciel (taj­ny agent, któ­ry ujaw­nił się wobec gru­py dzien­ni­ka­rzy). Szyb­ko ochrzci­li go ksy­wą „Super­błysk”, a ta mia­ła do nie­go przy­lgnąć na zasa­dzie nowo­ści na całą resz­tę jego krót­kiej karie­ry. Inni bli­scy przy­ja­cie­le podob­no nie mówi­li nicze­go kon­kret­ne­go.

Pół roku póź­niej w pała­cu nie­szy­ją­ce­go już księ­cia Antwer­pii Lau­ra odkry­ła, że Hans przez więk­szość swe­go doro­słe­go życia cier­piał na nie­kom­pe­ten­cję. Mia­ło im to spik­ni­czyć pro­wiant, fun­do­wa­ny czę­ścio­wo ze spad­ku, a czę­ścio­wo z obli­ga­cji wojen­nych. Han­sa stać było jedy­nie na sło­wa: „Weź sobie kochan­ka, jak oświad­czy­ła Liz Tay­lor Pau­lo­wi New­ma­no­wi w Kot­ce na hote­lo­wej sali balo­wej”.

Lau­ra nie mia­ła zamia­ru dać się zasko­czyć. „Wolę zro­bić komuś żonę lota niż upa­dlać wła­sne mor­mo­ny – prze­ko­ny­wa­ła. – Dla­cze­go kura prze­cho­dzi muta­cję, cie­ka­wa jestem?”[1]. (Była to cwa­na alu­zja do skrom­nych począt­ków Han­sa jako pił­ki base­bal­lo­wej w dru­ży­nie Jun­ker­sów). Defekt wymo­wy Han­sa nie­ba­wem stał się poważ­nym obcią­że­niem dla ich z wol­na zani­ka­ją­ce­go szczu­cia. „Nie wiem, czy docho­dzę, czy odcho­dzę” – poskar­ży­ła się Lau­ra, a jej cia­ło zadrża­ło kon­wul­syj­nie, jak gdy­by przez jej cia­ło prze­biegł sil­ny prąd lite­rac­ki. „Roz­pruj się – zaskom­lał Hans, po czym dodał, kie­ru­jąc się ku drzwiom: – Z ogór­ka­mi, tak jak lubisz”.

Roz­chod­nia­czek zaczy­nał jak­by kol­por­to­wać się po baga­żu pod­ręcz­nym Lau­ry, gdy z pła­czem pobie­gła do sypial­ni. Rzu­ci­ła się z wyso­ka i zła­ma­ła kark. Dosto­jeń­stwa jej pogrze­bo­wi doda­ła nie­obec­ność krew­nych. Hans zniósł jaja na jej grób, na któ­rym wid­niał pro­sty napis DZIĘKI BOGU, taki pry­wat­ny dow­cip, któ­ry miał go prze­śla­do­wać pod posta­cią Sze­fa Kuch­ni Pierw­szej Woj­ny Świa­to­wej, któ­ry szep­tał sło­wa „Some Enchan­ted Evening”[2] „Wiem, że to Lau­ra – zwie­rzył się gru­pie leka­rzy na wizy­ta­cji. – To była nasza pio­sen­ka”. Popa­trzy­li na nie­go spoj­rze­nia­mi zare­zer­wo­wa­ny­mi dla pacjen­tów docho­dzą­cych. „Nie mam ser­ca mu tego powie­dzieć” – zauwa­żył naczel­ny dr, sowi­cie obda­rzo­ny dr Knopf, któ­ry w rodzi­nie Han­sa odgry­wał rolę leka­rza domo­we­go, jesz­cze zanim Hans się ogro­dził. „Pamię­tam go, jak był taki wyso­ki – tu dło­nie wska­za­ły ozna­ki przy­pusz­cze­nia. – Kto by pomy­ślał, że do tego doj­dzie – smut­ne potrzą­śnię­cie gło­wą. – Mój Boże! Posłu­ży­łem jego uko­cha­nej mat­ce”.

Hans już nie odzy­skał daw­nej chwa­ły, ale za to świet­nie się bawił, spusz­cza­jąc się na zupeł­nie obcych ludzi. Ser­ce mu nie wytrzy­ma­ło w auto­bu­sie w cen­trum Los Ange­les, kie­dy się­gał po coś dziw­ne­go, by to wrę­czyć następ­nie szo­fe­ro­wi. Zasto­so­wa­no meto­dę usta-usta, ale bez­sku­tecz­nie. Zło­żo­no go obok jego żony w zuży­tym papier­ni­ku i plot­ka gło­si­ła, że przy peł­ni księ­ży­ca widy­wa­no tam dwie posta­cie, któ­re „robią masaż dal­ma­tyń­czy­kom”. Ich mają­tek roz­dzie­lo­no w rów­nych czę­ściach głu­chym, nie­mym i śle­pym, „by nie dopu­ścić do kłót­ni”. Całe dzie­dzic­two ich dopro­wa­dzo­no do osta­tecz­nych wnio­sków na ścia­nie biblio­te­ki publicz­nej. Nie pozo­sta­wi­li żad­nych dzie­ci, o któ­rych war­to by mówić, za to ich życie sta­ło się natchnie­niem dla nie­opi­sa­nych milio­nów ludzi, któ­rzy nigdy o nich przed­tem nie sły­sze­li. Pre­zy­dent Eisen­ho­wer wyra­ził uczu­cia osza­la­łe­go świa­ta tymi słyn­ny­mi sło­wa­mi:

„Ode­szli i tyle”.

Teatr świa­ta wkrót­ce miał znów otwo­rzyć swe podwo­je wraz z odro­dze­niem pierw­szej woj­ny świa­to­wej. Prze­szła do histo­rii pod nazwą dru­giej woj­ny świa­to­wej… Upa­dek prze­siąk­nię­tej alko­ho­lem zakon­ni­cy pod­sy­cił ogień pod nowym duchem nie­miec­kim zwa­nym Got­ter­licht­brud­der­ka­ny­asch­pa­aren­zy­di­me­fud­der­le­iber­mi­chun­dze­sch­to­ne­sub­be­ra­li­ce­ko­op­na­ra­ny­bo­ga­pacz­my­mar­ken­zie­go­ing­swie­spe­iga­le­auf­fto­stist­ne­in­zu­mach­zu­aschen­bec­ker.

Czy­li po angiel­sku – Hitle­rem.

Przy­pi­sy:
[1] Para­fra­za popu­lar­nej w świe­cie anglo­sa­skim serii dow­ci­pów-zaga­dek „Dla­cze­go kura prze­szła przez dro­gę? Żeby dostać się na dru­gą stro­nę”. Seria obej­mu­je roz­ma­ite warian­ty, podob­nie jak pol­ska seria „Przy­cho­dzi baba do leka­rza”. Dow­cip zosta­je spa­ra­fra­zo­wa­ny przez Len­no­na ponow­nie kil­ka stron dalej [przyp. F.Ł.].
[2] Some Enchan­ted Eve­ning – pio­sen­ka autor­stwa Richar­da Rod­ger­sa i Osca­ra Ham­mer­ste­ina II z musi­ca­lu South Paci­fic z 1948 roku [przyp. F.Ł.].

O autorach i autorkach

Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

John Lennon

ur. w 1940 roku w Liverpoolu. Brytyjski muzyk, kompozytor, piosenkarz i autor tekstów. Jeden z Beatlesów. W 1965 roku muzyk otrzymał z rąk królowej Elżbiety II Order Imperium Brytyjskiego (MBE). Zamordowany 8 grudnia 1980 roku. W 1994 roku został wprowadzony do Rock and Roll Hall of Fame.  

Powiązania