Suniemy nowym objazdem
Suniemy nowym objazdem, Kacsa nagle odwraca głowę i pyta, gdzie my kurwa jesteśmy, ale wszyscy stulają ryje, bo albo nie mają zielonego pojęcia, albo nie chcą palnąć głupoty, albo próbują wyprowadzić wszystkich w pole, żebyśmy jeszcze bardziej zabłądzili. Ja też nie znam tych okolic, w dodatku w strasznej chlapie niczego nie widać, a przecież sam bym się cieszył, gdybym wiedział, gdzie jesteśmy, bo inaczej do usranej śmierci nie dowleczemy się do domu.
– To tam to nie rzeźnia? – pokazuję przypominający dzika wielki fabryczny budynek, a Kacsa tylko duka, „Niby gdzie, kurwa jego mać?”, ale na próżno się odwraca, po chwili jesteśmy za wielkim dźwiękochłonnym murem i wszystko się rozciąga, jakoś tak, jak w Gwiezdnych wojnach, kiedy przyspieszają do prędkości światła. Kacsa ma w sobie coś z Harrisona Forda, zwłaszcza jak w półmroku widzę go od tyłu. Zawsze on prowadzi, choć nie ma prawa jazdy, pożyczył od Misiego. Misi to jego cioteczny brat i na fotografii są całkiem podobni. Nie kumam, skąd gówniarz skombinował papiery, w lecie dopiero skończy szesnaście lat, ale jeszcze nigdy nie zaliczyli wpadki. Trzy razy pod rząd oblał z przepisów, choć ojciec dał egzaminatorowi w łapę.
Jedziemy samochodem Kacsy. Stary lis, nie chciał się przyznać, że wziął od ojca, a przecież wiem, że mu zajebał. Ojciec Kacsy jest w porzo, ale nie ma lipy, żeby ot tak po prostu dał syneczkowi trzystukonną brykę za sto milionów. Kacsa jedną rękę trzyma na kierownicy, drugą grzebie w torbie z McDonalda, ze znudzoną miną wyciąga Big Macka i wypycha całego do gęby. Zwiędłe liście sałaty spadają mu na spodnie. Zolika pochyla się, chyba chce o coś zapytać, próbuje wysunąć głowę pomiędzy dwoma przednimi fotelami, z impetem uderza o zagłówek. Zawsze jest taki nakręcony, cokolwiek by palił czy łykał. Nie wiem, jak działa na niego alkohol, bo nigdy nie pije. Ostrożnie się pochylam, żeby spojrzeć ponad ramionami Kacsy i zerknąć na prędkościomierz, ale wibrujący niebieskim blaskiem rząd cyferek znika z tablicy i widzę tylko, że zaczyna się od trójki albo ósemki. W kabinie kłębi się gęsty, lepki dym, jak gdybyśmy siedzieli w gigantycznej cukrowej wacie. Kacsa patrzy na swoje uda, próbuje zrzucić na podłogę kawałki sałaty, i tak długo przy nich grzebie, aż resztki sosu rozmazują się na spodniach.
– Wypierdolę kurwa mać w powietrze tego jebanego Burger Kinga! – wybucha wściekłością.
– Byliśmy w McDonaldzie – zauważa cicho Zolika, uderzając się w czoło.
– Zasrana różnica – odwarkuje Kacsa.
– Nie nakręcaj się! – uśmiecha się Bója z kamienną twarzą. – Ze sztucznej skóry zmyje się bez problemu.
Bója gra w piłkę wodną, i dlatego tak go nazywają, bo nie można go wepchnąć pod wodę. Sto pięć kilogramów samych mięśni. Chłopaki z klasy matematycznej tak nazwali jednostkę miary. Bója pierwszy miał owłosienie wokół ptaka.
– Z jakiej kurwa sztucznej skóry? – odgryza się urażony Kacsa.
– Ze sztucznej skóry, takiej jak w pociągu – odpowiada Bója.
– Pierdu, pierdu – Kacsa nie odpuszcza, ale z trudem udaje mu się powstrzymać śmiech.
Bója, zadowolony z siebie, rozsiada się na fotelu pasażera, jak gdyby wylegiwał się na leżaku, środkowym i serdeczny palcem zaciska żarzącego się grubego skręta. Też jest zdrowo zjarany, z trudem łapie powietrze i uśmiechnięty gapi się przed siebie, niczym wielki żółty banan. Właśnie chcę zacząć liczyć, jak długo wytrzyma bez powietrza, kiedy nagle, niczym wybudzony z głębokiego snu, spogląda na trąbkę, zaciąga się ze smakiem i wypuszczając dym pod nogi, podaje im papierosa. Ramię wydłuża mu się tak samo jak inspektorowi Bigyó.
– Dzięki-dzięki-dzięki – duka Zolika. – Już myślałem, że będziesz sam jar… jar… aż dojedziemy. – Plącze mu się język, próbuje jeszcze raz, ale nie daje rady i wyrywa Bói skręta. Jestem mu wdzięczny, bo nie muszę ruszać się z miejsca, jak mam chęć pociągnąć. Zolika szybko zaciąga się raz po raz, kiedy wyjmuje papierosa z ust, bibułka przylepia mu się do warg i pęka. Mija cała wieczność, nim skręt znajdzie się w moich rękach, a jednak się nie spieszę. Chcę się rozkoszować każdą sekundą. Ostrożnie wygładzam bibułkę, turlam w palcach ciepłego skręta. Kiedy się zaciągam, drapie mnie w gardle. Znów dodali za dużo tytoniu, dlatego jest taki gruby, nie z powodu trawy. Kacsa cykorzy się, że ojciec wyczuje zapach marychy, choć wydaje mi się, że by się nie poznał i nawet nie będzie się przypierdalał, że palimy. Stary też zawsze prowadzi z fajorem w zębach.
– No i co z tego? – pyta Bója, marszcząc czoło. Powoli cedzi słowa, jak w telewizyjnych programach o zdalnym leczeniu sobowtór Buda Spencera wciskający kit emerytom.
– Haska, niga’ – odpowiada Kacsa. Kilka miesięcy temu zadurzył się w jakimś zespole grającym na prowincji gangsterskiego rapa, teraz też oni dręczą nas z głośników i od tamtego czasu, jak sobie zapali, bez przerwy coś bredzi o Murzynach, i nawet udaje mu się gadać do rymu.
– A ja mówię o Big Macu – Boja mruży oczy. Szczypią go od dymu.
– O Big Macu? – pyta Kacsa.
– No – Bója popija kolę i czkając, dodaje: „Śmierdzi jak gówno”. Umie tak powiedzieć nawet całkiem długie zdania. Wielkie ma nie tylko płuca, ale i żołądek.
– Jak jeszcze raz się wetniesz i wysiadasz – usztywnia się Kacsa.
Bója leniwie obraca w szklance kostki lodu, nic go nie rusza, wie, że to tylko niegroźne pogróżki. Kacsa ustawił skrzynię w trybie drive i nie ma odwagi zwolnić. Nie ma mowy, żeby miał się zatrzymać na tym pustkowiu tylko po to, żeby wysadzić Bóję. Na słowo „gówno” przychodzi mi na myśl puenta, ale mam chrypkę i nim udaje mi się dobyć głos z gardła, Bója ryczy na całego, a ja zapominam, co chciałem powiedzieć.
– Laski… – ryczy, uderzając o siebie kolanami. – Laski… – dusi się ze śmiechu, aż łzy napływają mu do oczu. – … maczały… – chwyta powietrze. – … w keczupie…
I jeszcze coś mówi, chyba, że, że tampon, ale nie rozumiem dokładnie, bo, pochlipując, ociera łzy. Patrzymy na niego z Zoliką, nie odzywając się ani słowem, a on zerka na Kacsę i po chwili odwraca się zdziwiony. To porządny chłopak, ale czasami martwię się o niego. Albo z jego powodu.
– W Big Macu nie dają z kechupem – odzywa się Zolika – ale z takim specjalnym sosem robionym na podstawie sekretnego przepisu. – Wymawia przez A, kechap. Zolika ma robotę w McDonaldzie, wie, o czym mówi.
– Pierdol się, kurwa… – Kacsa urywa w pół zdania i spogląda na ostatni kęs Big Maca, który ściska pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem. Bója znów ryczy ze śmiechu, a Kacsa się wścieka. Widzę w lusterku jego wykrzywioną ze złości twarz.
– W godzinach pracy nie czochramy freda – broni się urażony Zolika.
Ściemnia. Wszyscy czochrają freda.
Kacsa pomrukuje i wrzuca do popielniczki resztki Big Maca.