Do domu
Decydujesz się iść na piechotę. Pogoda niezła, lipcowa noc, dopiero zaczyna szarzeć. Spoglądasz na swój telefon. Jest 3:14. Analizujesz straty tego wieczoru. Może miałaś rozum i przestałaś pić po trzecim drinku. Może przestałaś pić o pierwszej. Może jutro pracujesz. Wyglądasz jakbyś jeszcze była w tym wieku, w którym pracuje się w usługach w co drugi weekend. Może właśnie skończyłaś dudlić ostatnie z wielu piw – nie jesteś laską, która zmarnowałaby pół piwa, choćby twoi kumple już się zbierali do domu albo choćby twój imprezowy partner znalazł sobie stosowną przelotną znajomość.
Znów lukasz na telefon i chowasz go z powrotem do kieszeni. Chwytasz za breloczek w drugiej kieszeni, przekładasz klucze między palcami i zaciskasz pięść. Teraz masz pod prochowcem niedużą maczugę w gotowości. Poczułaś się bezpieczniej, choć, prawdę powiedziawszy, nie potrafisz się bić. Uderzysz napastnika prostym w twarz czy walniesz pięścią łukiem z góry jak kot wysuwający pazurki? Wbijasz sobie do łba, żeby spytać o to YouTuba, kiedy wrócisz do domu.
Do domu. Jak daleko masz do domu? Mapujesz w myślach drogę, z góry wybierasz trasę, analizując które ulice są wąskie i pogrążone w cieniu o brzasku, a które dobrze oświetlone, szerokie, i gdzie panuje największy ruch. W pewnym momencie będziesz musiała skręcić w mało uczęszczaną uliczkę z wysokimi krzakami. To tam młodsza siostra twojej najlepszej przyjaciółki została napadnięta. A może twoja najlepsza przyjaciółka? Tą uliczką w nocy nigdy nie pójdziesz. Tą drugą, która tak naprawdę jest najprostszą drogą do domu, też nie, zwłaszcza po tym, jak dowiedziałaś się, że dwa lata temu zaatakowano tam dziewczynę. Mówili w wiadomościach. Napastnik dopchnął ją do ściany i zdarł z niej spodnie, ale zaczęła krzyczeć i uciekł. Nie masz pewności, jak głośno potrafisz wrzasnąć. Czy w ogóle jesteś w stanie. Może dobrze by było kiedyś poćwiczyć. Znów sięgasz po telefon, korci cię, żeby zadzwonić. Żałujesz, że nie masz narzeczonego, który mógłby cię odebrać, gdy wrócisz do domu, zresztą może masz narzeczonego, ale on akurat śpi w domu, w łóżku, więc nie masz ochoty budzić go z powodu takiej pierdoły. Zastanawiasz się, czy twoim ziomalom chciałoby się gadać z tobą przez telefon po drodze, bo przecież kumaliście się cały wieczór. Kumpela, która poszła na szmegas vegas, oczywiście odpada.
Skrollujesz odruchowo książkę telefoniczną, po to chyba tylko, żeby się skupić na czymś innym niż na mijanych ogródkach. Tych, w które ktoś mógłby cię wciągnąć. Zatrzymujesz się przy numerze mamy. Skumałaby bazę, tyle że już dawno śpiulka. Ona nie lubi, jak melanżujesz sama na mieście. Nieraz prosiła cię, żebyś zadzwoniła, kiedy wrócisz na chatę. Jeśli wie, że akurat vixujesz. A ty zawsze zapewniasz ją, że nie ma się czego obawiać, jesteś ostrożna, nigdy nie wlewasz w siebie bez umiaru i zwykle ktoś cię odprowadza do domu. Wtedy ona przypomina o nie tak dawnej napaści w śródmieściu. Ile przestępstw zgłoszono w zeszłym roku i że ich liczba z roku na rok rośnie. Ty na to odpowiadasz, że nie przybyło przestępstw, lecz zgłoszeń. Dzięki powszechnej debacie kobiety chętniej szukają dziś pomocy po napaści. Czasem po prostu urywasz bajerę. Wtedy żegnasz ją w tym samym tonie, w jakim kazałabyś psu warować, zarzucasz zadbane włosy za ramię i postanawiasz, że nie będzie potencjalna napaść rządziła twoim życiem. Idziesz na imprę. Z tyłu głowy jednak kiełkuje nasionko, które zasiała, opowiadając ci swoją historię. Z tyłu głowy nosisz tajemnicę, której obiecałaś nikomu nie zdradzić, nigdy. Że ona została. Nieważne, w jakich okolicznościach ani w jakim była wtedy wieku. Ale że została. Świadomość powoduje, że przestajesz wywracać gałami. Ostrzeżenia, zamiast wejść jednym uchem i wyjść drugim, zadomowiły się w tobie.
W odległości czterdziestu, pięćdziesięciu metrów zauważasz ziutka. Idzie tą samą stroną ulicy, naprzeciwko ciebie, dość szybko. Czy bardzo szybko? Mocno ściskasz klucze w prawej kieszeni. Przesuwasz dłoń w górę i w dół i czujesz, że łatwo da się wyciągnąć pięść. Klucze nie zaplątają się w prochowiec. Gość szybko się zbliża. Chwytasz telefon w drugiej kieszeni. Wyciągasz go, jakby ktoś do ciebie dzwonił. Wciskasz 112, masz go w pogotowiu. Udajesz, że odbierasz. Podnosisz wzrok i znów spuszczasz go pod nogi. Już cię zauważył. Dzieli was dwadzieścia metrów. Rzucasz do telefonu, że za momencik będziesz, i tak, zajebiście się bawiłaś. Na tyle głośno, żeby usłyszał. On skręca na jezdnię i przechodzi na drugą stronę. Śledzisz go kątem oka. Kilka kroków później szybko zerkasz przez ramię. Widzisz, że się sporo oddalił; nie zaatakuje ciebie od tyłu. Przychodzi ci do głowy, że przeszedł na drugą stronę właśnie po to, żebyś się niczego nie musiała cykać.
Zostało ci jeszcze dziesięć minut do domu. Zaczynasz żałować, że nie wzięłaś taksy. Tyle że mieszkasz w takiej kłopotliwej odległości, piętnaście minut piechotą od śródmieścia. Na tyle daleko, żebyś chciała zamówić taryfę, ale na tyle blisko, że byłoby to właściwie niewybaczalne. Kiedy byłaś młodsza i biedniejsza, nawet byś o tym nie pomyślała. Wspominasz wszystkie powroty do domu w tamtych czasach, jak chlałaś, byle kto stawiał ci drinki, jak wracałaś do domu w samych skarpetkach; łatwowierna, niekumata, nawet w obie noce weekendu. Zdajesz sobie sprawę z tego, że masz szczęście, że ci się nic nie stało.
Doszłaś do głównej arterii. Mijają cię pojedyncze taksówki. Zwalniasz nieco. Mimo że jest mrok, a okolica nie należy do uczęszczanych. Przygotowujesz się psychicznie do ostatniego odcinka. Uliczki z krzewami. Nagle przypomina ci się rozmowa z najlepszym kumplem sprzed kilku miesięcy. W barze siedział ziutas, który przez długi czas miał cię na oku. Krążył wokół ciebie jak mały księżyc. Nigdy za bardzo się nie zbliżył. Nie był jednym z tych napuszonych, niemrawych gości, którzy proponowali ci drinka, a kiedy zrobiłaś groźną minę, odchodzili z podkulonym ogonem. Ten był wyprostowany, skupienie w oczach. Dziwny. Nieokrzesany. Kiedy wkładałaś kurtkę, otarł się o ciebie i spytał, czy pójdziesz z nim do domu. Czułaś pogardę. Przestraszyłaś się. Kumpel był rowerem, ty na piechotę. Poprosiłaś, żeby prowadził jednoślad, nadrobił z tobą drogi. Było zimno, czas między zimą a wiosną, miał pewne opory, nie całkiem kumał czaczę. Żartował trochę z twoich urojeń. Potem zgodził się pójść z tobą. Obiecałaś zaprosić go na naleśniki następnego dnia, ale zapomniałaś. „Nigdy nie czujesz się dziwnie, wracając samemu do domu?” – spytałaś, kiedyście już dotarli do sedna dzielnicy mieszkalnej. „W Reykjaviku?” – zapytał z niedowierzaniem. Spojrzał na bezludną ulicę jakby chciał ci uzmysłowić jej niewinność.
Szelest liści. Ktoś czai się za twoimi plecami. Tuż za tobą. Nagle je słyszysz. Twarde, drobne kroki. Podkręcasz tempo i słyszysz, że przechodzień również przyśpiesza. Odwracając się, jesteś przygotowana na atak.
To jakaś dziewczyna. Trochę młodsza od ciebie. Ubrana zbyt lekko. Wygląda na nieco al dente. Uśmiecha się do ciebie. Oddychasz z ulgą. Jest was dwie. Nikt nie zaatakuje dwóch dziewczyn. Odwzajemniasz jej uśmiech. Wstydzisz się za serce, które wali w piersiach niczym kowal. Spory kawałek idziecie nie razem. Potem musisz skręcić. Ona idzie dalej prosto, ręce skrzyżowane pod piersiami, barki wyostrzone, sztywne, układają się w wielkie M. Sporo już przyspieszyła. Potyka się nieznacznie na wystającej płycie chodnikowej, ale zaraz łapie równowagę. Wpadasz w furię. Tak się bać. Strach odebrał wam noc. Kiedyś w drodze do domu słuchałaś muzyki. Na cały regulator, choć słuchawki trzeszczały. Wydłużasz krok. Weszłaś już w zakrzaczone uliczki, z podjazdami, zaułkami, wysokimi drzewami. Nikogo nie widać. Najchętniej rozebrałabyś się i resztę drogi przeszła nago. Powoli. Kręcąc arsenem najseksowniej, jak tylko potrafisz. Kreśląc kółka wokół sutków palcami od faków, gdyby ktoś cię mijał. A potem tymiż palcami posłała całusa.
Jesteś już prawie w domu. Dzielą cię od niego tylko dwie minuty. Postanawiasz zapuścić się w boczną uliczkę, żeby skrócić drogę. Czujesz się właściwie całkiem trzeźwa, ale pewno nie masz racji. Usiłujesz przypomnieć sobie, co masz w lodówce. Zjadłaś już pizzę z zamrażalnika?
Prawdopodobnie, ale musisz to sobie przypomnieć. Nie wyglądasz na dziewczynę, która zapomina, czy ma pizzę w zamrażalce.
Oto i twój dom. Prostujesz palce, więc maczuga w kieszeni znów staje się pękiem kluczy. Wyciągasz je. Wybierasz klucz od drzwi zewnętrznych. Ma fioletową lub żółtą nakładkę gumową na krawędzi. A może to ten klasyczny klucz w kształcie trapezu w złotym kolorze? Jedno jest pewne, chodnik przed twoim domem tonie w żwirze z podjazdu. Tam są schody do drzwi wejściowych. Na każdym stopniu stoi jakaś roślina lub kwiat w puszce po konserwie, to sąsiadka w imieniu was obu zdecydowała, że powinny tam stać. Jesteś już pod drzwiami. Szybko otwierasz i wślizgujesz się do środka. Zamykasz. Chwytasz za klamkę. Zamknięte. Wzdychasz. Jesteś zadowolona. Jesteś w domu.