Małżeństwo, jak powszechnie wiadomo, to prywatna sprawa dwojga ludzi, mężczyzny i kobiety. Nasz przypadek jednak nie mieścił się w tej normie, ponieważ – mimo że nie przekroczyliśmy granicy monogamii – żyliśmy w trójkącie. Partia śledziła każdy nasz krok, chodziła za nami jak cień, a nawet wlazła nam do łóżka. Kiedy już do szpiku kości znudziła mi się tak zwana pozycja na misjonarza i zaproponowałem żonie odrobinę fantazji, oburzona powiedziała „nie”. Jej argumentacja, oględnie mówiąc, wprawiła mnie w osłupienie.
– Partia na pewno by tego nie pochwaliła – zauważyła. – Partia wzywa do powściągania się od perwersji.
Zrozumiałem, że moje małżeństwo brnie w ślepą uliczkę. A tak szczęśliwie się zapowiadało, zupełnie typowo. Po tym, jak wstąpiłem do partii, zdałem egzamin magisterski i odbyłem rok zasadniczej służby wojskowej, teść rozpostarł nade mną swoje opiekuńcze skrzydła i wyprawiliśmy weselicho, na którym Zosia umyła sobie nogi w szampanie, mnie całego wysmarowała kawiorem, a potem, około północy, wzięła pod rękę, byśmy w rytmie rzęsistych braw gości uroczyście przedefilowali do sypialni. Wtedy jeszcze nie przeczuwałem, że to będzie ostatni popis jej ekscentryzmu. Szedłem do łóżka z panią Récamier, a rano obudziła się przy mnie Joanna d’Arc.
Radość ze ślubu, najintensywniejsze i najwznioślejsze chwile naszego szczęścia przerwał mój skłonny do pieniactwa ojciec. Znów był zwykłym szewcem, po sześćdziesiątym ósmym usunięto go z partii, a on z zemsty wrócił na łono kościoła. Tego, że kolaboruję z władzą, nie pochwalał, słał mi nieprzyjemne listy z żądaniami ślubu kościelnego, o którym Zosia i teść oczywiście nawet nie chcieli słyszeć. Strasznie się pokłóciliśmy, co zaowocowało deklaracją ojca, że on nie zamierza uczestniczyć w pogańskim obrzędzie, a nasze małżeństwo uznaje za nieważne. Kiedy teść zobaczył, jak bardzo jestem zmartwiony, przystał na kompromis. Wspólnie postanowiliśmy, że tydzień po złożeniu przysięgi w urzędzie, tajnie powtórzymy ją w moim mieście rodzinnym w obecności ojca i dwóch świadków. Taki układ odpowiadał też głównemu zainteresowanemu, który, jak tylko się o nim dowiedział, w try miga podreptał na rozmowy do miejscowego proboszcza. Po kryjomu stopniowo wszystko dopięliśmy na ostatni guzik. Zgodnie z umową Zosia miała dojechać na miejsce pociągiem, a ja dzień wcześniej autobusem, żeby przygotować teren, wyspowiadać się i przyjąć komunię. Ze współudziałem księdza nie było kłopotu, w razie czego sam Pan Bóg załatwiłby mu alibi. Bigosu narobiła Zosia. W ostatniej chwili zacięła się w sobie i oznajmiła, że nie jest hipokrytką, przysięgać może co najwyżej na Kapitał, ale na Biblię – za Chiny. Rozstaliśmy się w gniewie, choć po cichu wierzyłem, że mimo wszystko opamięta się i przyjedzie.
Guzik. Nie przyjechała. W sobotę o pierwszej po południu z ojcem i dwoma świadkami stałem w kościele katolickim przed ołtarzem naprzeciwko plebana, który z groźbą w głosie zakomunikował nam, że na obu nogach ma żylaki, przed rokiem wyleczył zakrzepicę, a poza tym zaraz musi iść wyspowiadać pewną wdowę, schorowaną, choć trudno to sobie wyobrazić, bardziej niż on.
– Gdzie jest panna młoda? – zapytał surowo.
Z tyłu ojciec i dwóch świadków (również szewców) dźgali mnie w plecy trójzębem ostrych spojrzeń. Ksiądz z kolei przypatrywał mi się z takim wyrazem twarzy, jakby wczoraj posiadł prawo miecza.
– Rano, wysiadając z pociągu, złamała nogę – powiedziałem.
W wąskich ustach katabasa stworzyła się szczelina i spomiędzy zębów ruszyły olbrzymie głazy.
– Znajdujesz się w domu Bożym, synu, nie na targu. Nie łżyj!
Poprosiłem o chwilę cierpliwości. Czekałem na cud, na jakieś objawienie albo szept mojego niedoścignionego Ja. Nic z tego. Gra na zwłokę szybko dobiegała końca. Z rozpaczy w głowie zaczęła mi próchnieć piąta klepka, traciłem rozum.
– A czy uroczystość nie mogłaby odbyć się bez udziału żony? – spróbowałem ostrożnie wybadać grunt. – Takie zawarcie małżeństwa na odległość. Jak, dajmy na to, w przypadku amerykańskich żołnierzy, którzy służyli w Wietnamie… Ojciec wielebny rozumie, prawda?
Z jego ust jednak wciąż tylko padały potężne, coraz bardziej przerażające kamienie.
– Mogłaby – zadudnił – ale nie u nas, synu. Zwróć się do Kościoła Mahometa – i odszedł.
Przygnieceni wstydem wydostaliśmy się na jaskrawe światło dnia. Ojciec złowieszczo westchnął, by zaraz przed struchlałymi świadkami w biblijnym afekcie chwycić mnie za kołnierz i ryknąć:
– Przeklinam cię!
Zostałem sam.
*
Wszystko wskazywało na to, że złapałem Pana Boga za nogi i rzeczywiście otwiera się przede mną cudowna przyszłość. Kiedy wróciliśmy z Zosią z podróży poślubnej – a byliśmy w Leningradzie – teść oświadczył, że załatwił dla mnie świetną pracę i jutro mi ją pokaże.
Wcześnie rano jego škodą wybraliśmy się w drogę. Usiadłem z przodu i zacząłem wypytywać o swoje nowe zatrudnienie. On za kierownicą tylko tajemniczo się uśmiechał, ale w końcu powiedział: – Spodoba ci się, zobaczysz. – Poza tym nie udało mi się wyciągnąć ani słowa. Najpierw niby bez celu krążyliśmy po centrum, jakbyśmy chcieli zgubić kogoś, kto nas śledzi, a potem nagle teść przycisnął gaz i ruszyliśmy z kopyta na przedmieście między fabryki, składowiska złomu i sypiące się czynszówki. Zaparkował przy wygasłym kominie, uważnie się rozejrzał i jakby mimochodem rzucił:
– Stąd pójdziemy pieszo.
Przecięliśmy tory, a następnie ścieżką wśród garaży doszliśmy do nowiusieńkiego budynku, który wyglądał na dom mieszkalny. Kiedy teść wprowadził mnie do środka, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Na parterze była szwalnia.
– Ale co ja mam tu robić? – spytałem zbity z tropu.
– Będziesz zastępcą dyrektora – odpowiedział.
– W szwalni?
– A skąd!
– Ale przecież to jest szwalnia!
– A skąd! – powtórzył.
– To co to jest?
– Instytut badawczy – wyjaśnił ku memu zdziwieniu.
Zaniemówiłem, bo jeśli w tej szwalni, wbrew racjonalnym przesłankom, naprawdę mieścił się instytut badawczy, to wówczas również moje spotkanie z Einsteinem zdarzyło się na jawie, a nie w sferze złudzeń. W pomieszczeniu, do którego weszliśmy, za autentycznymi maszynami do szycia siedziały autentyczne szwaczki. Pozdrawiały nas wyjątkowo serdecznie, co świadczyło o tym, że teść zaglądał już do nich wcześniej i to często. Obudziło się we mnie podejrzenie, czy przypadkiem ten instytut ukryty pod postacią szwalni nie jest w istocie zakamuflowanym burdelem, z mieszanymi uczuciami odkłaniałem się więc dziewczętom, przyszywającym kołnierze do ubrań roboczych. Najdziwniejsza wydała mi się staruszka, która w kącie cerowała skarpety. „Burdelmama”, pomyślałem. Chwilę później gmach moich przypuszczeń zawalił się niczym domek z kart. Jednej szwaczce upadły nożyczki, a kiedy się po nie pochyliła, z kieszeni jej fartucha w białe kropki na podłogę zsunął się pistolet. Rozdziawiłem gębę. Twarz dziewczyny nabiegła krwią, a teść zawył na nią jak wściekły kapral:
– Żeby mi się to więcej nie powtórzyło!
Złapał mnie za ramię i pociągnął za sobą, wywlókł na korytarz i wepchnął do windy. Wysiadając na trzecim piętrze, spotkaliśmy kolejną szwaczkę. Na pytanie teścia, czy kierownik jest u siebie, nieufnie przytaknęła, po czym szepnęła, że boli go głowa. Odwracając się do wyjścia, siedzeniem zahaczyła o drzwi – rozległ się dźwięk blaszanej puszki. Zacząłem obmyślać plan ucieczki. Kierownik nazywał się Svätozár Człowiek, był starszy od Via Appia i pykał z fajki jak turecki handlarz.
– Mój zięć – przedstawił mnie teść.
– Witam – lekceważąco, przygryzając ustnik, odezwał się z fotela Svätozár Człowiek.
– Česť práci – wybąkałem przerażony.
I tak się poznaliśmy. Szef raz jeszcze raczył zniżyć się do mojego poziomu:
– Jestem stary – skonstatował.
Było to pierwsze zdanie wypowiedziane w tym dziwnym budynku, które zrozumiałem. Niepokoiło mnie podekscytowanie teścia. Widziałem, że ze strachu płaszczy się przed tym starcem, niemalże trąc brzuchem o podłogę. Później, w drodze do działu kadr, półgłosem zdradził mi, że Svätozár Człowiek to stary wiarus, cierpi na niezwykłą chorobę: nie może ani stać, ani leżeć, tylko siedzi. Tak też, na siedząco, śpi. W tej pozycji co rano jest tu przywożony, a po południu odwożony osobistą furgonetką, którą, by zwiększyć bezpieczeństwo, przerobiono na piekarski samochód dostawczy.