Warunki wstępu
Zobacz, jakby jaśniej, wstajemy jutro rano, jest niehandlowa
niedziela, grudzień, zaraz święta. Za oknem pierdolona Polska,
pierdolona jesień, wszystko w gównie. I wtedy wchodzi on,
cały na biało, i tak się zaczyna przedstawienie.
Ten wiersz upomina się o trzydziestogodzinny tydzień pracy.
Ten wiersz upomina się o likwidację majątku kościelnego.
Ten wiersz upomina się o natychmiastowe zaprzestanie pracy.
Ten wiersz upomina się o konwersję narodowców na buddyzm.
Ten wiersz upomina się o zaprzestanie podziału Księżyca.
Ten wiersz upomina się o ograniczenie potrzeb i produkcji.
Ten wiersz będę powtarzał do porzygu i znudzenia.
Ten wiersz upomina się o odpowiedzialność za głód, przecież wiesz,
ten wiersz upomina się o przerażenie, kiedy zostajesz sam,
ten wiersz upomina się o twój strach, dobrze wiesz, że ma rację.
Teraz nie powiesz mi, że nie mówiłem: tak działa wiersz,
to zaskakujące, ale tylko w taki sposób możesz to powiedzieć.
Sezon na karaoke
Zawsze jest jakaś Itaka, którą trzeba rozpieprzyć,
zawsze jest jakieś Idlib, które trzeba odbudować
(chociaż to w wierszu polskim nie brzmi tak dobrze,
jak Aleppo czy choćby Latakia). W poniedziałek
nic nie brzmi tak dobrze jak Old Tjikko, we wtorek
straciłem cię z oczu, gdy wiązałaś pod barem worek,
żebym ja mógł włączyć go w globalny obieg
śmierci. Straciłem cię z oczu w tłumie pod Golden
Gate, spokojnie, to tylko taki film albo sen o końcu
tygodnia. Świat przy niedzieli ma się całkiem dobrze,
podchmielony nucę największy hit zerowej dekady.
Zawsze jest jakaś Itaka, którą trzeba rozpieprzyć,
zawsze jest jakieś Idlib, które trzeba odbudować
(chociaż to w wierszu polskim nie brzmi tak dobrze,
jak Aleppo czy choćby Latakia). A ty, jak minął twój
tydzień, duzi kosmici wyrośli? grzeczni? zdrowi?
Trajektoria ognia
Niech cieplna śmierć zagląda w oczy nadgorliwym,
wielki chłód gaszący oczy, łamiący sine karki karłów.
Niech rozogniony będzie ruch jednostronnego ślizgu
w obie strony żaru, wyjściowy jak film łzowy, wejściowy.
Niech zadeptany będzie żer, który rozpoczynają chłopcy
pod letnią ścieżką słońca, usychający w żółtej plamce słońca.
Niech stygną powoli nasze języki, shanti, shanti, shanti,
niech stygną powoli galaktyki, shanti, shanti, shanti.
Niech zaprószony będzie chleb, ujęty i spalony na języku,
w ciszy. Odpalmy ostatni okruch pod językiem. No już.
Czterobrygadówka #5
Black Hole Friday, dzielimy się w połowie:
czarnym nespresso, fioletowym donaldem,
czerwonym burger kingiem, niebieskim rollsem,
różowym redbullem, zielonym armanim,
pomarańczową teslą, żółtym batmanem,
limonkowym roleksem, marmurkowym versace,
szarym louis vuitton, białym nintendo,
bladym pyłem gwiezdnym. Nie mam żadnej
sztuczki, która to tłumaczy, jedynie pełne
ręce skierowane za siebie, skąd patrzysz.
Jeżeli spojrzysz uważnie, zobaczysz,
że choć bardzo oddaliliśmy się od domu,
jest już trochę jaśniej: niosłem ciastek,
niosłem śniegu, niosłem świateł. I ogień.
Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci
Nad nami wielkie kombajny, puste kolby
kukurydzy, nad nami w eterze i na ziemi
pokój, do snu nas układa cichy terkot
wahadłowców. Są z nami anteny Baranowic,
maszty Cewic, radioteleskopy Phoenix,
echo po zgrzytaniu zębami w dziurawych
kieszeniach, znoszone garści prochu.
Nad nami niebieskie oczy prekariatu.