Dwanaście. Tarnów koło Łobza. Sielski widok na dachy i odnowiony młyn. Trasa boczną drogą, odległość między główną a dojazdową wydłuża się z każdą chwilą, jakbym zmierzała do Tarnowa małopolskiego, gdzie nigdy nie byłam, setki kilometrów od Łobza. Sam Łobez wciąż enigmatyczny, choć znam wiele osób pochodzących z tego miasteczka. Od dzieciństwa: poznawane na koloniach dzieci leśników stąd, syn pielęgniarki stąd, wielbiciele literatury stąd. A sama przez Łobez tylko przejazdem. Tym razem miałam przygodę jak z anegdot o działaniu nawigacji. Wjechałam pod dyktando stanowczej pani w podmokłe nigdzie i bardzo się wystraszyłam. Zawróć, jeśli to możliwe, zawróć, jeśli, zaw…. Zdechła obrażona. Dałam radę wycofać moje nisko zawieszone auto, płacząc tylko w środku, chociaż nikt mnie nie widział. Zawróciłam, minęłam człowieka stojącego w polu. Czy to czas robót polowych? Kwiecień. Nie wiem. Nie znam rolniczego kalendarza. Ośrodek hotelowo-szkoleniowy, w którym jestem, przylega do stadniny. No tak, Łobez znam też z opowieści o koniach. A nazwa Tarnów…. Etymologicznie oznacza „cierń”, pasuje do Ziem Odzyskanych. Zamiast renesansowego ryneczku – ceglane zabudowania. Nieprzycinane krzewy wokół domu moich dziadków we wsi Raduń, która nie niosła za wiele radości, dlatego tak dobrze szedł tam wyszynk w pijalni, klubie i sklepie. Gdybym należała do komisji nazewniczej, unikałabym optymistycznych konotacji. Darń, tarń, kolec, rań, liczne formy odczasownikowe oznaczające znój, orkę, przerzucanie obornika, kłusowanie, oczywiście przymiotniki zawierające wilgoć, wiatr i niski pułap chmur. Wiem, skąd nazwa się wzięła, nie muszę czytać ksiąg spisanych przez hobbystów krajobrazowych ani pytać onomastek, z którymi spędzam tu czas. Nowogródek pod Gorzowem, wieś Warszawa w województwie pomorskim. Tarnów nigdzie, luksusowy. Ze środków Unii Europejskiej, czytam niebieskie tabliczki, znamiona tej dekady. Każdy pokój urządzony inaczej, z wiejska, ze stylowym naddatkiem. Skrzypiące podłogi, szafy, łóżka. Malutka dziupelka dwuosobowa, łóżko za wąskie dla dwojga. Ciekawią mnie te normy sypialniane – co za nimi stoi, jaka koncepcja pary? Z kim kto zdołałby się poukładać na tym trzeszczącym koszmarku, między wyhaftowanymi poduszkami? Odciskają się na policzku w nie-wzór. Wyglądam przez okno, zielone połacie trawy oszukują, bo jest zimno. W wysokiej sali, gdzie się spotykamy – chłód idzie od podłóg i przeszklonych ścian. Postanawiam, że kiedyś tu sobie przyjadę na spokojny weekend. Tylko czy trafię? A gdybym dała do przodu te dwieście metrów i jednak utopiła auto? Może ten człowiek z pola usłyszałby plusk? Może nie, auto zapadałoby się bezgłośnie. Zginęłabym albo wyłoniła się w Małopolsce, zaczęła tam jakąś inną historię, na przykład fryzjerki. W Tarnowie. Mszanie Górnej, Zapiecku. W fantazjach często jestem fryzjerką. Warto by zbadać źródła tego marzenia. Albo chlup i już. Byłaby to podróż nieżycia.
Dwadzieścia. Berlin. Wysiadam na placu, przy którym mieści się hotel, jednak go nie widzę, krążąc, nie mogę znaleźć wejścia. Chowam ręce w kieszeniach, robiąc miny osoby zaaferowanej, przechodzę przez kolejne światła i następne, udając luz. Jestem na swoim szlaku, chodzę tędy codziennie, jeśli zwalniam to dlatego, że kamyk wpadł mi do buta. Oddycham, uspokajam tętno, wejście musi gdzieś być. Rozważam powrót do domu, ucieczkę z placu, miasta. Udawanie choroby. Nakazuję sobie podjęcie ostatniej próby. Okrążenie. Okrążenie. Patrzenie. Neon z nazwą hotelu napawa mnie radością. Automatyczne drzwi odcinają od pętli, prostują meandry labiryntu, czynią ze mnie kogoś, kim jestem dla innych. Podpis na karcie pobytu, klucz, winda. Z góry, z okna, wszystko wydaje się łatwe, widać zejście do metra, budynek domu towarowego, sygnalizację świetlną. Bycie w pokoju jak bycie w azylu. Nie muszę grać dobrze zorientowanej, mieszkanki, turystki, poliglotki. Kobiety robiącej zakupy, zmierzającej na spotkanie z kochankiem, kobiety ubranej dość ciepło, ale bez przesady. Kobiety nieumalowanej i niewystrojonej w tej stolicy pozornego luzu. W ogóle bez przesady, mogę być nawet autorką powieści, która wywołała poklask. Od mojej woli zależy rola. Patrzę, tylko patrzę, mogę też wyjść chyłkiem, pokonać tę samą drogę jak po sznurku, zostawić resztę dnia, całą noc, następny poranek. Wysiąść na Głównym i szybko wrócić do domu. Zwrócić pieniądze. Obiecać sobie, że to był ostatni raz, ostatnia taka próba, bo nic nie zależy od tych podróży, pojawiania się, otwierania ust, wypowiadania zdań, odpowiadania i opowiadania. W gruncie rzeczy nic nie zależy od niczego, lepiej byłoby zaoszczędzić tę dobę na przyszłość, na jakiś inny, lepszy czas, może cieplejszy dzień, wystawić już teraz twarz do słońca, napić się aromatycznej herbaty, nie za mocnej, żeby mnie nie zemdliło, sama nie wiem, ale przecież nie wyjdę znikąd chyłkiem. Nagły przeskok, przejście między szczecińskim, poniemieckim dworcem, rajza krótkim pociągiem przypominającym tramwaj w niemczyznę, ruch, zamęt, Europę, czytanie rozkładu jazdy, szybkie przechodzenie na właściwy poziom i peron, narastanie tłoku, napór obojętności. Jestem na Hermannplazt i tu powinnam mieszkać, albo przy innym placu, mniejszym, schowanym za kamienicami, zielonym. Lubię wyobrażać sobie mieszkanie z widokiem na czworokąty, sześciokąty ulic, gwiaździste rozkłady alej. Przerywam prowadzoną rozmowę, patrząc na ostatnie piętra eleganckich domów tam, gdzie jestem – w Paryżu, Wilnie, Bratysławie, Wiedniu, Vancouver, Budapeszcie, Koziej Wólce. Rzadko trafia mi się taki widok z okna, zawieszenie na alternatywnym życiu wymaga zmęczenia, chodzenia. Za parę godzin znajdę drogę do księgarni, wyjdę przed czasem, dodając do przewidywanych minut na przejście drugie tyle, wliczając przeciążenie, które mnie zniesie, unieruchomi. Biorę klucz, wysuwam kartę; sprawdzam, czy mam klucz, czy mam kartę. Jadę windą z kimś na trzecie piętro, zjeżdżam. Wracam sprawdzić. Wchodzę do pokoju. Postanawiam zostać. Dopadam okna. Widok na szarość budynków i przewoźny bar. Biorę kąpiel, jem kanapkę. Wychodzę po drobne zakupy. Gdy wracam (prawie bezbłędnie; mogę przestać się bać, że zabłądzę i nie docenię niczego, bo wszystko pochłonie płaski lęk), kładę się i zasypiam głęboko. Widok na przechodni plac zamienia się w widok na zapowiadaną w mediach demonstrację. AfD, anty-AfD? Antymuzułmańską? Związkową? Nie umiem się zorientować.
Odczytuję wiadomość o śmierci Cohena „przed paroma dniami”. Dziwne – śmierć, choć się dokonała, jest odroczona. Puszczam w telefonie ballady jedną po drugiej i przypominam sobie teledysk „Dance Me to the End of Love” – a może inny? Widziany wiele lat temu w towarzystwie starszej pani, szepcącej mężowi na ucho, że to nieprzyzwoite, jeśli zna się podtekst. Co uznałaby za przyzwoite, albo też jaki podtekst mogła wysłyszeć? Kim była? Nie pamiętam. Ten starszy pan, wówczas młodszy – czyje wzbudził emocje? Nie pierwszy raz dowiaduję się o śmierci w podróży, tak umarł, gdy oswajałam hotelowy pokój, mój ojciec. Leżę w łóżku, podchodzę do okna, znów leżę. Demonstracja zaczyna się po zmroku. Krzyki, ale sens nie dociera do mojego piętra. Transparenty, ale żaden nie daje się odczytać. Nie wiem, czy to za oknem mnie dotyczy. Nikt tego nigdy dobrze nie rozumie. Nie chce mi się wyłonić w listopad. Gadać o tożsamościach miast. Wolę pobyć we mgle, trawić powoli jak wąż porządną linię melodyczną, oddzielona piętrami i dźwiękoszczelną szybą od demonstracji. Zaraz wstanę, wzuję buty, dowiem się, co tam krzyczy.