Tenże
Tu spoczywa moja krew, nie znam jej,
nie ma matki i nie zna się na żartach.
Bierz, łap pełnymi garściami, ale spróbuj tylko
zanurzyć dwa palce, a poplącze całą aplikaturę.
A wtedy nawet Sonata Księżycowa stwardnieje jak dzieła zebrane
albo rozplątana szpulka.
Tu spoczywa, wiem, to brzmi dramatycznie,
ale nie jestem jedyny i nie jestem tenże, pomyłka
nie pisze się w rejestr.
Gdybym miał udźwiękowić wszystkie twoje głosy,
zgasiłabyś dźwięk i powiesiła mnie między gwiazdami.
Wyłącznie nasze sny dotykają się nawzajem,
nadając nam nowe imiona.
Jestem głosem, niczym więcej,
dlatego tak ochoczo duszę się twoim pigmentem
i węszę wszechświat na twoich przepoconych skarpetkach;
dlatego mówię do twoich stóp i opowiadam,
jak miesza się klej ze światła księżyca,
zmarzniętej gliny i pływającej pod tobą podłogi
dlatego słuchasz dźwięków planet dopóki nie zsinieją
mi uszy
i trzymasz się mnie, jakbym wiódł bonusowe życie wysoko
nad ziemią
Połykasz moją zastawkę i całe serce od góry
do dołu.
Puść, puść się z miłością i zostań we własnej skórze
jak powietrze wibrujące od głosu.
Dlatego robię przeciąg,
otwieram drzwi i nie wiem dlaczego
od ściany do ściany, w dzień i w nocy, otwieram drzwi,
trzymam gwiazdy w zawiasach, a wszystko, co mam,
to ból, jest za darmo, za drzwiami –
Tam traciliśmy rozum, tak umykaliśmy
przed ich rozumem.
Ptaki dreptały we mgle, na drzewach wisiały
wenflony
i tylko skrzydła gawronów przyklaskiwały
naszym przemianom.
po wymianie substancji bez umowy ubezpieczenia.
Nadpłaty nie można przelać z konta nadzwyczajnego
na konto standard.
Twój czarny grzebyk wyczesał ze mnie
krwistą skorupkę w pancerzu ludzkiej sylwetki, a teraz
jęczy.
Tu spoczywa twój pierwszy bóg,
nie można zamoczyć w nim palców, nie zaceruje żadnych objęć,
dlatego robię przeciąg,
otwieram drzwi, od ściany do ściany, otwieram drzwi
niech dzień dnieje.
Śnieg
Oddech.
Tylko oddech.
Klatka piersiowa unosi krajobraz.
Biała warstwa równiny
połyka więcej niż rozkołysany krok.
Skórę ściągniętą wiatrem,
słyszę się lepiej,
bo nie podpieram oczu.
Drzewa za moimi plecami
chrzęszczą niczym odpryski lakieru
na kilach łodzi zakotwiczonych przy molo.
Spoglądam wewnątrz siebie.
Przez horyzont zanurzony w bieli
prześwituje dawna, sucha sylwetka
w pofalowanym prześcieradle –
twoje plecy skulone po stosunku
i delikatna bielizna osobista
pognieciona przez twoje dłonie.
Padaliśmy na siebie jak śnieg,
jakbyśmy mieli się dopiero narodzić,
ledwo zaczął się dzień.
Światło ślizga się po lodowatych chmurach
a pod kryształami zmarzniętego śniegu
prześwitują blade ciągi śladów.
Został po nas czas przeszły
i ta oto kraina.
Tylko oddech.
Niedawna historia
Wczoraj –
dziwne słowo
przyzwyczajałem się do niego
jak do regularnego puszczania krwi.
Przyzywyczajałem się do tego, że
posmak popiołu na podniebieniu zmusza mnie
do liczenia oparów,
pożółkłej piany poranka zasianej w czakrach
pracowników i tras tramwajowych,
że dzień leży na żołądku,
a na piersiach grzeje mnie miasto,
powietrze omotane drutem miedzianym.
Nic nie wiem o dniu dzisiejszym,
dlatego mówię w czasie przeszłym,
teraz, kiedy przebudziłem się podbity zmęczeniem,
dziwiąc się, że zegar w kratę znowu ma tylko
cztery ściany,
robię porządki pogody.
Teraz nie było niczego.
Wieszak na ubrania i szarość.
Tłuste plamy świateł na mokrych ścianach
i przetrawione ulice.
Ślizgam się po kleistym asfalcie, żeby zalepić
brązową mgłę,
zagipsować przerwane zdania, a wreszcie czekać na odjazd
pociągu.
Świat przed stworzeniem świata, ach,
ale uregulowany jak czas przyjazdów i odjazdów
na tającym ekranie świetlnym, który zmusza
do odchylenia głowy.
Dziurawi, staliśmy za sobą murem na dworcach.
Wmawiałem sobie, że przez słabszą widoczność
przez splot gałęzi
prześwitują podmokłe korzenie,
ale może to tylko pęknięte żyłki w oczach przeciążyły
białka
może nie pozostaje już nic innego niż przyjąć kicz,
przyzwyczajać się do tego, że przezroczyste gałęzie ani wiatr o nic
nie pytają.
Jutro znów będę mówić w czasie przeszłym i dziwić się,
że
Narzeczona (niezwykła autobiografia)
abym imitował ciemność
a przez to narodzenie
Petr Řehák
1.
Mój niepokój zasłuchał się
w but na psiej smyczy,
słyszał, jak stok ściele sobie mowę.
Sen wykoleił miasto,
byłem uśpioną rewolucją,
zalatywało ode mnie złotem i partyzanckimi cholewami,
a minę miałem niczym maskotka
ciśnięta w dzień powszedni.
Byłem kieszenią, przewoziłem ślepe ulice
i martwe adresy
niczym szept w sparzonych uszach,
wiedziałem że są walutą przyszłości.
Byłem telefonem i wysiadałem na pętli
ze spoconymi dłońmi w płacie czołowym
i skubałem kalendarze, daty i wykrzykniki.
Byłem przerwaną linią na rysunku
automatycznym idioty,
podpierałem wynajęte kości i wymacywałem je
na słuch.
Opierać się znaczy zacząć, powtarzałem sobie,
a rano głośno nie zamykałem drzwi.
Komu dostarczyć wiadomość w mieście ze szkła
pod spoistą warstwą gumy arabskiej,
która tężeje w Państwa pozdrowieniach?
Od obecności obowiązkowej wypadały mi włosy,
a od niektórych uśmiechów robiło mi się
jak po lewatywie.
Trzymałem mimo to.
Trzymałem w żarówce głowę z rozpalonego plastiku,
słuchałem trzasku i szumu gwiazdowej puszczy,
a gdzieś w tym przeziębionym kosmosie
bóg musiał chyba przekraczać boga, oby nie tak otyle.
Chciałem się dotykać i wiedzieć, dotykać i wiedzieć.
Byłem przerywanym chodem.
Nazywam się Marcel Duchamp.
2.
Przestraszyłaś się wyjścia awaryjnego
przy głównym wyłączniku w suterenie.
Nie przypominam sobie już twojej płci.
3.
Mój spokój nosi suknię ślubną
i huśta się na wysokich obcasach.
Mówi, że był zapchaną ewolucją w trakcie tylnym
poplątanymi słowami faluje białym welonem.
Po trzech tygodniach zatoru albo życia zwracał
mleko matki.
Rósł z wielką blizną na brzuchu,
a kiedy uczył się chodzić, opierał głowę o głośniki
rozedrgane muzyką.
Rozpoznawał rodzaje kurzu na przedmieściach,
oddychał iłem w lejach po koparkach,
kolegował się ze smrodem ślin bezpańskich psów
i chciał być rozbójnikiem.
Lekcja przyrody wprowadziła go w śpiączkę,
od czasu, kiedy nadawał dniom nazwy,
rozdział po rozdziale zrastając się z białymi stronami.
Zakochał się w plamach na chodnikach, tłustych,
olejnych map,
tynków i gorącego zapachu asfaltu wygrzanego
słońcem.
Wieczór zamykał się w mojej garderobie.
Najbardziej wyjałowione odcinki często są najpłodniejsze –
tak mówi w ciągu dnia, ale w nocy dudni we mnie
niebo niebo niebo niebo niebo niebo niebo
niebodom krwiodom niebodom krwiodom
niebodom
Gdybym urodziła go raz jeszcze,
wasze dzieci wyłyby niczym karetki.