utwory / premiery w sieci

Wiersze z tomu „Hemisféry”

Kamil Bouška

Zofia Bałdyga

Premierowy zestaw wierszy Kamila Bouški z tomu Hemisféry, w przekładzie Zofii Bałdygi. Prezentacja w ramach projektu „Tłumaczenia na język polski 2018”.

Tenże

Tu spo­czy­wa moja krew, nie znam jej,
nie ma mat­ki i nie zna się na żar­tach.
Bierz, łap peł­ny­mi gar­ścia­mi, ale spró­buj tyl­ko
zanu­rzyć dwa pal­ce, a poplą­cze całą apli­ka­tu­rę.
A wte­dy nawet Sona­ta Księ­ży­co­wa stward­nie­je jak dzie­ła zebra­ne
albo roz­plą­ta­na szpul­ka.
Tu spo­czy­wa, wiem, to brzmi dra­ma­tycz­nie,
ale nie jestem jedy­ny i nie jestem ten­że, pomył­ka
nie pisze się w rejestr.
Gdy­bym miał udźwię­ko­wić wszyst­kie two­je gło­sy,
zga­si­ła­byś dźwięk i powie­si­ła mnie mię­dzy gwiaz­da­mi.
Wyłącz­nie nasze sny doty­ka­ją się nawza­jem,
nada­jąc nam nowe imio­na.
Jestem gło­sem, niczym wię­cej,
dla­te­go tak ocho­czo duszę się two­im pig­men­tem
i węszę wszech­świat na two­ich prze­po­co­nych skar­pet­kach;
dla­te­go mówię do two­ich stóp i opo­wia­dam,
jak mie­sza się klej ze świa­tła księ­ży­ca,
zmar­z­nię­tej gli­ny i pły­wa­ją­cej pod tobą pod­ło­gi
dla­te­go słu­chasz dźwię­ków pla­net dopó­ki nie zsi­nie­ją
mi uszy
i trzy­masz się mnie, jak­bym wiódł bonu­so­we życie wyso­ko
nad zie­mią
Poły­kasz moją zastaw­kę i całe ser­ce od góry
do dołu.
Puść, puść się z miło­ścią i zostań we wła­snej skó­rze
jak powie­trze wibru­ją­ce od gło­su.
Dla­te­go robię prze­ciąg,
otwie­ram drzwi i nie wiem dla­cze­go
od ścia­ny do ścia­ny, w dzień i w nocy, otwie­ram drzwi,
trzy­mam gwiaz­dy w zawia­sach, a wszyst­ko, co mam,
to ból, jest za dar­mo, za drzwia­mi –
Tam tra­ci­li­śmy rozum, tak umy­ka­li­śmy
przed ich rozu­mem.
Pta­ki drep­ta­ły we mgle, na drze­wach wisia­ły
wenflo­ny
i tyl­ko skrzy­dła gaw­ro­nów przy­kla­ski­wa­ły
naszym prze­mia­nom.
po wymia­nie sub­stan­cji bez umo­wy ubez­pie­cze­nia.
Nad­pła­ty nie moż­na prze­lać z kon­ta nad­zwy­czaj­ne­go
na kon­to stan­dard.
Twój czar­ny grze­byk wycze­sał ze mnie
krwi­stą sko­rup­kę w pan­ce­rzu ludz­kiej syl­wet­ki, a teraz
jęczy.
Tu spo­czy­wa twój pierw­szy bóg,
nie moż­na zamo­czyć w nim pal­ców, nie zace­ru­je żad­nych objęć,
dla­te­go robię prze­ciąg,
otwie­ram drzwi, od ścia­ny do ścia­ny, otwie­ram drzwi
niech dzień dnie­je.


Śnieg

Oddech.
Tyl­ko oddech.
Klat­ka pier­sio­wa uno­si kra­jo­braz.
Bia­ła war­stwa rów­ni­ny
poły­ka wię­cej niż roz­ko­ły­sa­ny krok.
Skó­rę ścią­gnię­tą wia­trem,
sły­szę się lepiej,
bo nie pod­pie­ram oczu.
Drze­wa za moimi ple­ca­mi
chrzęsz­czą niczym odpry­ski lakie­ru
na kilach łodzi zako­twi­czo­nych przy molo.
Spo­glą­dam wewnątrz sie­bie.
Przez hory­zont zanu­rzo­ny w bie­li
prze­świ­tu­je daw­na, sucha syl­wet­ka
w pofa­lo­wa­nym prze­ście­ra­dle –
two­je ple­cy sku­lo­ne po sto­sun­ku
i deli­kat­na bie­li­zna oso­bi­sta
pognie­cio­na przez two­je dło­nie.
Pada­li­śmy na sie­bie jak śnieg,
jak­by­śmy mie­li się dopie­ro naro­dzić,
led­wo zaczął się dzień.
Świa­tło śli­zga się po lodo­wa­tych chmu­rach
a pod krysz­ta­ła­mi zmar­z­nię­te­go śnie­gu
prze­świ­tu­ją bla­de cią­gi śla­dów.
Został po nas czas prze­szły
i ta oto kra­ina.
Tyl­ko oddech.


Niedawna historia

Wczo­raj –
dziw­ne sło­wo
przy­zwy­cza­ja­łem się do nie­go
jak do regu­lar­ne­go pusz­cza­nia krwi.
Przy­zy­wy­cza­ja­łem się do tego, że
posmak popio­łu na pod­nie­bie­niu zmu­sza mnie
do licze­nia opa­rów,
pożół­kłej pia­ny poran­ka zasia­nej w cza­krach
pra­cow­ni­ków i tras tram­wa­jo­wych,
że dzień leży na żołąd­ku,
a na pier­siach grze­je mnie mia­sto,
powie­trze omo­ta­ne dru­tem mie­dzia­nym.
Nic nie wiem o dniu dzi­siej­szym,
dla­te­go mówię w cza­sie prze­szłym,
teraz, kie­dy prze­bu­dzi­łem się pod­bi­ty zmę­cze­niem,
dzi­wiąc się, że zegar w kra­tę zno­wu ma tyl­ko
czte­ry ścia­ny,
robię porząd­ki pogo­dy.
Teraz nie było nicze­go.
Wie­szak na ubra­nia i sza­rość.
Tłu­ste pla­my świa­teł na mokrych ścia­nach
i prze­tra­wio­ne uli­ce.
Śli­zgam się po kle­istym asfal­cie, żeby zale­pić
brą­zo­wą mgłę,
zagip­so­wać prze­rwa­ne zda­nia, a wresz­cie cze­kać na odjazd
pocią­gu.
Świat przed stwo­rze­niem świa­ta, ach,
ale ure­gu­lo­wa­ny jak czas przy­jaz­dów i odjaz­dów
na tają­cym ekra­nie świetl­nym, któ­ry zmu­sza
do odchy­le­nia gło­wy.
Dziu­ra­wi, sta­li­śmy za sobą murem na dwor­cach.
Wma­wia­łem sobie, że przez słab­szą widocz­ność
przez splot gałę­zi
prze­świ­tu­ją pod­mo­kłe korze­nie,
ale może to tyl­ko pęk­nię­te żył­ki w oczach prze­cią­ży­ły
biał­ka
może nie pozo­sta­je już nic inne­go niż przy­jąć kicz,
przy­zwy­cza­jać się do tego, że prze­zro­czy­ste gałę­zie ani wiatr o nic
nie pyta­ją.
Jutro znów będę mówić w cza­sie prze­szłym i dzi­wić się,
że


Narzeczona (niezwykła autobiografia)

abym imi­to­wał ciem­ność
a przez to naro­dze­nie

Petr Řehák

1.
Mój nie­po­kój zasłu­chał się
w but na psiej smy­czy,
sły­szał, jak stok ście­le sobie mowę.
Sen wyko­le­ił mia­sto,
byłem uśpio­ną rewo­lu­cją,
zala­ty­wa­ło ode mnie zło­tem i par­ty­zanc­ki­mi cho­le­wa­mi,
a minę mia­łem niczym maskot­ka
ciśnię­ta w dzień powsze­dni.
Byłem kie­sze­nią, prze­wo­zi­łem śle­pe uli­ce
i mar­twe adre­sy
niczym szept w spa­rzo­nych uszach,
wie­dzia­łem że są walu­tą przy­szło­ści.
Byłem tele­fo­nem i wysia­da­łem na pętli
ze spo­co­ny­mi dłoń­mi w pła­cie czo­ło­wym
i sku­ba­łem kalen­da­rze, daty i wykrzyk­ni­ki.
Byłem prze­rwa­ną linią na rysun­ku
auto­ma­tycz­nym idio­ty,
pod­pie­ra­łem wyna­ję­te kości i wyma­cy­wa­łem je
na słuch.
Opie­rać się zna­czy zacząć, powta­rza­łem sobie,
a rano gło­śno nie zamy­ka­łem drzwi.
Komu dostar­czyć wia­do­mość w mie­ście ze szkła
pod spo­istą war­stwą gumy arab­skiej,
któ­ra tęże­je w Pań­stwa pozdro­wie­niach?
Od obec­no­ści obo­wiąz­ko­wej wypa­da­ły mi wło­sy,
a od nie­któ­rych uśmie­chów robi­ło mi się
jak po lewa­ty­wie.
Trzy­ma­łem mimo to.
Trzy­ma­łem w żarów­ce gło­wę z roz­pa­lo­ne­go pla­sti­ku,
słu­cha­łem trza­sku i szu­mu gwiaz­do­wej pusz­czy,
a gdzieś w tym prze­zię­bio­nym kosmo­sie
bóg musiał chy­ba prze­kra­czać boga, oby nie tak oty­le.
Chcia­łem się doty­kać i wie­dzieć, doty­kać i wie­dzieć.
Byłem prze­ry­wa­nym cho­dem.
Nazy­wam się Mar­cel Duchamp.

2.
Prze­stra­szy­łaś się wyj­ścia awa­ryj­ne­go
przy głów­nym wyłącz­ni­ku w sute­re­nie.
Nie przy­po­mi­nam sobie już two­jej płci.

3.
Mój spo­kój nosi suk­nię ślub­ną
i huś­ta się na wyso­kich obca­sach.
Mówi, że był zapcha­ną ewo­lu­cją w trak­cie tyl­nym
poplą­ta­ny­mi sło­wa­mi falu­je bia­łym welo­nem.
Po trzech tygo­dniach zato­ru albo życia zwra­cał
mle­ko mat­ki.
Rósł z wiel­ką bli­zną na brzu­chu,
a kie­dy uczył się cho­dzić, opie­rał gło­wę o gło­śni­ki
roze­dr­ga­ne muzy­ką.
Roz­po­zna­wał rodza­je kurzu na przed­mie­ściach,
oddy­chał iłem w lejach po kopar­kach,
kole­go­wał się ze smro­dem ślin bez­pań­skich psów
i chciał być roz­bój­ni­kiem.
Lek­cja przy­ro­dy wpro­wa­dzi­ła go w śpiącz­kę,
od cza­su, kie­dy nada­wał dniom nazwy,
roz­dział po roz­dzia­le zra­sta­jąc się z bia­ły­mi stro­na­mi.
Zako­chał się w pla­mach na chod­ni­kach, tłu­stych,
olej­nych map,
tyn­ków i gorą­ce­go zapa­chu asfal­tu wygrza­ne­go
słoń­cem.
Wie­czór zamy­kał się w mojej gar­de­ro­bie.
Naj­bar­dziej wyja­ło­wio­ne odcin­ki czę­sto są naj­płod­niej­sze
tak mówi w cią­gu dnia, ale w nocy dud­ni we mnie
nie­bo nie­bo nie­bo nie­bo nie­bo nie­bo nie­bo
nie­bo­dom krwio­dom nie­bo­dom krwio­dom
nie­bo­dom
Gdy­bym uro­dzi­ła go raz jesz­cze,
wasze dzie­ci wyły­by niczym karet­ki.

O autorach i autorkach

Kamil Bouška

ur. 3 kwietnia 1979. Publikował w grupowym zbiorze wierszy Fantasía (Dauphin, 2008). Jego indywidualnym debiutem był tom Oheň po slavnosti (Fra, 2011), za który otrzymał nominacje do nagrody  Magnesia Litera w kategoriach poezja oraz odkrycie roku. Pod koniec 2015 roku wydał drugą książkę poetycką  Hemisféry (Fra, 2015). Obecnie pracuje nad trzecim tomikiem wierszy, który ukaże się w wydawnictwie Fra.

Zofia Bałdyga

Urodzona w 1987 roku. Poetka i tłumaczka najnowszej poezji czeskiej i słowackiej. Autorka książek poetyckich Passe-partout (Warszawa 2005), Współgłoski (Nowa Ruda 2010), Kto kupi tak małe kraje (Warszawa 2017) oraz Klimat kontynentalny (Poznań 2021). Absolwentka Instytutu Slawistyki Zachodniej i Południowej UW. Autorka antologii poezji kobiet Sąsiadki. 10 poetek czeskich (2020) oraz Sąsiadki. 10 poetek słowackich (2022). Za działalność translatorską uhonorowana Nagrodą „Literatury na Świecie” w kategorii „Młoda twarz” (2021). Mieszka w Pradze.

Powiązania

Rozmowy na koniec: odcinek 24 Zofia Bałdyga, Olga Niziołek, Aleksandra Wojtaszek

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Dwu­dzie­sty czwar­ty odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Niepokój nie pozwala mi zamknąć oczu na rzeczywistość

wywiady / o książce Jan Škrob Zofia Bałdyga

Roz­mo­wa Zofii Bał­dy­gi z Janem Škro­bem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Real Jana Škro­ba w tłu­ma­cze­niu Zofii Bał­dy­gi, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2023 roku.

Więcej

Real (2)

utwory / zapowiedzi książek Jan Škrob Zofia Bałdyga

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Real Jana Škro­ba w tłu­ma­cze­niu Zofii Bał­dy­gi, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2023 roku.

Więcej

Real (1)

utwory / zapowiedzi książek Jan Škrob Zofia Bałdyga

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Real Jana Škro­ba w tłu­ma­cze­niu Zofii Bał­dy­gi, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 17 kwiet­nia 2023 roku.

Więcej

Trzy opinie o książce Pernambuco

recenzje / NOTKI I OPINIE Zofia Bałdyga

Komen­ta­rze Libo­ra Sta­něka i Radi­ma Kopáča oraz frag­ment lau­da­cji komi­sji nagro­dy Lite­ra, w opra­co­wa­niu Zofii Bał­dy­gi, towa­rzy­szą­ce wyda­niu książ­ki Per­nam­bu­co, w tłu­ma­cze­niu Lesz­ka Engel­kin­ga, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 25 stycz­nia 2021 roku.

Więcej

Łączenie końca z początkiem

wywiady / o książce Ivan Wernisch Zofia Bałdyga

Wypo­wie­dzi Iva­na Wer­ni­scha w opra­co­wa­niu Zofii Bał­dy­gi, towa­rzy­szą­ce wyda­niu książ­ki Per­nam­bu­co, w tłu­ma­cze­niu Lesz­ka Engel­kin­ga, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 25 stycz­nia 2021 roku.

Więcej