utwory / premiery w sieci

Zakaz gry w piłkę

Wojciech Chamier-Gliszczyński

Opowiadanie Zakaz gry w piłkę Wojciecha Chamier-Gliszczyńskiego. Prezentacja w ramach projektu „Opowiadania i powieści”.

Fry­zjer Fran­ci­szek Janu­sek miał swój zakład fry­zjer­ski w Stolp przy uli­cy Markt, w któ­rym codzien­nie od wcze­snych godzin ran­nych do godzi­ny sie­dem­na­stej, albo i do same­go wie­czo­ra, kie­dy już wszy­scy zbie­ra­li swo­je rze­czy ze stra­ga­nów i roz­cho­dzi­li się do domów albo do gospo­dy, roz­brzmie­wa­ła muzy­ka z kosz­tow­ne­go szaf­ko­we­go gra­mo­fo­nu, posta­wio­ne­go na pół­pię­trze oddzie­la­ją­cym zakład od poło­żo­ne­go nad nim miesz­ka­nia. Za zakła­dem był prze­stron­ny i utwar­dzo­ny pla­cyk, ogra­ni­czo­ny z jed­nej stro­ny ścia­ną, na któ­rym oko­licz­ni chłop­cy chęt­nie gry­wa­li w pił­kę. Nie­ste­ty odkąd fry­zjer Janu­sek zaku­pił ten kosz­tow­ny gra­mo­fon gra w pił­kę była tam zabro­nio­na, ponie­waż odbi­ja­nie pił­ki o ścia­nę, przy któ­rej stał apa­rat, zakłó­ca­ło odbiór muzy­ki. Tak więc fry­zjer Fran­ci­szek Janu­sek był praw­dzi­wym miło­śni­kiem muzy­ki, suro­wo bro­nią­cym swych praw i potra­fił bez­błęd­nie roz­po­znać melo­ma­na, gdy ten zasia­dał w jego wygod­nym fote­lu fry­zjer­skim w trak­cie zabie­gów gole­nia albo strzy­że­nia bacz­ków. Wystar­czy­ło tyko odsło­nić kark klien­ta pod­czas jed­ne­go z kon­cer­tów orkie­stry Fil­har­mo­nii Ber­liń­skiej, aby dostrzec jak poja­wia się na nim gęsia skór­ka, a wło­sy sta­ją dęba z wra­że­nia jakie wywie­ra­ły słyn­ne pasa­że pia­ni­sty Pete­ra Kreu­de­ra. Wiel­kie fry­zjer­skie lustro, poły­sku­ją­ce przy­bo­ry fry­zjer­skie, pędz­le, brzy­twy, prze­cud­nej uro­dy czar­ka do roz­ra­bia­nia pia­ny. Była to czy­sta litur­gia obna­że­nia, nie tyl­ko kar­ku, ale też duszy melo­ma­na, rodem z mszy łaciń­skich, gdy w opa­rach wody koloń­skiej, inten­syw­nej i świe­żej niczym kadzi­dło lub woda świę­co­na, fry­zjer dwo­ma szyb­ki­mi, a jed­nak peł­ny­mi god­no­ści rucha­mi, odkry­wał ręcz­nik, niby spe­cjal­ny pury­fi­ka­terz mszal­ny, a w zakła­dzie roz­brzmie­wał głos śpie­wa­ka ope­ro­we­go Kar­la Schmit­ta-Wal­te­ra, moc­ny potę­gą gło­śni­ków nowo­cze­sne­go apa­ra­tu z Musikhaus’u Felik­sa Albrech­ta.

Zręcz­ne pal­ce odgar­nia­ły ręcz­nik z kar­ku, a fry­zjer pytał: Podo­ba ci się muzy­ka chłop­cze? Tak pro­szę pana… – odpo­wia­da­ło się w takich momen­tach gło­sem peł­nym zaże­no­wa­nia, jak gdy­by fry­zjer przy­ła­py­wał na jakiejś wsty­dli­wej spra­wie albo doty­kał rze­czy dale­ko wraż­liw­szych niź­li pro­sta oko­licz­ność, iż owszem podo­ba nam się ta muzy­ka tak bar­dzo, że przy­pra­wia nas to o gęsią skór­kę. Podob­nie z wiel­ką naboż­no­ścią i ele­gan­cją posłu­gi­wał się fry­zjer przy­po­mi­na­ją­cą zło­te kro­pi­dło zmiot­ką, któ­rą wygar­niał z kar­ku ścię­te wło­sy. Oczy­wi­ście, dla całej resz­ty, by nie powie­dzieć: więk­szo­ści pozba­wio­nych słu­chu muzycz­ne­go, gru­bo­skór­nych klien­tów, zami­ło­wa­nie fry­zje­ra do muzy­ki było kom­plet­nie pozba­wio­ne zna­cze­nia, wcho­dzi­ło się, pła­ci­ło kil­ka feni­gów i wycho­dzi­ło bez jakich­kol­wiek wyrzu­tów sumie­nia, bez poczu­cia wsty­du, bez zaże­no­wa­nia.

‒ Potra­fisz grać na jakimś instru­men­cie? ‒ zapy­tał kie­dyś fry­zjer.
– Tak – Klaus odpo­wie­dział zmie­sza­ny ‒ ojciec uczył mnie na for­te­pia­nie, ale już nie gram.
‒ A to z jakiej przy­czy­ny? ‒ spy­tał obu­rzo­ny Fran­ci­szek Janu­sek, a wte­dy Klaus poka­zał mu swo­ją rękę, świe­żo zawi­nię­tą w gips i ban­da­że.
‒ To pew­nie przez ten cho­ler­ny Fußball! – zawo­łał Fran­ci­szek Janu­sek raniąc nie­mal­że lewe ucho Klau­sa brzy­twą, któ­rą wyga­lał wło­sy zazwy­czaj w momen­cie naj­więk­sze­go prze­si­le­nia pod­czas arii, kie­dy to każ­de­mu melo­ma­no­wi wraż­li­we­mu na dźwię­ki muzy­ki jeżył się włos na kar­ku. Wtem przez ścia­nę budyn­ku zaczął prze­bi­jać się dobrze nam zna­ny odgłos kopa­nej o ścia­nę pił­ki, odgłos tak przy­jem­ny dla ucha każ­de­go ucznia gim­na­zjum, a tak znie­na­wi­dzo­ny przez fry­zje­ra. Janu­sek wybiegł natych­miast tyl­ny­mi drzwia­mi zakład; spraw tego rodza­ju nigdy nie pozo­sta­wiał bez kon­se­kwen­cji, chwy­cił za mio­tłę, któ­rą zbie­rał wło­sy z pod­ło­gi i jął potrzą­sać nią krzy­cząc i wska­zu­jąc czer­wo­ny napis na ścia­nie „ZAKAZ GRY W PIŁKĘ”.
‒ Cho­ler­ne smar­ka­cze, nie uczą was czy­tać w tej szko­le! Won z podwór­ka bo poza­bi­jam!
Krzy­czał i dalej wyma­chi­wał mio­tłą. Tak… Fry­zjer Fran­ci­szek Janu­sek szcze­rze nie­na­wi­dził gry w pił­kę noż­ną.
*
A oto lecą­cy pod nie­bem kształt pił­ki do gry w nogę, nad pola­ną obok kapli­cy świę­te­go Jerze­go, na moment przy­sło­ni­ła nawet słoń­ce, gdy zna­la­zła się w punk­cie kul­mi­na­cyj­nym swe­go elip­tycz­ne­go lotu; któż będzie w sta­nie ją ode­brać, kie­dy opad­nie wresz­cie na zie­mię? To kuzyn fry­zje­ra, kapi­tan naszej dru­ży­ny Hans Wagner, dopin­go­wa­ny przez naj­pięk­niej­sze dziew­czę­ta, w tym rów­nież rodzo­ną sio­strę Fran­cisz­ka Janu­ska: pięk­ną Hele­nę. Han­ni! Han­ni! – krzy­czy roz­en­tu­zja­zmo­wa­ny tłum. – Podaj dalej! – krzy­czą jed­ni. – Sam, Sam! – woła­ją dziew­czę­ta. Kogo posłu­cha Han­ni? Czy poko­na obro­nę prze­ciw­ni­ków? Nie? Może więc poda na dru­gą stro­nę, albo na śro­dek? Też nie, bie­gnie dalej! Bie­rze zamach, strze­la z dystan­su! Tra­fia! Jest cudow­ny, wspa­nia­ły pił­karz, zna­ko­mi­ty spor­to­wiec, zuch na schwał! Potem, wraz ze swy­mi dru­ha­mi idzie nad rze­kę upić się piwem i plu­skać z dziew­czę­ta­mi. Uwiel­bia­ny przez kole­gów, Hans Wagner, ten zawa­dia­ka, kościel­ny orga­ni­sta, kawiar­nia­ny gra­jek, któ­ry od wie­czo­ra do rana zwykł trwo­nić swój talent za szkla­necz­kę konia­ku i parę gro­szy, och była ci to oso­ba, któ­rej Fran­ci­szek Janu­sek nie­na­wi­dził jesz­cze bar­dziej niż gry w pił­kę noż­ną! Po meczu Hele­na podą­ża za inny­mi, Hans bie­rze ją za rękę, nazy­wa swo­ją sio­strzycz­ką, choć jest led­wie z nią spo­krew­nio­ny; już mają opusz­czać pola­nę gdy na twa­rzy Hele­ny poja­wia się cień prze­ra­że­nia! W mro­ku alej­ki widzi bra­ta, jest nie­za­do­wo­lo­ny, mie­li zjeść razem pod­wie­czo­rek w kawiar­ni u pana Streu­bla, Fran­ci­szek musiał tam na nią cze­kać dobre pół godzi­ny zanim zde­cy­do­wał się poszu­kać jej na mie­ście. Kom­plet­nie o tym zapo­mnia­ła, czu­je się win­na, brat rzu­ca jej gniew­ne spoj­rze­nie i odwra­ca się na pię­cie, odcho­dzi. Hele­na rusza za nim. Krzy­czy, jest roz­trzę­sio­na, brat opie­ku­je się nią odkąd…, odkąd wró­ci­ła z Ber­li­na jest prak­tycz­nie na jego utrzy­ma­niu. Jest kobie­tą, któ­rej nie powio­dło się w życiu, ma już pra­wie trzy­dzie­ści lat, w mło­do­ści zosta­ła oszu­ka­na, Fran­ci­szek twier­dzi, że ma skłon­ność do nie­od­po­wied­nich męż­czyzn, takich jak ten… Wagner.
– Bra­cisz­ku Fran­cisz­ku! – woła i pod­bie­ga.
Fran­ci­szek wciąż mil­czy, całą dro­gę, Hele­na pró­bu­je się wytłu­ma­czyć ale nie wycho­dzi to jej zbyt dobrze. Zawsze to samo, myśli sobie Hele­na, Fran­ci­szek obra­ził się i teraz będzie mil­czał całą dro­gę do domu, a potem aż do kola­cji nie zamie­ni z nią ani sło­wa. Hele­na despe­rac­ko pró­bu­je zała­go­dzić sytu­ację, chwy­ta się naj­róż­niej­szych spo­so­bów, pró­bu­je naj­od­waż­niej­szych obiet­nic, jutro zamie­rza spę­dzić z bra­tem cały dzień, tak jest, pla­no­wa­ła to już od daw­na, wybio­rą się na wyciecz­kę nad morze, do Stolp­mün­de, zje­dzą świe­że­go dor­sza w tawer­nie…
– Bra­cisz­ku Fran­cisz­ku! – woła do nie­go piesz­czo­tli­wie. – Ode­zwij się, pro­szę!

Nic z tego, tym razem to poważ­na spra­wa, Fran­ci­szek wcho­dzi do domu i zamy­ka się w swo­im poko­ju, gdzie spę­dza następ­ne godzi­ny słu­cha­jąc muzy­ki z szaf­ko­we­go gra­mo­fo­nu, Hele­na cały ten czas sie­dzi pod jego drzwia­mi albo w kuch­ni. Współ­czu­je bra­tu bo jest samot­ny, ludzie w mie­ście nie mają na jego temat dobre­go zda­nia, twier­dzą, że jest wynio­sły i choć cał­kiem zamoż­ny, to jed­nak nie zna­lazł sobie żony, kto by tam chciał takie­go chło­pa, co słu­cha ope­ry od rana do wie­czo­ra? Hele­na czu­je cza­sem, że prze­sta­je go kochać, na przy­kład gdy zabra­nia jej spo­ty­kać się z kuzy­nem Han­sem, jego kocha może bar­dziej od nie­szczę­śli­we­go bra­ta, złość na bra­ta wzbie­ra w niej wprost pro­por­cjo­nal­nie do dawek mil­cze­nia, któ­re apli­ku­je jej Fran­ci­szek pod­czas tej oso­bli­wej kłót­ni. Zasta­na­wia się, któ­re z nich jest bar­dziej okrut­ne w tym co robi, w trze­ciej godzi­nie mil­cze­nia nie­na­wiść do bra­ta prze­kra­cza gra­ni­cę jej wytrzy­ma­ło­ści, chwy­ta za motek do ubi­ja­nia mię­sa i idzie w stro­nę scho­dów, roz­bi­ja kil­ka ebo­ni­to­wych płyt gra­mo­fo­no­wych i uszka­dza przy oka­zji kosz­tow­ny szaf­ko­wy gra­mo­fon bra­ta, potem wymy­ka się do gospo­dy w któ­rej Han­ni gra na pia­ni­nie ład­ne pio­sen­ki, posta­na­wia napić się piwa. Ran­kiem dozna­je napa­du wyrzu­tów sumie­nia, idzie do Musi­khau­su Feli­xa Albrech­ta przy uli­cy Neu­tor­mau­er, dowia­du­je się, że ebo­ni­to­wych płyt nie moż­na już napra­wić. Świę­ty Boże! A co ze zła­ma­nym ser­cem Fran­cisz­ka?
*
Ojciec Klau­sa, któ­ry był stro­icie­lem for­te­pia­nów i miał róż­ne kon­tak­ty w bran­ży, posta­rał się dla nie­go o pacę w zakła­dach dys­try­bu­cji gra­mo­fo­nów Feli­xa Albrech­ta. Jed­nym z pierw­szych klien­tów, któ­rych odwie­dził jako auto­ry­zo­wa­ny ser­wi­sant był fry­zjer Janu­sek. Jeśli wie­rzyć rela­cji fry­zje­ra, zda­rzy­ła się bowiem w zakła­dzie rzecz prze­dziw­na, mia­no­wi­cie pił­ka do gry wpa­dła przez okno i poła­ma­ła więk­szość płyt znaj­du­ją­cych się na sto­li­ku obok gra­mo­fo­nu, przy oka­zji uszka­dza­jąc rów­nież sam apa­rat.
– Okno jest nie­usz­ko­dzo­ne – stwier­dził nie­dy­skret­nie Klaus.
– Było otwar­te – skwi­to­wał pręd­ko fry­zjer – jak tam pań­ska ręka?
– Dobrze. W przy­szłym mie­sią­cu zdej­mu­ją gips.
– To świet­nie, będzie pan mógł wró­cić do for­te­pia­nu, foot­ball to bar­ba­rzyń­stwo, nigdy się nie przyj­mie na dobre, zoba­czy pan, że za trzy­dzie­ści lat nikt już nie będzie chciał w to grać…, a muzy­ka, muzy­ka jest wiecz­na, no a dzię­ki pły­tom ebo­ni­to­wym głos Schmit­ta-Wal­te­ra będzie moż­na odtwa­rzać dłu­go po jego śmier­ci, i naszej… Fry­zjer roz­ma­rzył się gdy do miesz­ka­nia weszła Hele­na.
– To moja sio­stra, Hele­no to jest pan…
– Klaus, pro­szę pani, Klaus Knapp.
– Bar­dzo mi miło pana poznać, może her­ba­ty?
– Pan Klaus przy­szedł napra­wić nasz gra­mo­fon Hele­no.
– Dopraw­dy, to wspa­nia­le! – Hele­na wyda­wa­ła się zmie­sza­na, zapa­rzy­ła her­ba­ty w opa­li­zu­ją­cym imbry­ku i poda­ła na weran­dzie razem z droż­dżów­ką. – Jest pan inży­nie­rem panie Knapp?
– Nie pro­szę pani, bar­dzo żału­ję ale nie­ste­ty…
– Pan Klaus jest muzy­kiem – prze­rwał mu fry­zjer – i melo­ma­nem – dodał jesz­cze.
– Wyda­je mi się, że widzia­łem panią wczo­raj, na pola­nie, w trak­cie meczu.
– Och byłam tam dosłow­nie chwi­lę! – zagrzmia­ła świę­cie obu­rzo­na Hele­na.
– Nie dener­wuj się moja dro­ga, pan chciał być tyl­ko uprzej­my. Kie­dy będzie pan mógł zakoń­czyć napra­wę?
– Na szczę­ście ramię gra­mo­fo­nu nie jest kom­plet­nie znisz­czo­ne, trze­ba będzie natu­ral­nie wymie­nić igłę i uszko­dzo­ny talerz. Sądzę, że dziś po połu­dniu będę mógł zamon­to­wać czę­ści zamien­nie, oczy­wi­ście jeśli będą dostęp­ne w maga­zy­nach zakła­du – odparł rze­czo­wo Klaus, sta­ra­jąc się nie spro­wa­dzić na sie­bie gnie­wu tych dwoj­ga.
– Nie­ste­ty, po połu­dniu wybie­ra­my się nad morze, do Stolp­mün­de, praw­da Helen­ko? – Na twa­rzy Hele­ny, po raz pierw­szy odkąd ujrzał ją Klaus Knapp, poja­wił się prze­cud­nej uro­dy uśmiech.
– Tak, wła­śnie mój dro­gi! – Hele­na uję­ła dłoń bra­ta i przy­ło­ży­ła poli­czek do jego ramie­nia.
– Może wybie­rze się pan z nami? – wypa­lił ni stąd ni zowąd fry­zjer, a Hele­na spoj­rza­ła na nie­go z dziw­nym wyra­zem twa­rzy.
– Nie­ste­ty mam inne zaję­cia – odpo­wie­dział uprzej­mie Klaus, kie­ru­jąc swo­je sło­wa spe­cjal­nie w stro­nę Hele­ny.
– Chciał­bym panu coś poka­zać – zaczął Fran­ci­szek i skie­ro­wał swe kro­ki do szaf­ki gra­mo­fo­no­wej – Tę pły­tę dosta­łem kie­dyś od pro­fe­so­ra Koop­ma­na, jest na niej kon­cert orkie­stry Fil­har­mo­nii Ber­liń­skiej, od któ­re­go war­to zacząć edu­ka­cję muzycz­ną, ofia­ru­ję ją panu – skoń­czył sta­now­czo fry­zjer.
– Nie mogę tego przy­jąć, nie mam nawet gra­mo­fo­nu.
– To nic, może pan prze­cież w każ­dej chwi­li przyjść do mnie… zapra­szam.
– Och do praw­dy nie mogę…
– Mło­dy czło­wie­ku, pro­szę się ze mną nie sprze­czać, pre­zent to pre­zent, w podzię­ko­wa­niu za dobrą robo­tę, mam nadzie­ję, że jak pan skoń­czy, gra­mo­fon będzie znów jak nowy!

Przez cały ranek mło­dy Klaus Knapp oglą­dał pre­zent od Fran­cisz­ka Janu­ska, ważył go w rękach, czy­tał inskryp­cje na obwo­lu­cie, to wyj­mo­wał, to znów cho­wał pły­tę w kie­sze­ni z deli­kat­ne­go papie­ru, przy­glą­dał się jej tajem­ni­czym żło­bie­niom, któ­rych sens zosta­je wyja­wio­ny dopie­ro gdy umie­ści się pły­tę w sto­sow­nym urzą­dze­niu, zdol­nym odczy­tać nie­wi­docz­ny zapis dźwię­ków zaklę­tych w ebo­ni­cie. A poza tym, nie mógł pozbyć się myśli o pięk­niej Hele­nie, jaka ona dziw­na, dumał. Potem wybrał się na spa­cer po Stolp­mün­de, w nadziei, że przy­pad­kiem natknie się na fry­zje­ra i jego sio­strę pod­czas prze­chadz­ki brze­giem morza, albo w tawer­nie, jedzą­cych świe­że, panie­ro­wa­ne dor­sze z sała­tą i cytry­ną. Ćwi­czył nawet odpo­wied­nie powi­ta­nie: „Ach witam Pań­stwa! No cóż mia­łem dzi­siaj pra­co­wać, ale sami Pań­stwo wie­dzą, w mie­ście jest tak dusz­no o tej porze roku”. Ale pomi­mo sta­rań, nie­zli­czo­nych rund uli­ca­mi Stolp­mün­de, wysia­dy­wa­nia na ław­kach i pona­wia­nych wizyt w tawer­nie, nie uda­ło mu się spo­tkać Hele­ny.
Następ­ne­go dnia spe­cjal­nie wybrał moment, kie­dy fry­zje­ra nie było w domu. Dzień dobry! Przy­wi­tał się dziar­sko, może nazbyt dziar­sko, ponie­waż Hele­na aż pod­sko­czy­ła z zasko­cze­nia. Wszedł stro­pio­ny do środ­ka, z miej­sca kie­ru­jąc się w stro­nę pół­pię­tra, na któ­rym stał gra­mo­fon. Pił pan dziś już kawę, może nalać, zapa­rzy­łam świe­żą? Chęt­nie pani Hele­no. Obej­rzał raz jesz­cze gra­mo­fon, upew­nia­jąc się czy nie ma w nim innych uszko­dzeń, otwo­rzył szaf­kę na pły­ty odkry­wa­jąc w niej mło­tek do mię­sa oble­czo­ny drza­zga­mi. Pro­szę mi to natych­miast oddać! Zawo­ła­ła Hele­na i w jed­nej chwi­li obla­ła się rumień­cem, niczym mała dziew­czyn­ka przy­ła­pa­na na kłam­stwie. To jest mło­tek do mię­sa! Oświad­czy­ła jak gdy­by Klaus nigdy w życiu nie widział takie­go przed­mio­tu, i w ogó­le nie wie­dział do cze­go słu­ży. Nastą­pi­ła krę­pu­ją­ca cisza, Hele­na usia­dła przy sto­le w kuch­ni ręko­ma obej­mu­jąc kubek z kawą i kry­jąc swe zaże­no­wa­nie za jego brze­giem. Powo­li przy­siadł się do niej, zapy­tał o zdro­wie, wyciecz­kę do Stolp­mün­de, ulu­bio­ne zaję­cia.
– Nie poje­cha­li­śmy do Stolp­mün­de, Fran­ci­szek źle się poczuł, myślę że zatruł się sele­rem, cały wie­czór robi­łam mu okła­dy i parzy­łam mię­tę w imbry­ku, ale nic się nie sta­ło. Waż­ne, że spę­dzi­li­śmy ten czas razem praw­da? – Klaus nie odpo­wie­dział, w zasa­dzie nie widział w tym żad­nej donio­sło­ści.
– To może dzi­siaj wybie­rze się pani ze mną na wyciecz­kę w górę Słu­pi, zoba­czyć nową zapo­rę, sły­sza­łem, że widok jest prze­pięk­ny – Klaus pod­jął ryzy­kow­ną pró­bę.
– Nie­ste­ty. Na czwar­tą idzie­my z Fran­cisz­kiem na kon­cert orga­no­wy, do św. Jac­ka, jako muzyk powi­nien pan rów­nież się wybrać. Hans będzie grał fan­ta­zję g – moll Jana Seba­stia­na Bacha.

Gdy Klaus zja­wił się spóź­nio­ny na miej­scu, w koście­le św. Jac­ka roz­brzmie­wa­ły wła­śnie pierw­sze tak­ty siel­skie­go Pre­lu­dium G – dur Nico­lau­sa Brunhn­sa w wyko­na­niu pro­fe­so­ra Zyg­fry­da Koop­ma­na z Kró­lew­ca. Pozdro­wił naj­pierw Hele­nę, a potem fry­zje­ra, któ­ry sie­dział zato­pio­ny myśla­mi w idyl­licz­nej tona­cji duro­wej, wyra­ża­ją­cej wdzięcz­ność za wszel­kie stwo­rze­nie oraz przy­jem­no­ści dane nam przez Boga, i tyl­ko ski­nął mu nie­znacz­nie, uśmie­cha­jąc się bło­go i nie­obec­nie. Ach, lecz dla Klau­sa jedy­ną obec­ną isto­tą na świe­cie była w owej chwi­li Hele­na! W zwiew­nej sukien­ce w kwia­ty, z upię­ty­mi z tyłu gło­wy loka­mi ze świe­tla­nym spoj­rze­niem bazal­to­wych oczu. Usiadł obok niej i wsty­dził się spoj­rzeć na nią przez cały kon­cert Koop­ma­na, dopie­ro gdy nasta­ły grom­kie bra­wa, pokrze­pio­ny falą ogól­ne­go entu­zja­zmu, zde­cy­do­wał, że zapy­ta ją „jak się bawi”, tym­cza­sem aplauz po wspa­nia­łym Pre­lu­dium G‑dur skoń­czył się. Nastą­pi­ło speł­nie­nie łagod­nych namięt­no­ści, podzię­ko­wa­nia dla sza­now­ne­go pro­fe­so­ra za kolej­ną wizy­tę owoc­ną we wspa­nia­łe prze­ży­cia, jesz­cze kwia­ty i prze­mo­wa bur­mi­strza i już zaczy­nał się kon­cert Han­sa Wagne­ra; jego Fan­ta­zja G – moll J.S. Bacha, mrocz­na i gniew­na. Klaus zer­k­nął na fry­zje­ra, na jego twa­rzy poja­wi­ło się nie­za­do­wo­le­nie, Hele­na poło­ży­ła gło­wę na ramie­niu bra­ta przy­my­ka­jąc oczy i słu­cha­jąc spo­koj­nie muzy­ki, fry­zjer zmarsz­czył czo­ło i spoj­rzał w bok jak gdy­by pochło­nę­ły go nie­do­bre wspo­mnie­nia. Muzy­ka sunę­ła dalej¸ pocią­ga­ła słu­cha­czy w głąb pie­kiel­nych cze­lu­ści, zręcz­ne pal­ce Han­sa Wagne­ra jęły wydo­by­wać z par­ty­tur prze­róż­ne kon­tra­sty, fan­ta­zja sta­wa­ła się coraz bar­dziej zagma­twa­na, przy­tła­cza­ją­ca, dusz­na. Fran­ci­szek objął Hele­nę swo­im ramie­niem, jak­by chciał osło­nić ją przed nie­bez­pie­czeń­stwem; gdy­by mógł zasło­nił by jej rów­nież uszy, mrocz­na fan­ta­zja przy­po­mi­na­ła mu o nie­do­lach sio­stry zwią­za­nych z jej pierw­szym mężem, tym dra­niem, któ­ry wyko­rzy­stał ją, zabrał do mia­sta grze­chu, do swo­ich ziom­ków, mamiąc wiel­ką karie­rą śpie­wacz­ki, poił ją alko­ho­lem, podob­ny był z nie­go zawa­dia­ka do kuzy­na Han­sa, zawsze w dobrym humo­rze, uwiel­bia­ny przez wszyst­kich, czło­wiek suk­ce­su, nie­od­po­wie­dzial­ny gno­jek wio­dą­cy na zatra­ce­nie rze­sze nie­win­nych dziew­cząt. Żeby go pie­kło pochło­nę­ło razem z jego infer­nal­ną muzy­ką! Psia mać! Tym­cza­sem muzy­ka cią­gnę­ła w dół i w dół… cięż­ko. Fry­zjer polu­zo­wał swój koł­nie­rzyk, zro­bi­ło się dusz­no, cze­kał tyl­ko na finał.

Naresz­cie finał, zakoń­cze­nie kon­tra­stu­ją­ce z ciem­ną cało­ścią, weso­łe, bez­tro­skie, jak nie­zmą­co­ne obli­cze Han­sa Wagne­ra, wszy­scy wsta­ją, szy­ku­je się owa­cja na sto­ją­co, tyl­ko fry­zjer sie­dzi zamy­ślo­ny, ręce ma zała­ma­ne, nogi jak z waty, Hele­na zachę­ca go żeby wstał, pogra­tu­lo­wał kuzy­no­wi, Fran­ci­szek jak­by budził się z odrę­twie­nia, uśmie­cha się bla­do, klasz­cze z inny­mi. Wokół Han­sa Wagne­ra two­rzy się kół­ko, wszy­scy roz­pra­wia­ją z nim o muzy­ce, pro­fe­sor Koop­man jest zachwy­co­ny, wyła­pał z tłu­mu Fran­cisz­ka Janu­ska i chce z nim roz­pra­wiać o wła­ści­wo­ściach tona­cji G –duro­wej, Fran­ci­szek nie jest w sta­nie, chce odpo­cząć, zapra­sza pro­fe­so­ra do sie­bie na wie­czór. Pod­cho­dzi też Hans, Fran­ci­szek gra­tu­lu­je mu, mówi mu po imie­niu, jest uprzej­my i dys­tyn­go­wa­ny. Hani zapra­sza Hele­nę na dzi­siej­szą zaba­wę nad rze­ką z oka­zji Dni Morza, będzie oka­zja żeby potań­czyć, Hele­na pro­si bra­ta, żeby wybrał się z nimi. Fry­zjer odma­wia, jest zresz­tą umó­wio­ny z pro­fe­so­rem Koop­ma­nem na kie­li­szek port­wa­inu i roz­pra­wę na temat wła­ści­wo­ści tona­cji duro­wych, wie rów­nież, że pan Klaus Knapp chęt­nie by się do tej dys­pu­ty przy­łą­czył. Onie­śmie­lo­ny Klaus przyj­mu­je zapro­sze­nie od fry­zje­ra, choć w głę­bi ser­ca gorą­co pra­gnie wybrać się na miej­ską zaba­wę z Hele­ną, Fran­ci­szek każe mu zabrać ze sobą poda­ro­wa­ną pły­tę, byli umó­wie­ni.

*
Po połu­dniu Hele­na sie­dzia­ła na scho­dach zakła­du cze­ka­jąc na kuzy­na, z któ­rym mia­ła wybrać się na miej­ską zaba­wę tanecz­ną. Sto­ją­cy w oknie fry­zjer bacz­nie ją obser­wo­wał, nie ufał jej i nie wie­rzył w dobre inten­cje Han­sa Wagne­ra. Rzecz jasna Hans Wagner był ich kuzy­nem, bliż­szą rodzi­ną, ale to nie uspa­ka­ja­ło w żaden spo­sób tro­skli­we­go star­sze­go bra­ta, wręcz prze­ciw­nie przy­jaźń tych dwoj­ga mia­ła w sobie coś nie­przy­zwo­ite­go – coś, co napa­wa­ło fry­zje­ra nie­chę­cią; coś, co napę­dza­ne było nie­wąt­pli­wie bra­ter­ską zazdro­ścią o jej miłość. Czy to samo czu­ła­by Hele­na gdy­by on zna­lazł sobie pokrew­ną duszę w innej kobie­cie? Wąt­pli­we, uczu­cie Fran­cisz­ka było inne­go rodza­ju, chciał mieć Hele­nę dla sie­bie, nie szu­kał innych kobiet, a inne kobie­ty nie pra­gnę­ły jego, i gdy Hele­na wró­ci­ła pohań­bio­na z Ber­li­na, cie­szył się, że naresz­cie będzie ją mógł zatrzy­mać w swo­im władz­twie. Rzecz jasna, jak każ­dy męż­czy­zna, pra­gnął podzi­wu kobiet i tego zazdro­ścił wła­śnie Han­so­wi: popu­lar­no­ści. Fran­ci­szek chciał impo­no­wać kobie­tom, a naj­bar­dziej Hele­nie, być może gdy­by jed­nak zna­lazł wła­ści­wą kobie­tę, taką „żonę”, jego namięt­no­ści zna­la­zły­by sto­sow­ny upust, ale nic z tego, Fran­ci­szek był praw­dzi­wym odlud­kiem i nie prze­pa­dał za towa­rzy­stwem dam. Cho­dził natu­ral­nie do płat­nych przy­byt­ków, jak zresz­tą więk­szość samot­nych męż­czyzn w Stolp, do tych samych co Hans, lecz nawet te kur­wy uwiel­bia­ły Hanie­go, i gdy­by nie bacz­ne oko sute­ne­ra, pew­nie godzi­ły­by się słu­żyć mu za dar­mo. Za dar­mo! Zda­rza­ło się prze­cież, jak powia­da­li na mie­ście, że gdy wspa­nia­ły Hans był pod kre­ską obsłu­gi­wa­ły­by go na kre­dyt, w tajem­ni­cy przed Pań­stwem Schmidt, któ­rzy pro­wa­dzi­li pen­sjo­nat „Pod Dzi­ką Różą” i zapew­nia­li dziew­czyn­kom wszel­kie wygo­dy, w zamian za zdy­scy­pli­no­wa­nie i regu­lar­ne opła­ca­nie czyn­szu. Fran­ci­szek miał nawet jed­ną ulu­bio­ną dziew­czy­nę, Monę, któ­rą odwie­dzał naj­czę­ściej, ale ona rów­nież, tak jak Hele­na, zdra­dza­ła go pew­nie z Han­sem Wagne­rem.

Klaus szedł na umó­wio­ne spo­tka­nie z fry­zje­rem. Na scho­dach sie­dzia­ła Hele­na, wyda­ło mu się, że pod­ry­wa się jak mała dziew­czyn­ka na jego widok, potem pod­bie­ga, wacha się, dyga uprzej­mie i omi­ja go by paść w ramio­na Han­sa Wagne­ra, któ­ry szedł tuż za nim. Przez chwi­lę czuł nie­opi­sa­ną gorycz w ser­cu, kie­dy Hans Wagner pod­cho­dził pokle­pu­jąc go przy­jaź­nie po ramie­niu, w swo­im sty­lu i ener­gicz­nie, zwra­ca­jąc się do nie­go z poufa­ło­ścią kole­gi z boiska: Kie­dy wresz­cie powró­cisz do dru­ży­ny, kon­tu­zja nie może utrzy­my­wać się wiecz­nie. Wkrót­ce Hani, wkrót­ce już nie­dłu­go odbio­rę ci koro­nę kró­la strzel­ców. – Ku chwa­le naszej dru­ży­ny! – zawo­łał Hans. Natu­ral­nie lubił Klau­sa, z resz­tą jak wszyst­kich z dru­ży­ny, Hans Wagner był czło­wie­kiem bez kom­plek­sów i natu­ral­nych wro­gów, tym bar­dziej dzi­wi­ła nie­chęć jaką żywił doń fry­zjer Janu­sek.

Pro­fe­sor Koop­man był już w środ­ku, obaj z fry­zje­rem zasta­na­wia­li się nad aro­ma­tem spo­ży­wa­ne­go port­waj­nu w opa­rach cygar pro­duk­cji fran­cu­skiej. W tle gra­ła muzy­ka orkie­stro­wa, Klaus nie potra­fił­by odgad­nąć, kto skom­po­no­wał utwór, praw­do­po­dob­nie pły­tę przy­niósł ze sobą pro­fe­sor Koop­man. Nie­śmia­ło przy­wi­tał się z pana­mi i trzy­ma­jąc obu­rącz ebo­ni­to­wą pły­tę w obwo­lu­cie niczym listek figo­wy, czuł się zaże­no­wa­ny. Spo­tka­nie nie było jego pomy­słem, tym bar­dziej nie czuł się na siłach pro­wa­dzić roz­mo­wy z pro­fe­so­rem Koop­ma­nem, miał tyl­ko nadzie­ję, że raz jesz­cze zoba­czy się z Hele­ną, a gdy ta ulot­ni­ła się tak szyb­ko w towa­rzy­stwie kuzy­na, zdał sobie spra­wę z tego, że w isto­cie postę­pu­je jak głu­piec, uma­wia­jąc się z tym fry­zje­rem, uda­jąc kone­se­ra muzy­ki poważ­nej, i tak dalej.
– O! pan Klaus Knapp czyż nie? – zawo­łał pro­fe­sor Koop­man, zer­ka­jąc w stro­nę kro­cza Klau­sa, zasło­nię­te­go kwa­dra­tem ofia­ro­wa­ne­go mu przez fry­zje­ra pre­zen­tu – XL Sym­fo­nia g – moll Mozar­ta! Wspa­nia­ły wybór dro­gi Panie.
– Dzię­ku­ję, ale wła­ści­wie to moja jedy­na pły­ta pro­fe­so­rze.
– Ale za to jaka – powie­dział fry­zjer i porwał pły­tę w kie­run­ku szaf­ko­we­go gra­mo­fo­nu – to wspa­nia­ła sym­fo­nia prze­ko­na się pan… – kon­ty­nu­ował fry­zjer gdy wokół zaczę­ło roz­brzmie­wać wspa­nia­łe Mol­to alle­gro…
– Nie­by­wa­łe – powie­dział pro­fe­sor – jedy­na pły­ta, któ­rą pan posia­da, i jesz­cze jej nie słu­chał! Swo­ją dro­gą to zazdrosz­czę panu, tyle doznań jesz­cze przed panem – cią­gnął dalej Koop­man żar­to­bli­wym tonem – Nie­ste­ty nie mogę dalej panom towa­rzy­szyć, jutro mam pociąg o szó­stej rano i nie wol­no mi zaspać. Miło było poznać mło­dy czło­wie­ku – powie­dział pro­fe­sor trzy­ma­jąc dłoń chło­pa­ka w mdłym uści­sku, na jaki przy­sta­ło wir­tu­ozo­wi gry orga­no­wej. Fry­zjer poże­gnał pro­fe­so­ra, poda­ro­wał mu na dro­gę wybor­ne cyga­ro, podał płaszcz i para­sol, a potem obaj uda­li się do drzwi wej­ścio­wych, Klaus zaś otrzy­mał pole­ce­nie roz­gosz­cze­nia się w welu­ro­wym fote­lu z lamp­ką konia­ku i przy wtó­rze muzy­ki z gra­mo­fo­nu gra­ją­ce­go wła­śnie andan­te sym­fo­nii z „jego” pły­ty. Kie­dy wró­cił fry­zjer, dobie­ga­ło koń­ca Menu­et­to – Trio, a Klaus pogrą­żo­ny w swo­ich myślach, marzył o ide­al­nym dniu z Hele­ną. Wyobra­żał sobie prze­róż­ne histo­rie, dzień upal­ny, ona w zwiew­nej sukien­ce, on w słom­ko­wym kape­lu­szu, pły­wa­ją łodzią po sta­wie, albo sło­necz­ny ranek, mgła roz­pra­sza świa­tło, idą na dłu­gi spa­cer po par­ku. Może lep­szy był­by dzień zimo­wy, mroź­ny? Sie­dzą obo­je w cie­ple, suszą ubra­nia po kuli­gu i woj­nie na śnież­ki. Obmy­ślał co raz to śmiel­sze sce­na­riu­sze, jak mistrz kuchar­ski przy­pra­wia­ją­cy potra­wy, pogod­ny dzień na piasz­czy­stej pla­ży w Stolp­mün­de, szczyp­ta mor­skiej bry­zy, żar popo­łu­dnio­we­go słoń­ca, a w tym wszyst­kim Hele­na niczym naga gąska w roso­le, ide­al­ny dzień, ide­al­ny posi­łek. Alko­hol roz­luź­nił Klau­sa do tego stop­nia, że ani się nie obej­rzał jak na myśl o nagiej Hele­nie doznał potęż­nej erek­cji, zakło­po­ta­ny zasło­nił się obwo­lu­tą pły­ty gra­mo­fo­no­wej, tym­cza­sem z gra­mo­fo­nu doby­wa­ło się koń­co­we Alle­gro assai, a fry­zjer zaczął roz­pra­wiać na temat ele­men­tar­nych kwe­stii doty­czą­cych kom­po­zy­cji, har­mo­nii i kon­tra­punk­tu. Rzecz jasna zawód fry­zje­ra upra­wiał tyl­ko w celach zarob­ko­wych, praw­dzi­wym jego powo­ła­niem jest nato­miast teo­ria muzy­ki, jest znaw­cą muzy­ki, szcze­gól­nie orga­no­wej, pisze nawet roz­pra­wę na temat twór­czo­ści sła­bo dziś zna­ne­go kom­po­zy­to­ra nie­miec­kie­go, nie­ste­ty nie jest w sta­nie udo­stęp­nić uchu Kla­sua jego utwo­rów, ponie­waż nikt ich jesz­cze nie wydał w „ebo­ni­cie…”
– Byłem kie­dyś w Ber­li­nie, na kon­cer­cie kame­ral­nym, tam też zdo­by­łem te oto par­ty­tu­ry – cią­gnął fry­zjer się­ga­jąc do szu­fla­dy biur­ka – jako muzyk może się pan zazna­jo­mić, ale nie wiem czy zra­zu pozna się pan na geniu­szu tego kom­po­zy­to­ra, nie przy­po­mi­na to bynaj­mniej nic co już wcze­śniej wymy­ślo­no, zatem jedy­nie oso­ba o roz­bu­do­wa­nej wyobraź­ni jest w sta­nie doce­nić nowe pokła­dy twór­czo­ści, nowy wymiar este­ty­ki, dia­bel­skiej este­ty­ki, któ­ry bije z tych par­ty­tur… – prze­rwał na chwi­lę delek­tu­jąc się ostat­ni­mi swo­imi sło­wa­mi „dia­bel­skiej este­ty­ki” wypo­wie­dzia­ny­mi zni­żo­nym gło­sem, odro­bi­nę zuchwa­le, zacią­ga­jąc się cyga­rem i wypusz­cza­jąc dym w powie­trze nad gło­wą Klau­sa.

Fry­zjer Janu­sek był już nie­źle wsta­wio­ny, wypi­ty alko­hol ude­rzał tęt­ni­cą do roz­go­rza­łej gło­wy, co skła­nia­ło uczo­ne­go gospo­da­rza do sta­wia­nia coraz to śmiel­szych tez filo­zo­ficz­nej natu­ry albo snu­cia meta­fi­zycz­nych histo­rii o pro­we­nien­cji wszel­kiej for­my danej przez Boga, mate­rii i struk­tu­rze wszech­świa­ta. Muzy­ka, a w zasa­dzie zapis jej na papie­rze, ist­nie­je nawet jeśli ani jed­na nuta owej par­ty­tu­ry nie zabrzmi w posta­ci fali powie­trza draż­nią­cej nerw ludz­kie­go ucha. Nawet jeśli wszyst­kie oso­by, któ­rym dane będzie doznać tej muzy­ki, bądź to w posta­ci dźwię­ku, bądź to jedy­nie za spra­wą idei tchną­cej z zapi­su nuto­we­go, pomrą w wiel­kiej i wynisz­cza­ją­cej woj­nie. Tym róż­ni się wła­śnie wiel­ka Muzy­ka od takich rze­czy jak gra w foot­ball, oraz innych prze­lot­nych i wul­gar­nych przy­jem­no­ści.
– Mimo wszyst­ko jed­nak przy­kro, że nie mogę odtwo­rzyć teraz tego prze­pięk­ne­go dzie­ła – powie­dział fry­zjer wsta­jąc z fote­la i sła­nia­jąc się lek­ko na nogach. – Na szczę­ście jest na to spo­sób!
Zapro­wa­dził Klau­sa do piw­ni­cy, gdzie znaj­do­wał się jego warsz­tat, a w nim ogrom­ne ste­la­że, na któ­rych zamon­to­wa­ny był mecha­nizm dziw­ne­go ni to zega­ra, ni to pozy­tyw­ki, z okrą­gły­mi zębat­ka­mi i mon­stru­al­nej wiel­ko­ści sprę­ży­ną. Była to gigan­tycz­na pia­no­la pro­duk­cji nie­miec­kiej fir­my PHILIPPS, zwa­na przez fry­zje­ra „orche­strio­nem”, któ­rą trzy­mał roz­ło­żo­ną na czę­ści pierw­sze w dwóch her­me­tycz­nie zamy­ka­nych, mie­dzia­nych skrzy­niach z wybi­ty­mi nume­ra­mi seryj­ny­mi i nazwą pro­du­cen­ta. Fry­zjer Janu­sek miał pro­jekt, aby któ­re­goś dnia zapre­zen­to­wać w Stolp dzia­ła­nie tego wiel­kie­go instru­men­tu mecha­nicz­ne­go, zastę­pu­ją­ce­go całą orkie­strę. Apa­rat skła­dał się z dzie­się­ciu tysię­cy kół zęba­tych, tyluż pisz­cza­łek, dzwon­ków, tale­rzy, trą­bek i innych narzę­dzi per­ku­syj­nych, któ­ry rok do roku fry­zjer pró­bo­wał zło­żyć, jed­nak­że bez suk­ce­su. Mecha­nizm był zbyt skom­pli­ko­wa­ny i dzi­wacz­ny, być może dla­te­go dużo więk­sze powo­dze­nie miał wyna­le­zio­ny w 1877 roku przez Tho­ma­sa Edi­so­na fono­graf, dzię­ki, któ­re­mu z resz­tą Klaus poznał swo­ją Hele­nę.
– To cac­ko zain­to­nu­je każ­dy utwór, jaki będę miał ocho­tę zapro­gra­mo­wać – powie­dział kła­dąc dło­nie na roz­le­głej kla­wia­tu­rze boga­tej w prze­róż­ne grec­kie sym­bo­le – potrze­bu­ję jed­nak pomo­cy dru­giej oso­by… – cią­gnął pró­bu­jąc una­ocz­nić Klau­so­wi dzia­ła­nie mecha­ni­zmu pneu­ma­tycz­ne­go jed­ne­go z pod­ze­spo­łów sek­cji dętej – Acha! Pomy­ślał sobie Klaus, więc to zapro­sze­nie było jedy­nie for­te­lem mają­cym zwa­bić go do pomo­cy w skła­da­niu tego ustroj­stwa, dał się nabrać. Przy­znać trze­ba, że poszło mu to nad­zwy­czaj spraw­nie, Klaus nie miał nawet cza­su odmó­wić, przede wszyst­kim chciał widy­wać Hele­nę, przy­jaźń z fry­zje­rem była więc dla nie­go jed­nym z poręcz­nych pre­tek­stów do spo­ty­ka­nia jej, niby przy oka­zji wizyt u Fran­cisz­ka… Nie mógł prze­cież liczyć jedy­nie na tajem­ni­cze uszko­dze­nia gra­mo­fo­nu!

Oczy­wi­ście był jesz­cze Hans, któ­re­go oso­ba nie odstę­po­wa­ła Hele­ny na krok, Klaus nie wie­rzył jed­nak, aby łączył ją z kuzy­nem jaki­kol­wiek nie­pla­to­nicz­ny zwią­zek, a w każ­dym razie nie mógł tak sądzić ze wzglę­du na ele­men­tar­ne zasa­dy higie­ny psy­chicz­nej. Całe noce, odkąd poznał Hele­nę, któ­rą osta­tecz­nie pojął za żonę, całe noce roz­wa­żał pro­blem jej związ­ku z Wagne­rem, nie dawa­ło mu to spo­ko­ju rów­nież owe­go wie­czo­ru, w piw­ni­cy fry­zje­ra wypeł­nio­nej narzę­dzia­mi i kost­ka­mi strych­ni­ny wyło­żo­nej w celu otru­cia miesz­ka­ją­cych w niej szczu­rów i myszy. Cóż dzia­ło się na miej­skiej zaba­wie? Czy Hele­na tań­czy­ła w obję­ciach Han­sa? Piła może piwo z drew­nia­nej ławy, dys­ku­tu­jąc z człon­ka­mi naszej dru­ży­ny fut­bo­lo­wej, sie­jąc przy tym zgor­sze­nie przy­kład­nych kobiet? Chciał to zoba­czyć, chciał widzieć Hele­nę, jego zazdrość, wzmoc­nio­na kolej­ny­mi lamp­ka­mi wyśmie­ni­te­go konia­ku Fran­cisz­ka, wez­bra­ła w nim już na dobre i nie zwra­cał uwa­gi na teo­re­tycz­ne roz­wa­ża­nia fry­zje­ra, jego mito­mań­skie kon­cep­cje, jego zachę­ty do pra­cy we wspól­nym dzie­le budo­wy potęż­ne­go orche­strio­nu, wizje prze­pysz­nej fety poprze­dza­ją­cej jego pre­zen­ta­cję całe­mu mia­stu, moż­li­wo­ści zdo­by­cia powszech­ne­go uzna­nia i podzi­wu kobiet, „dziew­czy­nek” jak mówił o nich kom­plet­nie już pija­ny fry­zjer Janu­sek.

Klaus wymó­wił się zmę­cze­niem i pobiegł w stro­nę pola­ny, na któ­rej roz­sta­wio­na była sce­na, po bokach posta­wio­no rzę­dy stra­ga­nów i zada­szo­nych sto­łów, przy któ­rych sie­dzie­li bie­siad­ni­cy, była cie­pła bez­chmur­na noc, z odda­li biła łuna od roz­pa­lo­ne­go ogni­ska, po środ­ku ludzie tań­czy­li wal­czy­ka. Sta­nął na pagór­ku nie­opo­dal wozów z pusty­mi becz­ka­mi po piwie, chci­wie wypa­tru­jąc Hele­ny, gdy w mro­ku pod drze­wem zoba­czył maja­ki zna­nych syl­we­tek. Był to Hans Wagner wespół z pro­fe­so­rem Koop­ma­nem.
*
Nie dalej niż trzy mie­sią­ce po słyn­nym kon­cer­cie w św. Jac­ku, pro­fe­sor Koop­man odda­wał się roz­wa­ża­niom na temat tego, jak zdo­być ser­ce pew­ne­go mło­dzień­ca, Han­sa Wagne­ra. Stał w łazien­ce swo­je­go miesz­ka­nia przy Kur­für­sten­damm 76 w samym cen­trum Ber­li­na i golił się, a wła­ści­wie to pie­lę­gno­wał jedy­nie swo­ją bro­dę, nada­jąc jej ele­ganc­ki i schlud­ny wygląd.

Utrzy­my­wał ten zaką­tek, odda­lo­ny set­ki kilo­me­trów od swo­je­go ofi­cjal­ne­go domu, nie bez przy­czy­ny. Ber­lin był metro­po­lią, w któ­rej taki czło­wiek jak pro­fe­sor Koop­man, mógł ode­tchnąć od dusz­nej atmos­fe­ry pro­win­cjo­nal­nych nie­miec­kich mia­ste­czek. Kró­le­wiec, w któ­rym miesz­kał i pra­co­wał, był wpraw­dzie mia­stem spo­rym, jed­nak nic w póź­nych latach dwu­dzie­stych, a nawet trzy­dzie­stych, nie mogło zastą­pić Ber­li­na. Wystar­czy­ło tyl­ko wyjść na uli­cę, żeby spo­tkać jakąś nie­tu­zin­ko­wą oso­bo­wość, tutaj pro­fe­sor Koop­man miał rze­szę odda­nych przy­ja­ciół, z któ­ry­mi pra­gnął zapo­znać rów­nież Han­sa Wagne­ra. Chciał go uwieść, roz­mi­ło­wać w bla­sku wiel­kie­go mia­sta, otwo­rzyć oczy na pięk­no, stwo­rzyć nowe hory­zon­ty. Pla­no­wał zabrać go na jeden z ostat­nich spek­ta­kli „Ope­ry za trzy gro­sze” do teatru, zaraz potem na kola­cję do Schwa­nec­ke­go, gdzie zbie­ra­ją się wszy­scy akto­rzy, arty­ści i lumi­na­rze sztu­ki, a przede wszyst­kim muzy­cy, któ­rym Hans Wagner został­by przed­sta­wio­ny jako nowe odkry­cie, genial­ny wir­tu­oz orga­nów. Potem do Schlich­te­ra, na kie­li­szek wina, albo cze­goś moc­niej­sze­go, tam rów­nież moż­na spo­tkać arty­stów, dzien­ni­ka­rzy, przyj­dzie może sam Georg Grosz, sław­ny malarz, któ­ry rów­nież pocho­dzi z Stolp i być może będzie chciał poznać mło­de­go Wagne­ra. Wie­czo­rem zasią­dą w miesz­ka­niu pro­fe­so­ra i będą prze­glą­dać zabro­nio­ną w Niem­czech, z uwa­gi na moral­ność publicz­ną, słyn­ną tecz­kę „ecce homo” poda­ro­wa­ną nie­gdyś pro­fe­so­ro­wi przez sąsia­da, mło­de­go wydaw­cę Gro­sza, z obsce­nicz­nie natu­ra­li­stycz­nym obra­za­mi. Tak więc będą robić rze­czy… zaka­za­ne!

Pro­fe­sor Koop­man roz­ma­rzył się i pra­wie zapo­mniał, że prze­cież musi ode­brać umi­ło­wa­ne­go Han­sa z dwor­ca kole­jo­we­go, trze­ba było się spie­szyć, zaku­pić bile­ty do teatru, zare­zer­wo­wać sto­lik w restau­ra­cji, poje­chać na dwo­rzec.
– Kocha­ny! – zawo­łał pro­fe­sor obej­mu­jąc przy­jaź­nie Han­sa Wagne­ra, a jego twarz pro­mie­nia­ła szczę­ściem, gdy Hans Wagner prze­cią­gnął dys­kret­nie dło­nią po jego wygo­lo­nym policz­ku, lecz cóż to? Z za ple­ców Han­sa wyrósł towa­rzysz. Na twa­rzy pro­fe­so­ra poja­wi­ło się zanie­po­ko­je­nie, czyż­by nie­ła­ska­wy los zgo­to­wał mu kon­ku­ren­ta?
– Zyg­fry­dzie, to jest pan Klaus Knapp, narze­czo­ny mojej kuzyn­ki Hele­ny, posta­no­wi­łem, że zabio­rę go ze sobą do Ber­li­na, będzie noco­wał u swo­jej rodzi­ny w Tier­gar­ten – twarz pro­fe­so­ra z bla­do­ści prze­szła w swój wła­ści­wy kolor gdy usły­szał, że Klaus jest tyl­ko narze­czo­nym Hele­ny. Okre­śle­nie to schle­bia­ło wów­czas Klau­so­wi, ponie­waż było tro­chę na wyrost, w isto­cie zdo­łał dopie­ro wyzy­skać od Hele­ny jeden całus, a nie zgo­dę na zamąż­pój­ście.
– Pan Knapp! Jak­że mógł­bym zapo­mnieć, wła­ści­ciel jed­nej pły­ty rzecz jasna – zaczął trosz­kę stre­mo­wa­ny pro­fe­sor Koop­man – zaku­pi­łem bile­ty do teatru, może znaj­dą się jesz­cze wol­ne miej­sca, jeśli się pośpie­szy­my, to pan Klaus rów­nież będzie mógł obej­rzeć dzie­ło genial­ne­go Brech­ta!

W obszer­nym foy­er teatru do pro­fe­so­ra Koop­ma­na pod­szedł niski czło­wiek nazwi­skiem Brecht, nie spo­krew­nio­ny jed­nak­że ze sław­nym auto­rem wysta­wia­nej sztu­ki, trzy­mał w dło­ni list napi­sa­ny kształt­nym cha­rak­te­rem pisma, i potrzą­sał nim ener­gicz­nie kie­dy tyl­ko wyma­wiał nazwi­sko „Janu­sek”, był to sekre­tarz sek­cji muzycz­nej Ber­liń­skiej Aka­de­mii Sztu­ki.
– To już kolej­ny list od tego czło­wie­ka Zyg­fry­dzie, nor­mal­nie wyrzu­co­ny został­by do kosza, wie­my jed­nak­że, że jego autor jest two­im bli­skim zna­jo­mym – mówił pan Brecht zni­ża­jąc co chwi­la głos, gdy przy­bie­rał ton kon­fi­den­cjo­nal­ny, a pro­fe­sor Koop­man uspo­ka­jał go jak gdy­by pró­bo­wał powstrzy­mać sekre­ta­rza od wyko­ny­wa­nia nie­przy­stoj­nych gestów w miej­scu publicz­nym – w każ­dym razie, kon­ty­nu­ował pan Brecht, ocze­ku­je­my two­jej wizy­ty przy Pari­ser Platz 4… jutro o czter­na­stej? A wiec zgod­na, jeste­śmy umó­wie­ni. Tak oto pro­fe­sor został wyzwa­ny na Pari­ser Platz, gdzie od 1907 roku znaj­do­wa­ła się sie­dzi­ba Ber­liń­skiej Aka­de­mii Sztu­ki na potycz­kę o losy słyn­nej roz­pra­wy fry­zje­ra Janu­ska, na temat mało zna­ne­go nie­miec­kie­go kom­po­zy­to­ra o dia­bel­skiej pro­we­nien­cji. Czę­ści pro­fe­so­rów roz­pra­wa fry­zje­ra nie przy­pa­dła do gustu, część mia­ła do niej zasad­ni­cze zastrze­że­nia, znacz­na licz­ba, razem z sekre­ta­rzem Brech­tem widzia­ła w niej po pro­stu refleks myśli Arnol­da Scho­en­ber­ga, jeśli nie zwy­czaj­ny pla­giat.
– Cóż może wie­dzieć o muzy­ce jakiś tam fry­zjer z Stolp? – pytał pro­fe­so­ra pewien słyn­ny malarz pod­czas poga­węd­ki w kawiar­ni u Schlich­te­ra.
– Wła­śnie? – wtó­ro­wał mu sekre­tarz Brecht.
– Cóż, nie chciał­bym być nie­uprzej­my, zaczął Koop­man, ale wyda­je się, że tyle samo co na przy­kład wybit­ny arty­sta malarz. Tak na poważ­nie, to znam pana Fran­cisz­ka Janu­ska jesz­cze z daw­nych cza­sów kie­dy był peru­ka­rzem w ope­rze, tu w Ber­li­nie, już wów­czas odzna­czał się olbrzy­mią wie­dzą na temat muzy­ki, któ­rej mógł­by pozaz­dro­ścić nie jeden mój stu­dent, a nawet kole­ga z wydzia­łu.
Puste sale kawiar­ni u Schlich­te­ra zaczę­ły wypeł­niać się sław­ny­mi ludź­mi, przy okrą­głym sto­le sie­dział pro­fe­sor Koop­man z sekre­ta­rzem Brech­tem, Hans Wagner, pew­na w dama w czar­nej hisz­pań­skiej pele­ry­nie z czer­wo­ną pod­szew­ką oraz Klaus Knapp – mło­dy kon­ser­wa­tor gra­mo­fo­nów z Stolp.
– Jed­nak­że musi pan przy­znać, że owa teo­ria fry­zje­ra, zwa­na przez nie­go dia­bel­ską tonal­no­ścią, jest niczym innym jak Scho­en­ber­gow­ską ato­nal­no­ścią – cią­gnął sekre­tarz.
– Jestem pewien, że pan Janu­sek nie zna Scho­en­ber­ga, jest prze­cież tyl­ko pro­win­cjo­nal­nym fry­zje­rem… – ode­zwa­ła się dama w pele­ry­nie pani Catha­ri­na Luxo­ra­nien­tall von dem Bro­ele, zwa­na zdrob­nia­le Freu­le­in Lu, zna­na w całym Ber­li­nie mece­nas sztu­ki.
– Pro­szę pani, powie­dział sekre­tarz, ośmie­lę się twier­dzić, iż fakt, iż przy­kła­do­wo nigdy nie czy­ta­ło się „Zbrod­ni i Kary” nie upraw­nia, do pod­pi­sy­wa­nia się nazwi­skiem pod powie­ścią o peters­bur­skim stu­den­cie mor­du­ją­cym lichwiar­kę. Czło­wiek bez for­mal­ne­go wykształ­ce­nia, jakiś fry­zjer, były peru­karz nie ma pra­wa…
– Mnie w każ­dym razie, ten fry­zjer wyda­je się nie­zwy­kle inte­re­su­ją­cy! – zawo­ła­ła Freu­le­in Lu.
– Panie sekre­ta­rzu, o ile pamię­tam, to sam Scho­en­berg nie posia­da for­mal­ne­go wykształ­ce­nia muzycz­ne­go – powie­dział pro­fe­sor Koop­man.
– Tak, ale pla­giat!? – kon­ty­nu­ował pod­nie­co­ny sekre­tarz, tym­cza­sem przy for­te­pia­nie, w gro­nie naj­pięk­niej­szych dziew­cząt Hans Wagner into­no­wał z pamię­ci melo­die Kur­ta Veila, rów­nież pieśń o Mec­kim Nożow­ni­ku. Nie śpie­wał, a jedy­nie grał, pod pal­ca­mi popły­nę­ła mu histo­ria zabój­stwa męż­czy­zny na uli­cy Strand w Lon­dy­nie, zadźga­nia nożem nie­ja­kiej Jen­nie Tow­ler, poża­ru w Soho i gwał­tu na mło­dej wdo­wie w jej wła­snym łóż­ku, a sekre­tarz zakli­nał się i krzy­czał, że fry­zjer Janu­sek nigdy, prze­nig­dy nie dosta­nie zgo­dy Aka­de­mii na jakie­kol­wiek pre­lek­cje, ani środ­ków na publi­ka­cję swo­jej roz­pra­wy. Nigdy!
*
Jesie­nią Klau­so­wi zdję­to gips z przed­ra­mie­nia. Cały wrze­sień, paź­dzier­nik i listo­pad razem z Fran­cisz­kiem zaj­mo­wa­li się pra­cą przy Orche­strio­nie, Hele­na przy­no­si­ła im do piw­ni­cy piwo i chłod­nik wła­sne­go wyro­bu, zaś po obie­dzie Klaus zasia­dał do pia­ni­na i grał Hele­nie jej ulu­bio­ne pio­sen­ki. Czę­sto jeź­dzi­li z Hele­ną i Fran­cisz­kiem na wypra­wy do Stolp­mün­de, bywa­ły dni w któ­rych mogli być tyl­ko we dwo­je, kie­dy fry­zjer musiał zająć się klien­ta­mi. Klaus wresz­cie mógł dołą­czyć do dru­ży­ny, na począt­ku na ław­ce rezer­wo­wych, gdy tre­ner pozwo­lił mu zagrać w pierw­szym skła­dzie naszej dru­ży­ny, Hele­na dopin­go­wa­ła tyl­ko jego, pod­czas gdy inni krzy­cze­li „Han­ni, Han­ni!”, ona z całych sił woła­ła: „Dalej Klaus, dalej!”. Hans jed­nak strze­lał naj­pięk­niej­sze gole i cza­sem, zwłasz­cza gdy odwie­dzał pro­fe­so­ra Koop­ma­na w Kró­lew­cu czy Ber­li­nie, pozwa­lał Klau­so­wi i Hele­nie korzy­stać z wynaj­mo­wa­nej przez sie­bie nie­wiel­kiej gar­so­nie­ry przy uli­cy Lan­ge­stras­se.

Całe Stolp plot­ko­wa­ło na temat tych dwoj­ga: mło­dy nie­win­ny chło­pak zadłu­żo­ny po uszy w doj­rza­łej, pięk­nej kobie­cie w typie rzym­skiej Juno­ny, któ­rej led­wie trzy­dzie­sto­let­nie życie nazna­czo­ne zosta­ło dra­ma­tem, po któ­rym nie jed­ną panien­kę naj­bliż­sza rodzi­na zaszy­ła­by w klasz­to­rze, albo na jakiejś odda­lo­nej od mia­sta pen­sji. Sze­rzy­ły się więc histo­rie o jej roz­wią­złym życiu, o licz­nych kochan­kach, wiel­kich rau­tach, przy­pa­dło­ściach zdro­wot­nych, któ­re mogła posia­dać z racji swo­je­go daw­ne­go nie­do­bre­go pro­wa­dze­nia się; paskud­ne, wyssa­ne z pal­ca opo­wie­ści, jak ta o jej nie­zli­czo­nych cią­żach albo uza­leż­nie­niu od absyn­tu i meska­li­ny. Fran­ci­szek opo­wie­dział Klau­so­wi smut­ny los Hele­ny, od momen­tu gdy wypa­trzył ją pewien impre­sa­rio, zna­jo­my fry­zje­ra z cza­sów gdy ten pra­co­wał w ber­liń­skiej ope­rze jako zna­ko­mi­ty peru­karz. Impre­sa­rio nazy­wał się Jorg Berg­son i pocho­dził z Kopen­ha­gi, w zasa­dzie nawet nie z samej Kopen­ha­gi, ale z jakiejś nie­wiel­kiej wsi pod tym mia­stem, w Ber­li­nie zna­ny był pod pseu­do­ni­mem „Boski Clau­de”, albo coś w tym guście. Tak więc kie­dy ten impre­sa­rio przy­je­chał do Stolp, ma się rozu­mieć na zapro­sze­nie same­go Fran­cisz­ka, pięk­na Hele­na była dwu­dzie­sto­let­nią dziew­czy­ną, a ten „Boski Clau­de” ubz­du­rał sobie, że zro­bi z niej dru­gą Mar­le­nę Die­trich. Owszem ład­nie śpie­wa­ła i mia­ła przy­jem­ną buzię ale dale­ko jej było do tych wiel­kich gwiazd roz­świe­tla­ją­cych salo­ny Ber­li­na, skoń­czy­ło się w każ­dym razie nie naj­le­piej. Hele­na zosta­ła mał­żon­ką impre­sa­ria. Przez dwa lata cier­pli­wie zno­si­ła jego dłu­gie raj­dy po loka­lach, cią­gi alko­ho­lo­we i zdra­dy z dziew­czyn­ka­mi z teatru. Mał­żeń­stwo zosta­ło osta­tecz­nie roz­wią­za­ne przez roz­wód, któ­ry w Ber­li­nie prze­szedł bez echa. Nie­ste­ty w Stolp okrzyk­nię­to go skan­da­lem deka­dy. Fran­ci­szek miał na ten temat wła­sne zda­nie, cią­ży­ły mu na sumie­niu potwor­ne wyrzu­ty, parę razy zbie­rał się na odwa­gę żeby poje­chać do tego Jor­ga i strze­lić mu pro­sto w twarz, z pisto­le­tu.
– Tak dro­gi Klau­sie – koń­czył opo­wieść Fran­ci­szek – pew­ne­go dnia dopad­nę bydla­ka i urzą­dzę na cacy – to mówiąc poka­zał Klau­so­wi potęż­ny rewol­wer, któ­ry trzy­mał w piw­ni­cy na spe­cjal­ne oka­zje. Klau­sa bar­dzo roz­czu­lał widok fry­zje­ra bole­ją­ce­go nad losem swo­jej bied­nej sio­stry. Nie wie­dzieć cze­mu polu­bił go, odkrył wów­czas, że Janu­sek nie jest w grun­cie rze­czy tak uciąż­li­wy jak mogło­by się wyda­wać, a jego neu­ro­za na punk­cie sio­stry ma solid­ne uza­sad­nie­nie. Naj­czę­ściej fry­zjer był w dobrym humo­rze, inte­li­gen­cja i dow­cip Fran­cisz­ka odpo­wia­dał Klau­so­wi, przy­jaźń obu męż­czyzn pomi­mo róż­ni­cy wie­ku roz­wi­ja­ła się w dobrym kie­run­ku, bywa­ły jed­nak momen­ty, w któ­rych fry­zjer prze­ra­żał Klau­sa, np. kie­dy wybie­gał z zakła­du i prze­ga­niał chłop­ców gra­ją­cych w pił­kę albo wte­dy, gdy wydo­był z ukry­cia swój rewol­wer krzy­cząc, że roz­wa­li każ­de­go dra­nia, któ­ry ośmie­li się skrzyw­dzić jego uko­cha­ną sio­strę Hele­nę.
– Pro­szę się nie oba­wiać mło­dy panie Kanpp – mówił z uśmie­chem fry­zjer – trzy­mam ten rewol­wer dla bez­pie­czeń­stwa, nie­któ­re ele­men­ty tej wspa­nia­łej pia­no­li zbu­do­wa­ne są ze szla­chet­nych meta­li, ponie­waż te nie koro­du­ją; wie­le zaś nie­wiel­kich zęba­tek tego mecha­ni­zmu wyko­na­no z praw­dzi­wych rubi­nów i sza­fi­ro­we­go szkła. Praw­dzi­wa grat­ka dla zło­dziei, przy­zna pan.

Klaus nie otrzy­mał od fry­zje­ra gene­ral­ne­go zaka­zu zbli­ża­nia się do sio­stry, mimo wszyst­ko oba­wiał się reak­cji Fran­cisz­ka, kie­dy ten dowie się, że łączy go z Hele­ną jakiś roman­tycz­ny zwią­zek. Czy zaata­ku­je go mio­tłą jak chłop­ców z pla­cu, czy pogra­tu­lu­je, da swo­je bło­go­sła­wień­stwo, być może raczej pogro­zi Klau­so­wi swo­im rewol­we­rem? Mój Boże – myślał Klaus pod­czas bez­sen­nych nocy – czy doty­czy go ten okrop­ny zakaz?! W mali­gnie płyt­kie­go snu maja­czy­ła mu cią­gle tablicz­ka z napi­sem „zakaz gry w pił­kę”, Fran­ci­szek nie­na­wi­dził gry w pił­kę i zastrze­li każ­de­go dra­nia, któ­ry ośmie­li się zbli­żyć do Hele­ny, te dwie oko­licz­no­ści łączy­ły się w sen­nej marze w prze­dziw­ną, logicz­ną całość. W świe­tle poran­ka świat zno­wu wyglą­dał nie­groź­nie, Fran­ci­szek był w dobrym humo­rze, Hele­na przy­no­si­ła im do piw­ni­cy prze­pysz­ny chłod­nik, robo­ta przy orche­strio­nie posu­wa­ła się do przo­du.
*
Mat­ce Klau­sa, suro­wej Her­mi­nie nie podo­ba­ło się, że syn krę­ci się obok „tej kobie­ty”. Wyra­że­nie „Kobie­ta” było w tym wypad­ku zna­mien­ne, pod­kre­śla­ła róż­ni­cę wie­ku pomię­dzy Hele­ną a chło­pa­kiem, któ­ry powi­nien uga­niać się raczej za dziew­czę­ta­mi w swo­im wie­ku, nie zaś za „kobie­ta­mi”, w szcze­gól­no­ści za roz­wie­dzio­ny­mi kobie­ta­mi. Według mat­ki prze­zna­cze­nie Klau­sa wyglą­da­ło nastę­pu­ją­co: pew­ne­go dnia poj­mie za żonę dziew­czy­nę z sąsiedz­twa, taką jak cór­ka sąsia­da, ślicz­na Anna, i wte­dy on sta­nie się męż­czy­zną, a ona sza­no­wa­ną mężat­ką zasłu­gu­ją­cą na mia­no kobie­ty.
– Cze­go chcesz od tej roz­wód­ki? – pyta­ła mat­ka – Nie widzisz, że ona prze­ży­ła już swo­je? Nie powi­nie­neś doda­wać jej już wię­cej trosk i zmar­twień. – kon­ty­nu­owa­ła obszer­nie roz­wo­dząc się nad trud­nym losem Hele­ny Berg­son, i suge­ru­jąc, że współ­czu­cie Klau­sa powin­no mieć swo­je gra­ni­ce, że ma sta­now­czo zbyt mięk­kie ser­ce, że zwią­zek kobie­ty i męż­czy­zny nie powi­nien opie­rać się na lito­ści, że Hele­na stra­ci­ła swo­ją szan­sę daw­no temu, że w grun­cie rze­czy stra­ci­ła już swo­je życie. Ach, gdy­by mat­ka wie­dzia­ła, jak pięk­ną kobie­tą była Hele­na, to zna­czy jak pięk­no jej wyglą­da­ło w oczach męż­czyzn, nie wyga­dy­wa­ła­by tych głu­pot o lito­ści. Prze­szłość Hele­ny była w isto­cie jej sła­bo­ścią, któ­rą nale­ża­ło wyko­rzy­stać. Niczym zra­nio­na łania, wciąż była wysta­wio­na na ata­ki dra­pież­ni­ków, kto pierw­szy ten lep­szy, Klaus poznał się na niej i zamie­rzał zdo­być ją, zdo­być jej zła­ma­ne ser­ce.

Mat­ce to nie odpo­wia­da­ło, wola­ła­by, żeby Klaus we wszyst­kim postę­po­wał jak Tho­mas, mąż Ker­stin, star­szej sio­stry Klau­sa. Od wcze­snych lat dzie­cię­cych Tho­mas był zawsze o trzy kro­ki przed Klau­sem. Kie­dy Klaus uczył się w szko­le ele­men­tar­nej, Tho­mas już poma­gał w zakła­dzie stro­je­nia for­te­pia­nów nale­żą­ce­go do ojca Klau­sa Mathia­sa Knap­pa, a gdy Klaus koń­czył gim­na­zjum, Tho­mas przej­mo­wał obo­wiąz­ki kie­row­ni­ka zakła­du i ogło­szo­no jego zarę­czy­ny z Ker­stin. Był dale­kim krew­nym mat­ki Klau­sa i Mathias w zasa­dzie wycho­wał go jak swo­je­go dru­gie syna. Tho­mas był zawsze pod­po­rą rodzi­ny, jego lojal­ność i odda­nie nie były nigdy kwe­stio­no­wa­ne, toteż ślub z Ker­stin wyda­wał się natu­ral­ną kole­ją rze­czy, tak jak prze­ję­cie zakła­du dys­try­bu­cji i stro­je­nia for­te­pia­nów zało­żo­ne­go przez ojca Kalu­sa w 1900 roku.

W dzie­ciń­stwie Klaus pra­gnął we wszyst­kim naśla­do­wać star­sze­go chło­pa­ka, nie wszyst­ko uda­wa­ło się od razu, o ile ucze­sa­nie w prze­dzia­łek upo­dab­nia­ło go do Tho­ma­sa, jak gdy­by był jego rodzo­nym bra­tem, to już zapusz­cze­nie wąsi­ka w kształ­cie pod­ków­ki jesz­cze przez dłu­gi czas było dla Klau­sa nie­osią­gal­ne. Mylił­by się jed­nak ten, kto twier­dził­by, że Tho­mas sta­no­wił dla Klau­sa kon­ku­ren­cję, pod wie­lo­ma wzglę­da­mi był dlań wręcz uży­tecz­ny. Cokol­wiek cze­ka­ło w przy­szło­ści Klau­sa, zosta­ło już prze­ćwi­czo­ne przez Tho­ma­sa, i rzecz oczy­wi­sta w jed­nym pod­sta­wo­wym wzglę­dzie Tho­mas oka­zał się dla Klau­sa wyba­wie­niem: kwe­stia tego, kto miał w przy­szło­ści pro­wa­dzić zakład Knap­pa zosta­ła roz­strzy­gnię­ta bez nie­po­trzeb­nych kom­pli­ka­cji, a los Klau­sa nie leżał już na ser­cu niko­mu, kto chciał­by nań w jaki­kol­wiek spo­sób wpły­nąć dla wła­snych korzy­ści. Tak więc Tho­mas, star­szy towa­rzysz z dzie­ciń­stwa i przy­bra­ny brat, a tak­że świe­żo upie­czo­ny szwa­gier, miał podług wszel­kich prze­wi­dy­wań sta­no­wić opo­kę dla rodzi­ny Knap­pów jesz­cze przez wie­le dłu­gich lat, nie­ste­ty jesie­nią Tho­mas zgi­nął boha­ter­ską śmier­cią pró­bu­jąc ura­to­wać z mor­skiej toni nie­ja­ką Gre­tę Myel­nick cór­kę mły­na­rza z Stolp, któ­ra wybra­ła się na spa­cer po pro­me­na­dzie w Stolp­mün­de. Zło­śliw­cy powia­da­li, że Tho­mas zja­wił się tam nie­przy­pad­ko­wo, zaś Gre­ta umyśl­nie rzu­ci­ła się do morza odrzu­co­na przez kochan­ka; jesz­cze inni powia­da­li, iż Tho­mas wca­le nie rato­wał dziew­czy­ny, a wręcz prze­ciw­nie. W każ­dym razie Gre­ty nie uda­ło się oca­lić, zaś Tho­mas umarł w szpi­ta­lu na zapa­le­nie płuc, któ­re­go naba­wił się przez wyzię­bie­nie orga­ni­zmu. Za spra­wą powyż­szych nie­for­tun­nych oko­licz­no­ści brze­mię odpo­wie­dzial­no­ści za przy­szłość rodzin­ne­go zakła­du dys­try­bu­cji i stro­je­nia for­te­pia­nów spa­dło na Klau­sa.

Klaus wie­dział czym jest bez­tro­ska. To stan, w któ­rym Świat nie daje żad­ne­go wybo­ru, jed­no­cze­śnie wszyst­ko cze­go pra­gniesz znaj­du­je się w zasię­gu ręki. Świat nie­ja­ko zobo­wią­zu­je czło­wie­ka do roz­ko­szo­wa­nia się życiem. W życiu Klau­sa zda­rza­ły się już podob­ne momen­ty, na przy­kład pew­nej zimy, gdy odwie­dza­li dale­ką rodzi­nę w Hal­le, śnie­ży­ca odcię­ła wszyst­kie dro­gi, więc pobyt prze­dłu­żył się o dwa tygo­dnie i były to naj­szczę­śliw­sze chwi­le jego dzie­ciń­stwa. Albo tego dnia gdy Hele­na po raz pierw­szy odwie­dzi­ła Klau­sa w jego rodzin­nym domu na wzgó­rzu; nad­cią­ga­ła burza z pio­ru­na­mi i Hele­na musia­ła zostać aż do pod­wie­czor­ka, ponie­waż powrót do mia­sta był zbyt uciąż­li­wy, jeśli nie nie­bez­piecz­ny. Zatem Klaus znał rów­nież zapach bez­tro­ski, zapach czy­ste­go powie­trza w cza­sie burzy, to orzeź­wie­nie, któ­re przy­no­si ule­wa w par­ne popo­łu­dnie. Dreszcz na myśl o zbli­ża­ją­cej się nawał­ni­cy, bli­skość uko­cha­nej oso­by uwię­zio­nej w tym samym miej­scu przez dłu­gie godzi­ny i jesz­cze ten sztucz­nie prze­dłu­ża­ny spa­cer, kie­dy Klaus odpro­wa­dzał Hele­nę do domu; leni­we godzi­ny spę­dzo­ne razem, zupeł­nie bez­kar­nie, obo­je odcię­ci od resz­ty świa­ta przez żywioł o nie­za­prze­czal­nej sile, któ­ra zdo­ła­ła prze­ciw­sta­wić się nawet zazdro­ści i zabor­czo­ści fry­zje­ra Janu­ska. Tak, Klaus wie­dział czym jest praw­dzi­wa bez­tro­ska i pra­gnął jej z całe­go ser­ca, zatem gdy ojciec nie pozo­sta­wił mu żad­ne­go wybo­ru, ser­ce Klau­sa roz­pie­ra­ła radość i było mu lek­ko na duszy. Ulti­ma­tum Mathia­sa Knap­pa brzmia­ło w spo­sób nastę­pu­ją­cy: zgo­dzi się na ślub Klau­sa z Hele­ną, nawet pomi­mo wyraź­ne­go, i bio­rąc pod uwa­gę wszel­kie oko­licz­no­ści, zro­zu­mia­łe­go nie­za­do­wo­le­nia mat­ki, jeśli Klaus przej­mie obo­wiąz­ki Tho­ma­sa i będzie dalej pro­wa­dził Zakład Dys­try­bu­cji i Stro­je­nia Instru­men­tów Knap­pa. Przy­szłość Klau­sa zosta­ła usta­lo­na, poj­mie za żonę Hele­nę Berg­son, zosta­nie kie­row­ni­kiem w zakła­dach ojca, zaopie­ku­je się owdo­wia­łą sio­strą Ker­stin.

Była to pierw­sza pró­ba w życiu Klau­sa, wyma­ga­nia ojca nie były bowiem nigdy wygó­ro­wa­ne, tak jak ocze­ki­wa­nia nauczy­cie­li wzglę­dem mło­de­go Knap­pa prze­waż­nie ogra­ni­cza­ły się do pod­sta­wo­wej wie­dzy i umie­jęt­no­ści. W szko­le pra­co­wał na przy­kład nauczy­ciel, któ­ry zda­wał się nie widzieć Klau­sa. Kie­dy pro­fe­sor Ale­xan­der Auge patrzył w stro­nę Knap­pa było tak jak­by spo­glą­dał przez szy­bę na klucz dzi­kich gęsi prze­la­tu­ją­cych gdzieś na hory­zon­cie. Siwy mate­ma­tyk miał gęste wąsy i bro­dę, tro­skli­wie tłu­ma­czył zawi­ło­ści dzie­dzi­ny, któ­rą się od lat zaj­mo­wał, trak­to­wał w ten spo­sób wszyst­kich uczniów, tyl­ko nie Klau­sa. Zazwy­czaj go igno­ro­wał, nie zapo­mi­nał jed­nak­że wywo­łać go w trak­cie spraw­dza­nia obec­no­ści w kla­sie, ani wysta­wić oce­ny za mija­ją­cy semestr. Obo­jęt­ne spoj­rze­nie pana Auge, któ­ry nigdy nie pozo­sta­wiał spraw bez kon­se­kwen­cji: ze spraw­dzia­nu zawsze była oce­na, prze­waż­nie czwór­ka, albo „moc­na trój­ka”, lek­cje, zaję­cia wyrów­naw­cze, kla­sów­ki i nic ponad­to. W oczach mate­ma­ty­ka Klaus nie odgry­wał żad­nej roli, i były to jak­by oczy całe­go świa­ta. Teraz Klaus miał nie tyl­ko objąć sta­no­wi­sko po zmar­łym Tho­ma­sie ale tak­że wejść w jego nie­po­śled­nią rolę: zarad­ne­go, sil­ne­go towa­rzy­sza z dzie­ciń­stwa o czuj­nym spoj­rze­niu. Klaus pamię­tał jego uśmiech gdy ten sia­dał przy sto­le w kuch­ni i mocar­nie pała­szo­wał wszyst­ko co pod­sta­wi­ła mu pod nos mat­ka. W tym tak­że był lep­szy od Klau­sa, śnia­da­nia nale­ża­ły do Tho­ma­sa, pora­nek prze­waż­nie zasta­wał Klau­sa ze ści­śnię­tym gar­dłem, co zda­niem mat­ki było pospo­li­tą cechą sła­be­uszy.

Pew­ne­go dnia Klaus spo­tkał pro­fe­so­ra Koop­ma­na na pro­me­na­dzie w Stolp­mün­de. Zasko­czył go tam Sza­bas, dzień w któ­rym nie wol­no podró­żo­wać – choć nie był reli­gij­nym Żydem, to jed­nak prze­strze­gał tego jed­ne­go naka­zu z bar­dzo oso­bli­wych pobu­dek. Uro­dził się w Ham­bur­gu w sta­rej rabi­nac­kiej rodzi­nie i wszyst­kie tajem­ne inter­pre­ta­cje Tal­mu­du znał na pamięć. Sza­bas, jak twier­dził pro­fe­sor Koop­man, jest bodaj jedy­nym czy­sto reli­gij­nym przy­ka­za­niem danym od same­go Boga, a jego sens jest odbi­ciem sen­su całe­go ist­nie­nia. To jest mia­no­wi­cie coś, do cze­go czło­wiek został stwo­rzo­ny, dzień dany od Boga, bez moż­li­wo­ści odmo­wy, trze­ba przy­jąć dar z całym dobro­dziej­stwem inwen­ta­rza, jak czas dodat­ko­wo otrzy­ma­ny w trak­cie wyjąt­ko­wo sil­nej nawał­ni­cy albo epi­de­mii gry­py, kie­dy zamy­ka się szko­ły i urzę­dy, a ludziom zaka­zu­je się zwy­czaj­nych czyn­no­ści, zmu­sza do zaję­cia się wła­sny­mi spra­wa­mi. Klaus opo­wie­dział pro­fe­so­ro­wi jakie ulti­ma­tum przed­sta­wił mu ojciec, a pro­fe­sor zasta­na­wiał się, czy nie jest to przy­pad­kiem życie, do któ­re­go Klaus został prze­zna­czo­ny. Wszak teraz Klaus nie miał inne­go wybo­ru jak tyl­ko: roz­sąd­nie pro­wa­dzić zakład, wypeł­niać dom tubal­nym śmie­chem i jeść solid­ne śnia­da­nia. Mazel tov! To jest two­je szczę­ście, two­je gwiaz­da, two­je prze­zna­cze­nie – wołał pro­fe­sor Koop­man – i obaj śmia­li się, a śmiech ośle­piał Klau­sa niczym pro­mie­nie słoń­ca. Roz­ta­pia­ła się w tym świe­tle wszel­ka świa­do­mość, do tego jesz­cze zim­ne piwo ser­wo­wa­ne na tara­sie tawer­ny przez uro­czą kel­ner­kę, więc ani się nie obej­rze­li jak nastał zmierzch i trze­ba im było poże­gnać się na pero­nie dwor­ca kole­jo­we­go w Stolp­mün­de. Ale czy na pew­no, pytał pro­fe­so­ra jesz­cze na pero­nie, gdy cze­ka­li na pod­sta­wie­nie wago­nów pocią­gu rela­cji Stolp­mün­de – Stolp Cen­trum. Czy takie życie jest dla mnie, w kan­to­rze, życie zwy­czaj­ne­go rze­mieśl­ni­ka? Zasta­na­wiał się Knapp, albo­wiem marze­nia o byciu wiel­kim arty­stą nie opusz­cza­ły go jesz­cze przez wie­le lat, odkąd prze­stał być jed­nym z tych mło­do­cia­nych, wiecz­nie nie­zro­zu­mia­nych i cho­ro­bli­wie nie­śmia­łych aro­gan­tów, za któ­rych słusz­nie uwa­ża się nie­któ­rych doj­rze­wa­ją­cych chłop­ców. Pod­nie­ca­ją­ca myśl o suk­ce­sach estra­do­wych łączy­ła się w umy­śle Klau­sa z pra­gnie­niem apro­ba­ty przed­sta­wi­cie­lek płci prze­ciw­nej. Nie­ste­ty peł­ne zwąt­pie­nia godzi­ny spę­dzo­ne nad kla­wia­tu­rą for­te­pia­nu nigdy nie dopro­wa­dzi­ły gry Klau­sa do owej wspa­nia­łej lek­ko­ści, jaka towa­rzy­szy­ła cho­ciaż­by kon­cer­tom Han­sa Wagne­ra. Poklask dziew­cząt nie stał się nigdy udzia­łem Klau­sa Knap­pa, ale teraz, kie­dy spo­tkał Hele­nę, i pla­ny poj­ma­nia jej za żonę zyska­ły wresz­cie apro­ba­tę ojca, nie mia­ło to żad­ne­go zna­cze­nia.

*
Klaus wziął sobie tę dewi­zę do ser­ca: roz­sąd­nie pro­wa­dzić zakład, wypeł­niać dom tubal­nym śmie­chem, jeść solid­ne śnia­da­nia. Dzię­ki pomo­cy pro­fe­so­ra Koop­ma­na zakład Knap­pa zyskał nowych klien­tów, posze­rzył ofer­tę han­dlo­wą, wyro­bił sobie mar­kę solid­ne­go, acz wiel­ce wyra­fi­no­wa­ne­go przed­się­bior­stwa dys­try­bu­cji instru­men­tów. Inte­re­sy zaj­mo­wa­ły mu całe dnie, zapu­ścił wąsy i bród­kę, stał się sza­no­wa­nym czło­wie­kiem w bran­ży. Ślub z Hele­ną był spo­rym wyda­rze­niem w Stolp, z uwa­gi na pozy­cję rodzi­ny Knap­pów nikt nie ośmie­lał się pod­da­wać w wąt­pli­wość cno­tli­wo­ści pan­ny mło­dej, mimo że natu­ral­nie była roz­wód­ką. Krąg naj­bliż­szych zna­jo­mych Klau­sa stał się w tej kwe­stii nie­zmier­nie libe­ral­ny. Fry­zjer Janu­sek przy­szedł na cere­mo­nię zaślu­bin tyl­ko nie­znacz­nie pod­pi­ty, w towa­rzy­stwie zegar­mi­strza nazwi­skiem Ber­glund, któ­ry poro­zu­mie­wał się w dzi­wacz­nym narze­czu, bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cym głu­che odgło­sy jakie wyda­ją wrzu­ca­ne do stud­ni kamie­nie, niż ludz­ką mowę. Ponie­waż obwiąz­ki zawo­do­we Klau­sa spra­wi­ły, iż nie mógł już poświę­cać swe­go cza­su pra­cy przy Orche­stio­nie, Fran­ci­szek przy­spo­so­bił do pomo­cy fachow­ców w dro­dze ogło­sze­nia pra­so­we­go, któ­re brzmia­ło: Fran­ci­szek Janu­sek, posia­dacz pia­no­li fir­my PHILIPPS model GS – 348, poszu­ku­je oso­by bie­głej w obsłu­dze maszyn liczą­cych i mecha­ni­zmów wpra­wia­nych w ruch za pomo­cą sprę­ży­ny, do pra­cy przy mon­ta­żu przed­mio­to­we­go urzą­dze­nia. Tak oto w Stolp zna­lazł się wyżej wymie­nio­ny jego­mość wraz z tłu­ma­czem, nie­ja­kim panem Fri­sch­ke z Gan­da­wy.

„Maistre Ber­nard Ber­glund”, jak nazy­wał go jego tłu­macz, miał wyka­zy­wać się wyjąt­ko­wym kunsz­tem pra­cy i umie­jęt­no­ścia­mi naby­ty­mi pod­czas dłu­gich lat prak­ty­ki w sław­nej na całą Szwaj­ca­rię pra­cow­ni zegar­mi­strzow­skiej Oska­ra Schat­zin­ga z Bazy­lei. Sam zegar­mistrz Ber­glund wyglą­dał jed­nak raczej jak pospo­li­ty rze­zi­mie­szek, oso­ba nie­bez­piecz­na i gwał­tow­na. Fri­sch­ke nato­miast, Belg z pocho­dze­nia, posia­dał iry­tu­ją­cy spo­sób bycia, nie­zno­śny dla nie­któ­rych, cechu­ją­cy się prze­sad­ną uprzej­mo­ścią i egzal­to­wa­ną wylew­no­ścią, co wiel­ce iry­to­wa­ło Fran­cisz­ka.
– Chciał­bym, żeby jak naj­szyb­ciej skoń­czy­li robo­tę, bo ten cały Fri­sch­ke zacho­wu­je się tak, jak­by w jego żyłach pły­nę­ła wyłącz­nie bel­gij­ska cze­ko­la­da – żalił się Klau­so­wi fry­zjer pod­czas roz­mo­wy w dniu zaślu­bin. Na szczę­ście Fran­ci­szek nie musiał obco­wać z sym­pa­tycz­nym tłu­ma­czem Ber­glun­da; Maistre życzył sobie bowiem, aby nikt nie prze­szka­dzał mu w wyma­ga­ją­cych szcze­gól­nej pre­cy­zji zbie­gach regu­la­cji potęż­ne­go mecha­ni­zmu pia­no­li, za pomoc mając jedy­nie oso­bę iry­tu­ją­ce­go pana Fri­sch­ke.

Wie­czo­ra­mi Fran­ci­szek pole­ro­wał swój rewol­wer i snuł pla­ny wiel­kiej fety, któ­rą urzą­dzi mia­sto na jego cześć z oka­zji pre­zen­ta­cji urzą­dze­nia zdol­ne­go odtwo­rzyć par­ty­tu­ry naj­więk­szych kom­po­zy­to­rów, zwłasz­cza tych sze­rzej nie­zna­nych, któ­rych utwo­ry nie zna­la­zły dotąd miej­sca na pły­tach dostęp­nych w Musi­khau­sie Albreh­ta. Wszyst­ko szło w jak naj­lep­szym kie­run­ku, Fran­ci­szek nie chciał znać szcze­gó­łów pra­cy Ber­glun­da, dla­te­go nie zacho­dził do piw­ni­cy, pra­gnąc jedy­nie zoba­czyć, a zwłasz­cza usły­szeć goto­wy efekt zma­gań zegar­mi­strza z opor­nym mecha­ni­zmem orche­strio­nu. Ślub poczci­we­go Klau­sa z Hele­ną napa­wał Fran­cisz­ka dobry­mi myśla­mi, któ­re jedy­nie cza­sa­mi, gdy wypił zbyt dużo port­wa­inu, mąci­ły złe wspo­mnie­nia albo napa­dy nie­uza­sad­nio­ne­go lęku o przy­szłość sio­stry – jak wte­dy gdy po wese­lu uro­ił sobie, że musi zabić Han­sa Wagne­ra, aby uchro­nić bied­ną Hele­nę przed poku­są zdra­dy świe­żo upie­czo­ne­go męża.

Miał pod ręką rewol­wer, znał adres gar­so­nie­ry Wagne­ra, nic nie sta­ło więc na prze­szko­dzie żeby pójść tam i zastrze­lić dra­nia. Uśpio­ne mia­sto, nad ranem nikt nawet nie zadał­by sobie tru­du by spraw­dzić co dzie­je się u tego roz­pust­ni­ka na naj­wyż­szym pię­trze kamie­ni­cy – pomy­ślał Fran­ci­szek. Pomysł wyda­wał się przed­ni. Gdy szedł pusty­mi uli­ca­mi w poprzek dro­gi prze­le­cia­ła trasz­ka, Fran­ci­szek stwier­dził, że to znak, iż nie jest w swych wybo­rach osa­mot­nio­ny, że kibi­cu­je mu nie­ja­ko całe kró­le­stwo ziem­skich istot, cała fau­na i flo­ra wraz z cia­ła­mi nie­bie­ski­mi. Pokrze­pio­ny tą myślą nabrał prze­ko­na­nia, że postę­pu­je słusz­nie. W wyobraź­ni sły­szał już chrzęst odblo­ko­wa­ne­go zam­ka, potem strzał pro­sto w gło­wę zasko­czo­ne­go Wagne­ra. Wizu­ali­za­cja, jak mawiał pro­fe­sor Koop­man, poma­ga dopeł­nić dzie­ła; jesz­cze zanim roz­pocz­nie się akt twór­czy plan jest ponie­kąd zre­ali­zo­wa­ny: wej­dzie do miesz­ka­nia Han­sa po cichu, jeśli drzwi nie będą zary­glo­wa­ne, w prze­ciw­nym razie prze­strze­li zamek i wywa­ży drzwi kop­nia­kiem. Jak przy­jem­nie będzie widzieć go mar­twe­go z wyra­zem zasko­cze­nia na tej jego bez­czel­nej twa­rzy. Gdy­by tyl­ko dotar­ło do jego świa­do­mo­ści, kto i dla­cze­go zapra­gnął jego śmier­ci. Może lepiej zwią­zać go i przed egze­ku­cją wyłusz­czyć całą spra­wę. Rzecz przed­sta­wić szyb­ko, bez owi­ja­nia, po męsku? Zasta­na­wiał się fry­zjer, znu­żo­ny dro­gą oraz wcze­sną porą, kie­dy drze­wa i kościel­ne wie­rze wypły­wa­ją z mro­ku na oce­an roz­po­czy­na­ją­ce­go się wła­śnie dnia. Uli­ce wyda­wa­ły się puste jak gdy­by wylud­ni­ła je epi­de­mia albo wieść o nad­cią­ga­ją­cej pożo­dze, wtem wszech­ogar­nia­ją­cą ciszę prze­bił śmiech, Fran­ci­szek zbli­żał się do ostat­nie­go zakrę­tu, ostroż­nie przy­sta­nął za węgłem, wychy­lił nie­znacz­nie gło­wę. Nie­ste­ty zastał Han­sa na przed­pro­żu kamie­ni­cy w towa­rzy­stwie pro­fe­so­ra Koop­ma­na, trzy­ma­li się za ręce, śmia­li się, obej­mo­wa­li, cało­wa­li niczym kochan­ko­wie. Wiel­kie nie­ba!
– A to dopie­ro! – powie­dział na głos fry­zjer, odro­bi­nę za gło­śno.

*
Są ludzie nie­zno­śni, zapal­czy­wi, uprzy­krza­ją­cy innym życie, ludzie prze­klę­ci spro­wa­dza­ją­cy tyl­ko nie­szczę­ścia, tacy o któ­rych wiesz, że nie moż­na się po nich spo­dzie­wać nicze­go dobre­go, pechow­cy albo raczej przy­no­szą­cy pecha pozo­sta­łym – praw­dzi­wi Jona­sze; lepiej trzy­mać się od takie­go z dale­ka, bo gdy raz spo­tkasz go na swo­jej dro­dze, nigdy nie zaznasz spo­ko­ju i do koń­ca życia będziesz żało­wał, że nie zwia­łeś, nie wymó­wi­łeś się jakąś pry­wat­ną spra­wą, nie prze­cią­łeś od razu tej prze­dziw­nej nici, któ­rą los wią­że cza­sem ze sobą dwie osob­ne isto­ty.
Fran­ci­szek stał się utra­pie­niem miesz­kań­ców mia­sta, wpro­wa­dził ści­słą selek­cję klien­te­li w zakła­dzie, nie przyj­mo­wał już wię­cej osób, o któ­rych wie­dział, że nie są melo­ma­na­mi; z jesz­cze więk­szą pasją ści­gał gra­ją­cych w pił­kę na jego pla­cu, otwie­rał zakład o przy­pad­ko­wych godzi­nach. Cał­ko­wi­cie zmie­nił mu się gust muzycz­ny, wyrzu­cił wszyst­kie pły­ty i par­ty­tu­ry z muzy­ką awan­gar­do­wą: Alba­na Ber­ga, Arnol­da Schön­ber­ga, Igo­ra Stra­win­ske­go, Ern­sta Tocha. Nie darzył już takim sza­cun­kiem Pro­fe­so­ra Koop­ma­na, a wręcz pro­wa­dził wobec nie­go wro­gą poli­ty­kę. Cho­dził przez cały czas pod­mi­no­wa­ny ponie­waż pra­ca przy orche­strio­nie nie posu­wa­ła się dale­ko, Ber­glund narze­kał na brak róż­no­rod­nych czę­ści, któ­re fry­zjer musiał zdo­by­wać za bajoń­skie sumy, ich dosta­wa zaj­mo­wa­ła nie­raz i pół roku, naj­kosz­tow­niej­sze pla­ty­no­we zębat­ki spro­wa­dza­no aż z Mek­sy­ku, z zakła­dów Eri­cha Sted­tle­ra, jed­ne­go ze współ­pra­cow­ni­ków PHILIPPS’a, któ­ry wyemi­gro­wał z Nie­miec dwa lata po zakoń­cze­niu I woj­ny świa­to­wej. Fran­ci­szek musiał utrzy­my­wać oby­dwu cudzo­ziem­ców, dostar­czał im miesz­ka­nia i jedze­nia, posta­no­wił więc uczy­nić z nich dodat­ko­wy uży­tek. Fri­sch­ke słu­żył mu niczym chło­piec na posył­ki albo lokaj, Ber­glund przy­da­wał się przy cięż­szych pra­cach. Klaus zaję­ty był pro­wa­dze­niem inte­re­su, Hele­na wycho­wa­niem dwój­ki dzie­ci, w domu fry­zje­ra bra­ko­wa­ło więc kobie­cej ręki, pan Fri­sch­ke wypeł­niał sobą tę lukę, hodo­wał w ogro­dzie prze­pięk­ne gar­de­nie, sprzą­tał, przy­go­to­wy­wał Fran­cisz­ko­wi gorą­cą kąpiel. Wyglą­dał co naj­mniej komicz­nie w swo­im sur­du­cie prze­pa­sa­nym far­tusz­kiem, w melo­ni­ku i z doga­sa­ją­cym papie­ro­sem w zębach, kie­dy para­do­wał po miesz­ka­niu fry­zje­ra dzier­żąc zmiot­kę do kurzu albo gdy piekł szar­lot­kę zgod­nie z prze­pi­sem prze­ka­za­nym mu przez Hele­nę.
– Panie Fri­sch­ke! – wołał Fran­ci­szek pod­czas kąpie­li – panie Fri­sch­ke, na miłość boską, gdzie pan się podzie­wa? – krzy­czał nie­raz znie­cier­pli­wio­ny Fran­ci­szek, zwłasz­cza gdy potrze­bo­wał, aby ktoś podał mu z poko­ju ręcz­nik, któ­re­go zapo­mniał wziąć do łazien­ki, ale pan Fri­sch­ke nie przy­cho­dził, ponie­waż pie­lił grząd­ki w ogro­dzie – Do kur­wy nędzy, prze­klę­ty panie Fri­sch­ke! – wrzesz­czał do resz­ty ziry­to­wa­ny Fran­ci­szek trzę­sąc się z zim­na, a pan Fri­sch­ke nucił sobie skocz­ną bel­gij­ską pio­sen­kę nie prze­czu­wa­jąc nawet, że zno­wu ścią­gnął na sie­bie gniew pryn­cy­pa­ła.

Poglą­dy człon­ków Ber­liń­skiej Aka­de­mii Sztu­ki od zawsze sta­ły prze­szko­dą dla ambi­cji Fran­cisz­ka w dzie­dzi­nie teo­rii muzy­ki. Gdy insty­tu­cja ta zosta­ła roz­wią­za­na i ogło­szo­no pierw­szy kon­gres muzy­ko­lo­gicz­ny, Fran­ci­szek otrzy­mał szan­sę zapre­zen­to­wa­nia swo­je­go dzie­ła na temat mało zna­ne­go nie­miec­kie­go kom­po­zy­to­ra, tym razem pod zmie­nio­nym tytu­łem: „Entar­te­te Musik” – zde­ge­ne­ro­wa­na muzy­ka, zamiast pier­wot­ne­go „Muzy­ka dia­bel­ska”. Popu­lar­na nie­chęć do awan­gar­dy zyska­ła wie­lu zwo­len­ni­ków, w tym pozna­ne­go na pierw­szym kon­gre­sie w Düs­sel­dor­fie pana Oswal­da Kher­mi­ta, nowe­go sekre­ta­rza w Reich­smu­sik­kam­mer. Czło­wiek ten potra­fił sku­tecz­nie zabie­gać o wzglę­dy wyso­ko posta­wio­nych osób, a nad­to zręcz­nie posłu­gi­wał się urzę­do­wą pape­te­rią pre­zy­den­ta wspo­mnia­nej Izby Muzy­ki Rze­szy Richar­da Straus­sa, a potem Pete­ra Raabe. Była to oso­ba o wyso­kich hory­zon­tach myślo­wych, podzie­la­ją­ca nowy pogląd Fran­cisz­ka na muzy­kę, a zwłasz­cza na muzy­ków i ich wro­dzo­ne pre­dys­po­zy­cje do wyra­ża­nia takich war­to­ści jak „radość” i „siła”. Oswald Kher­mit wtó­ro­wał Fran­cisz­ko­wi i odwdzię­czał się mu swo­imi kry­tycz­ny­mi prze­my­śle­nia­mi na temat indy­wi­du­ali­zmu w sztu­ce, prze­ciw­sta­wia­ne­mu muzy­ce ludo­wej, któ­ra jest źró­dłem owej wspól­no­ty kul­tu­ro­wej, żeby nie powie­dzieć raso­wej, kra­jów, któ­re natu­ral­nie cią­żą ku wiel­kiej Rze­szy.
– Czym­że jest postu­lo­wa­ny „anschluss” ziem austriac­kich, dro­gi Panie, jeśli nie pod­da­niem się tej wiel­kiej, przy­ro­dzo­nej sile, tej prze­moż­nej dąż­no­ści do połą­cze­nia się w jeden orga­nizm kul­tu­ro­wy, pod prze­wod­nic­twem nasze­go dro­gie­go wodza? – pytał reto­rycz­nie pan Kher­mit, zaś Fran­ci­szek wyłusz­czał mu swo­je kon­cep­cje z dzie­dzi­ny teo­rii muzy­ki, któ­re dopa­so­wał do aktu­al­nie panu­ją­cej mody na kry­ty­kę awan­gar­dy.

Fran­ci­szek pisał dłu­gie listy pro­te­sta­cyj­ne do bur­mi­strza Stolp prze­ciw­ko impre­zom kul­tu­ral­nym, któ­rym towa­rzy­szy­ła nie­od­po­wied­nia opra­wa muzycz­na, albo w któ­rych ele­ment muzy­ki zupeł­nie pomi­ja­no z nie­zro­zu­mia­łych wzglę­dów; wzy­wał do boj­ko­tu licz­nych miej­skich potań­có­wek albo wystaw psów raso­wych, dni morza, wystę­pów mło­dzie­ży gim­na­zjal­nej. Nie miał powa­ża­nia dla muzy­ki odtwa­rza­nej w loka­lach gastro­no­micz­nych, na jego pole­ce­nie Ber­glund i Fri­sch­ke wsz­czy­na­li w takich restau­ra­cjach awan­tu­ry, nie ogra­ni­cza­li się jedy­nie do gróźb i prze­mo­cy słow­nej, sia­li ter­ror, ludzie bali się ich jak gdy­by byli wysłan­ni­ka­mi pie­kieł. Nikt nie rozu­miał dla­cze­go fry­zjer ota­cza się typa­mi spod ciem­nej gwiaz­dy, nie poj­mo­wa­no zwłasz­cza, dla­cze­go mnie­ma­ny zagra­nicz­ny zegar­mistrz posia­da fizjo­no­mię pospo­li­te­go prze­stęp­cy, a jego uprzej­my tłu­macz Fri­sch­ke nosi przy sobie nóż, któ­rym moż­na by roz­pła­tać dwa melo­ny za jed­nym zama­chem. Pew­ne­go razu bez zapro­sze­nia wtar­gnę­li do gar­so­nie­ry Han­sa Wagne­ra, kie­dy ten przy­go­to­wy­wał się na kon­cert kame­ral­ny urzą­dza­ny w ratu­szu miej­skim.
– Dzień dobry dro­gi panie – rzekł jak zwy­kle uprzej­my Fri­sch­ke, a Ber­glund pod­szedł do Han­sa i zmiaż­dżył mu rękę w żela­znym uści­sku, niby to wita­jąc się kor­dial­nie z gospo­da­rzem – Ech nie dobrze panie Wagner, co też pan wyra­bia, co? pan Ber­glund pyta, czy panu nie żal. Nie żal panu? – cią­gnął dalej Fri­sch­ke urzą­dza­jąc typo­wą w poga­dan­kę, któ­rej nauczył się od ban­dzio­rów w tawer­nach Rot­ter­da­mu, uda­jąc, że wszyst­ko co mówi to jedy­nie tłu­ma­cze­nie słów Ber­glun­da.
– Ale, ale… – Hans cof­nął się i wszedł w swój wła­sny noc­nik – Cze­go żal? Zna­czy, nie żal?
– O, uda­je­my, że nie wie­my o co cho­dzi, tak? – cią­gnął zado­wo­lo­ny Fri­sch­ke, a Ber­glund polu­zo­wał nie­co uścisk – Cwa­nia­czek, wła­śnie dla­te­go pan Janu­sek was nie lubi, za bar­dzo się zgry­wa­cie, nie wia­do­mo co wam po gło­wie cho­dzi, jeste­ście nie­bez­piecz­ni. Teraz, jak tak sobie roz­ma­wia­my widzę to na wła­sne oczy, ten wyraz twa­rzy, niby nie­win­ny, pyta­ją­cy, a tak napraw­dę dobrze wia­do­mo o co cho­dzi praw­da?
– Ale jakich was? Pano­wie nie mam cza­su na żar­ty, ja jestem już spóź­nio­ny na kon­cert.
– Jak zwy­kle pró­bu­je pan odwró­cić kota ogo­nem. Dobrze wyra­zi­łem się może trosz­kę nie pre­cy­zyj­nie, taki los tłu­ma­cza, prze­pra­szam – wyce­dził słod­ko jak zwy­kle pan Fri­sch­ke i uśmiech­nął się nie­win­nie – Chcia­łem po pro­stu powie­dzieć: Takich jak wy! Wy pier­do­lo­ne skur­wy­sy­ny! – wrzesz­czał Fri­sch­ke, zaś Ber­glund zaci­skał swo­ją potęż­ną, nie­zgrab­ną łapę na dło­ni Han­sa Wagne­ra, do póki nie poczuł chrzę­stu roz­ry­wa­nych i prze­miesz­cza­nych sta­wów. – pan Ber­glund pyta, czy panu nie żal?! Co?!
– Teraz pan rozu­mie, Hans? – Fri­sch­ke mówił szep­tem do ucha pła­czą­ce­go Wagne­ra – Nie żal panu? Takie zgrab­ne ręce, taki skarb…

*
Życie Klau­sa od cza­su ślu­bu nie­wie­le mia­ło wspól­ne­go z bez­tro­ską, o jakiej marzył „wcho­dząc w buty Tho­ma­sa” – jak to uję­ła kie­dyś mat­ka Klau­sa, suro­wa Her­mi­na. To powie­dze­nie prze­śla­do­wa­ło Klau­sa za każ­dym razem kie­dy myślał o przy­krym losie Tho­ma­sa. „Wejść w buty nie­bosz­czy­ka” – tro­chę to przy­po­mi­na­ło opo­wie­ści ojca z woj­ny, kie­dy zmar­z­nię­ci żoł­nie­rze albo pro­ści chło­pi zdej­mo­wa­li mar­twym wro­gom buty i płasz­cze, żeby je nosić albo sprze­dać na tar­gu. Klaus miał sta­ry woj­sko­wy swe­ter, któ­ry ojciec przy­wiózł po zakoń­cze­niu dzia­łań wojen­nych wie­le lat temu, bar­dzo porząd­ny, solid­ny przy­odzie­wek – przy­da­wał się nie­raz Tho­ma­so­wi w kan­to­rze pod­czas chłod­nych poran­ków, teraz to Klaus sie­dział w kan­to­rze i doglą­dał pra­cow­ni­ków, ale nie odwa­żył się ubrać sta­re­go swe­tra, któ­ry jesz­cze wcze­śniej nale­żał zapew­ne do jakie­goś fran­cu­skie­go ofi­ce­ra.
Klaus pró­bo­wał przy­zwy­cza­ić się do nowej roli, nie wycho­dzi­ło mu to zbyt dobrze, sta­ry Mathias i Her­mi­na Knap­po­wie wię­cej cza­su spę­dza­li w sana­to­riach niż w rodzin­nej fir­mie, Ker­stin i Hele­na nie mia­ły bla­de­go poję­cia na temat pro­wa­dze­nia inte­re­sów. Klaus posta­rał się więc o wspól­ni­ka, któ­re­go zna­lazł w oso­bie daw­ne­go kole­gi z gim­na­zjum, świet­ne­go pił­ka­rza i bry­dży­sty, kolek­cjo­ne­ra win, a tak­że wiel­kie­go znaw­cy foto­gra­fii ste­reo­sko­po­wej, praw­dzi­we­go kone­se­ra roz­bie­ra­nych zdjęć przed­sta­wia­ją­cych wdzię­ki akto­rek pozu­ją­cych w na tle mar­twej natu­ry lub w ple­ne­rze. Był nim Mak­sy­mi­lian Gla­ber, chło­pak nie­po­zor­nej postu­ry, z nie­co ospo­wa­tą cerą, za to bar­dzo szar­manc­ki wobec kobiet, zawsze (jesz­cze w szko­le) w bia­łej wykroch­ma­lo­nej koszu­li z musz­ką zapię­tą wyso­ko pod bro­dą. Całe popo­łu­dnia spę­dza­li razem przy­glą­da­jąc się foto­gra­fiom umiesz­cza­nym w spe­cjal­nym apa­ra­cie, któ­ry spre­zen­to­wał Mak­so­wi jego dzia­dek, jeden z zamoż­niej­szych fabry­kan­tów w Stolp. Wła­śnie dzię­ki spad­ko­wi po nim Maks Gla­ber mógł wejść w spół­kę z Klau­sem i otwo­rzyć filię zakła­dów Knap­pa w Schlo­hau.
– Mówię ci Klaus, musi­my roz­sze­rzyć ofer­tę han­dlo­wą, ina­czej pój­dzie­my na dno – mówił nie raz Mak­sy­mi­lian – postęp w dzie­dzi­nie pro­duk­cji gra­mo­fo­nów nastę­pu­je tak szyb­ko, że ani się nie obej­rzy­my, a han­del instru­men­ta­mi prze­sta­nie się w ogó­le opła­cać.
– Nie sądzisz Maks, że tro­chę prze­sa­dzasz, w koń­cu na czymś trze­ba zagrać te wszyst­kie ope­ry, któ­re kupu­je­my w skle­pie Albrech­ta…
– Tak! I nabi­ja­my mu kab­zę! Nie­źle, nie­źle – kon­ty­nu­ował nie­zra­żo­ny Gla­ber, zwłasz­cza pod­czas zakra­pia­nych ban­kie­tów w ogro­dzie ratu­szo­wym, zwłasz­cza w towa­rzy­stwie dam i poważ­nych oby­wa­te­li mia­sta, zazwy­czaj dłu­go, poto­czy­ście i gło­śno… – Czy ty w ogó­le wiesz co to jest „mono­kul­tu­ra” kole­go? – pytał Mak­sy­mi­lian na jed­nym z przy­jęć orga­ni­zo­wa­nych przez Towa­rzy­stwo Przy­ja­ciół Muzy­ki i trą­cał co jakiś czas nie­ja­kie­go pana Obsta, któ­ry wró­cił z ostat­nio z dale­kich Chin, gdzie badał zwy­cza­je tam­tej­szych zwie­rząt, w szcze­gól­no­ści zwy­cza­je żywie­nio­we pand wiel­kich.
– Mono co?
– Czy ty wiesz ile razy na przy­kład sra pan­da wiel­ka? – Spy­tał z nie­zwy­kłą powa­gą Gla­ber. Popraw­ność i kul­tu­ra wypo­wie­dzi nie­ste­ty zani­ka­ła u Mak­sa Gla­be­ra po czwar­tej lamp­ce wina.
– Pan dok­tor Osbst może zapew­ne odpo­wie­dzieć w spo­sób kom­pe­tent­ny.
– Natu­ral­nie – odparł dok­tor Obst – Pan­da wiel­ka, za prze­pro­sze­niem, defe­ku­je aż czter­dzie­ści razy w cią­gu dnia. Wszyst­ko przez pokarm, któ­rym się odży­wia, bar­dzo mało ener­ge­tycz­ne pędy bam­bu­sa, któ­re zmu­szo­na jest zja­dać wła­ści­wie bez prze­rwy.
– Wiem, wiem – odpo­wia­dał Klaus pro­tek­cjo­nal­nie – moi rodzi­ce mie­li kozę, nie trze­ba wyjeż­dżać do Chin, żeby przy­glą­dać się bob­kom, tutaj w kra­ju mamy jesz­cze kro­wy, konie, owce.
– Ha! – zaśmiał się trium­fal­nie Mak­sy­mi­lian – Nie wiesz kole­go wszyst­kie­go, jest jesz­cze jeden powód dla któ­re­go pan­dy wiel­kie mają szcze­gól­nie prze­sra­ne! – to mówiąc zwró­cił się ku dok­to­ro­wi Obsto­wi, któ­ry z prze­ję­ciem god­nym wiel­kie­go odkryw­cy oświad­czył, że pan­dy żyją tyko w gajach bam­bu­so­wych i odży­wia­ją się wyłącz­nie pęda­mi tej rośli­ny. Bam­bus nato­miast ma to do sie­bie, że zakwi­ta raz w życiu, co do gatun­ku w tym samym cza­sie, bez wzglę­du na sze­ro­kość geo­gra­ficz­ną. Co kil­ka­set lat gaje bam­bu­so­we zakwi­ta­ją w tym samym momen­cie, po czym natych­miast wymie­ra­ją, pozba­wia­jąc bied­ne pan­dy jedy­ne­go źró­dła poży­wie­nia.

Bier­ność w jaką z cza­sem popa­dał Klaus rów­no­wa­żył entu­zjazm narwa­ne­go Mak­sy­mi­lia­na. Klaus był niczym sta­ry kot, nie­zdol­ny do podej­mo­wa­nia nowych wyzwań, zdo­by­wa­nia szer­szych tery­to­riów, cho­ciaż, jak sobie cza­sem przy­po­mi­nał, nie zawsze tak było. Kie­dyś tra­wił swój czas na naj­głup­sze pomy­sły, teraz prze­ra­ża go każ­da zmia­na, każ­de nowe wyda­rze­nie. Pró­bo­wał prze­ła­mać ten strach szu­ka­jąc nowych doznań; zapi­sał się na przy­kład do koła łowiec­kie­go, ale zre­zy­gno­wał z tego zaję­cia tłu­ma­cząc to oba­wą przed trzy­ma­niem bro­ni i ostrej amu­ni­cji w domu peł­nym dzie­ci. Klaus mar­twił się, że sta­nie się w koń­cu sztyw­ny i nie­ru­cha­wy jak sta­ry India­nin rodem z powie­ści Karo­la Maya, albo jego bab­ka (nie Karo­la Maya tyl­ko Klau­sa), ta kobie­ta w zasa­dzie naj­le­piej nada­wa­ła­by się do zaba­wy w Indian i kow­boi, nic nie było w sta­nie wytrą­cić jej z tego transu w jaki się wpra­wia­ła na buja­nym fote­lu; więc może to rodzin­ne, ten okrop­ny stan sku­pie­nia, ten lód, ten strach, ta nie­moc. Klaus zaczął zauwa­żać na swo­im cie­le prze­dziw­ne obja­wy, wysyp­ki, podej­rza­nie wyglą­da­ją­ce plam­ki, do tego męczył go nie­wy­ja­śnio­nej pro­we­nien­cji, suchy kaszel, zwłasz­cza nocą. Szcze­gól­nie przy­kra była utra­ta węchu, Klaus spo­strzegł bowiem, że co raz sła­biej czu­je zapach kor­ka od wina, albo poran­ka, kie­dy paru­ją tra­wy, a w powie­trzu uno­si się dym z pale­nisk, zresz­tą może to objaw utra­ty pew­nej wraż­li­wo­ści, być może pew­ne dozna­nia spo­wsze­dnia­ły Klau­so­wi, stra­cił pociąg do życia.

Z dale­ka, z same­go koń­ca sali dobiegł krzyk, któ­ry wybił Klau­sa z zamy­śle­nia – Odpieprz się ode mnie ty sta­ry Żydzie! – to fry­zjer Janu­sek wrzesz­czał na jakie­goś bied­ne­go czło­wie­ka, któ­ry pró­bo­wał sprze­dać mu zło­ty zega­rek po oka­zyj­nej cenie.
– Co go znów ugry­zło?
– Pra­ca przy orche­strio­nie się prze­cią­ga, dosta­wa czę­ści jest opóź­nio­na o trzy mie­sią­ce, Ber­glund zagro­ził, że odej­dzie, jeśli nie dosta­nie pod­wyż­ki – powie­dział pan Fri­sch­ke, któ­ry dys­kret­nie przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie.

*
Doku­cza­nie kuzy­no­wi Han­so­wi nie było jedy­nym zaję­ciem pana Fri­sch­ke i zegar­mi­strza Ber­glun­da. Oprócz tego obaj ima­li się prze­róż­nych ciem­nych inte­re­sów. Orga­ni­zo­wa­li na przy­kład zakła­dy w prze­róż­nych dys­cy­pli­nach, zwłasz­cza w wyści­gach char­tów na torze albo za lisem. Wie­lu poczci­wych oby­wa­te­li dawa­ło się zwa­bić do pen­sjo­na­tu „Pod Różą”, gdzie odby­wa­ły się zakła­dy, per­spek­ty­wą wygra­nej wiel­kich pie­nię­dzy. Przy­kła­do­wo: kwia­ciarz pan Raj­mund Rur­ka prze­grał na wyści­gach wszyst­kie oszczęd­no­ści, w tym cały posag dla cór­ki w posta­ci roz­le­głej par­ce­li w cen­trum mia­sta. Cór­ka pana Rur­ki, Ama­lia, nie była naj­pięk­niej­szą kobie­tą, praw­dę powie­dziaw­szy nie mia­ła wie­le szans na zamąż­pój­ście, ale utra­ta posa­gu pogar­sza­ła jej sytu­ację matry­mo­nial­ną w spo­sób bez­względ­ny, ska­zu­jąc na wiecz­ne sta­ro­pa­nień­stwo i mrocz­ną przy­szłość w zako­nie albo na pen­sji u dale­kiej rodzi­ny w Neu­stadt.

O wszyst­kim dowia­dy­wa­ła się Hele­na wła­śnie od bied­nej Ama­lii; nie­ste­ty Klaus był zbyt zaję­ty pro­wa­dze­niem zakła­du, aby zauwa­żyć zanie­po­ko­je­nie żony ostat­ni­mi wyda­rze­nia­mi. Tym­cza­sem życie samej Hele­ny, za spra­wą nie­przy­zwo­itych zalo­tów pana Fri­sch­ke, nie przed­sta­wia­ło się bynaj­mniej weso­ło.
– Nie oba­wia się pani wcze­sne­go wdo­wień­stwa? – pytał znie­nac­ka pan Fri­sch­ke tonem tyleż żar­to­bli­wym, co zmar­twio­nym. Na pyta­ją­ce spoj­rze­nie Hele­ny kon­ty­nu­ował – Pan Knapp zaha­ro­wu­je się w zakła­dzie, widać po nim, że bled­nie.
Pan Fri­sch­ke doglą­dał Hele­ny na wyraź­ne pole­ce­nie fry­zje­ra, przy­no­sił jej pro­duk­ty z urzą­dzo­ne­go przez sie­bie ogro­du, łasił się i przy­po­chle­biał, był natręt­ny niczym bur­czą­ca mucha, przy­cho­dził bez zapo­wie­dze­nia, zawsze słu­żąc pomo­cą, nachal­nie wkła­dał but mię­dzy drzwi a futry­nę, nie dawał się zbyć byle wymów­ką, prze­waż­nie zasia­dy­wał się na dłu­gie godzi­ny.
– Uwa­ża pan, że źle dbam o męża?! – spy­ta­ła Hele­na wie­trząc pre­tekst do osta­tecz­ne­go roz­pra­wie­nia się z nie­chcia­nym gościem.
– Ależ skąd! Ja tyl­ko chcia­łem powie­dzieć, że gdy­by co, to ja, rozu­mie pani zawsze…
Hele­na obrzu­ci­ła pana Fri­sch­ke pogar­dli­wym spoj­rze­niem, nie spo­dzie­wa­ła się jed­nak reak­cji oble­śne­go kon­ku­ren­ta.
– Taka z cie­bie Naj­ja­śniej­sza Panien­ka? Zoba­czysz, że jesz­cze poża­łu­jesz wred­na dziw­ko!
– Panie Fri­sch­ke, niech się pan liczy ze sło­wa­mi!
– Zoba­czysz, co zro­bisz kie­dy zastrze­lę tego two­je­go pier­do­ło­wa­te­go mężul­ka, a musisz wie­dzieć, że zbli­ża się woj­na. Jed­na kul­ka w łeb, jeden nie­bosz­czyk wię­cej nie będzie czy­nił róż­ni­cy. Ale ja się tobą zaopie­ku­ję, zoba­czysz…

Mija­ły dłu­gie mie­sią­ce od przy­kre­go incy­den­tu, jaki zaszedł w gar­so­nie­rze Wagne­ra z udzia­łem bru­tal­nych poplecz­ni­ków fry­zje­ra Janu­ska. Mimo, że według orze­cze­nia zna­mie­ni­te­go chi­rur­ga ręki i leka­rza woj­sko­we­go Edmun­da Spo­rka, dłoń Han­sa Wagne­ra była już w peł­ni spraw­na, jej wła­ści­ciel nie czuł się na siłach aby wró­cić do kon­cer­to­wa­nia. Wciąż oba­wiał się poraż­ki, wie­le razy pró­bo­wał zagrać swo­ją ulu­bio­ną Fan­ta­zję G – moll J.S. Bacha, tak jak to miał w zwy­cza­ju, z wiel­ką wpra­wą i polo­tem, nie­ste­ty ner­wy i sko­ła­ta­ne ser­ce nie pozwa­la­ło dograć fan­ta­zji do koń­ca. Podob­ne to było do nie­któ­rych przy­pa­dło­ści psy­chicz­nych nęka­ją­cych co wraż­liw­szych ludzi, tych czę­ściej spo­ty­ka­nych neu­ro­ty­ków, któ­rym na przy­kład w naj­mniej ocze­ki­wa­nym momen­cie, przy kola­cji albo pod­wie­czor­ku, uty­ka­ło w gar­dle jedze­nie, a mię­śnie prze­ły­ku kapi­tu­lo­wa­ły przed byle kęsem jagnię­ci­ny – dla­te­go zawsze cho­dzi­li wygłod­nia­li. Tak samo Hans uty­kał przy któ­rejś nucie lub kasow­ni­ku, i niczym stra­pio­ny jąka­ła, nie mógł prze­być dro­gi dzie­lą­cej go do kolej­ne­go tak­tu na pię­cio­li­nii. Potwor­ne męczar­nie, dłu­gie samot­ne wie­czo­ry zakra­pia­ne winem, zała­ma­nia ner­wo­we pro­wa­dzą­ce na skraj wyczer­pa­nia. Nie poma­ga­ły roz­mo­wy z pro­fe­so­rem Koop­ma­nem, wspól­ne wyciecz­ki nad morze do Stolp­mün­de, a nawet pomysł wyjaz­du do Szwaj­ca­rii i wią­żą­ca się z tym per­spek­ty­wa uciecz­ki przed przy­krym wspo­mnie­niem prze­śla­dow­ców. Hans Wagner sta­czał się w cze­luść zwąt­pie­nia.
Janu­sek wypi­sy­wał na temat Han­sa zja­dli­we pasz­kwi­le, zło­śli­we, peł­ne jadu dyser­ta­cje poświę­co­ne jego grze na orga­nach, nie­przy­zwo­ite komen­ta­rze w kwe­stii jego dłu­giej nie­obec­no­ści na miej­skiej sce­nie. Co mie­siąc ktoś wsu­wał mu te okrop­ne bro­szur­ki pod drzwi. W oko­li­cach gar­so­nie­ry krę­cił się cza­sem pan Fri­sch­ke lub Ber­glund. Hans rzad­ko wycho­dził z domu, nie mógł wie­dzieć, że dla więk­szo­ści miesz­kań­ców Stolp, zagad­nie­nia teo­rii muzy­ki były obo­jęt­ne, jesz­cze mniej ludzi rozu­mia­ło alu­zje fry­zje­ra odno­śnie związ­ku Han­sa z pro­fe­so­rem Koop­ma­nem. Wagner nie zno­sił spoj­rzeń prze­chod­niów na uli­cy, każ­dy drob­ny gest brał do sie­bie, obra­ził się na wszyst­kich sąsia­dów i kole­gów z boiska. Natu­ral­nie odczu­cia Han­sa nie mia­ły z nic wspól­ne­go z rze­czy­wi­sto­ścią.
W tre­ści nie­któ­rych arty­ku­łów przy­wi­dy­wa­ły mu się dziw­ne zda­nia skie­ro­wa­ne wprost do nie­go, typu: „skończ z tym”, „zre­zy­gnuj”, „po co wal­czyć?”, „zabij się”. Cała sytu­acja jawi­ła się czymś na kształt maka­brycz­ne­go żar­tu, tym bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce­go, im wię­cej było w nim gro­zy i prze­mo­cy. Hans dużo myślał o okrop­nej śmier­ci swo­je­go ojca, któ­ry powie­sił się na klam­ce od okna, jesz­cze przed naro­dze­niem syna. Jedy­nie dzię­ki dobro­ci ojczy­ma, świet­ne­go nauczy­cie­la muzy­ki, któ­ry zaopie­ko­wał się jego mat­ką i usy­no­wił Han­sa dając mu swo­je nazwi­sko, uda­ło się Wagne­ro­wi przejść przez szko­łę bez styg­ma­tu pogro­bow­ca.

W dzie­ciń­stwie zawsze dawał się nabrać nawet na naj­bar­dziej nie­wy­bred­ne żar­ty kuzy­na Fran­cisz­ka, a to, że na cmen­ta­rzu ewan­ge­lic­kim roz­da­ją sło­dy­cze i watę cukro­wą, a to że nastą­pie­nie dziu­rę w bru­ku spo­wo­du­je jakąś kata­stro­fę, a to że jego ojciec żyje, wró­cił i ma dla Han­sa cały worek szkla­nych kulek. Teraz zewsząd doby­wał się śmiech, raz po raz Hans sły­szał chi­chot doby­wa­ją­cy się za drzwia­mi lub też pod oknem, ktoś par­skał śmie­chem w kamie­ni­cy obok, na uli­cy śmia­ła się roz­ba­wio­na dziew­czy­na, wszy­scy mie­li go za jakie­goś dur­nia, wszy­scy kpi­li z nie­go w naj­lep­sze, a prze­cież jesz­cze parę mie­się­cy temu chęt­nie okla­ski­wa­li go na kon­cer­cie z oka­zji dnia ryby albo na meczu o puchar bur­mi­strza. Żar­ty z nie­go poja­wia­ły się tak­że w bro­szu­rach, opo­wia­da­no w nich, że zre­zy­gno­wał z gry na orga­nach i został hodow­cą nutrii albo też lisów sre­brzy­stych, któ­re sprze­da­je teraz na eks­port do Pol­ski i Rosji, gdzie jeź­dzi kon­nym powo­zem dla nie­po­zna­ki prze­bra­ny w stój kozac­ki. Sąsie­dzi bali się go kie­dy bez uprze­dze­nia na scho­dach lub w kory­ta­rzu zaczy­nał demen­to­wać naj­róż­niej­sze pogło­ski zna­ne z bro­szur fry­zje­ra Janu­ska, lecz nie do koń­ca roz­po­wszech­nio­ne wśród pozo­sta­łych miesz­kań­ców Stolp.
– Pani Alt­zhe­imer – mówił zwra­ca­jąc się do sąsiad­ki z dołu – Czy ja w ogó­le przy­po­mi­nam Koza­ka, przy­się­gam, że cały mie­siąc nie wyściu­bi­łem nosa z domu, tym bar­dziej nie wyjeż­dża­łem do Rosji han­dlo­wać lisi­mi futra­mi!

Pew­ne­go dnia Hans zna­lazł swój nekro­log w bro­szu­rze, na ostat­niej stro­nie była krót­ka notat­ka na temat samo­bój­czej śmier­ci Han­sa Wagne­ra, „kawiar­nia­ne­go graj­ka z Lan­ge­stras­se 1”. Wie­czo­rem usły­szał szmer pod drzwia­mi. Kie­dy zaj­rzał na kory­tarz niko­go już nie było, na wycie­racz­ce leżał zaś pisto­let z przy­pię­tą kar­tecz­ką. Fri­sch­ke i Ber­glund cze­ka­li na zewnątrz kamie­ni­cy z tru­dem powstrzy­mu­jąc śmiech. Kie­dy roz­legł się wycze­ki­wa­ny huk wystrza­łu oraz gru­chot upa­da­ją­ce­go na pod­ło­gę cia­ła, a potem brzęk potrą­co­ne­go noc­ni­ka, obaj par­ska­li, kle­piąc się w kola­na i zano­sząc śmie­chem.

*
Nigdy nie zapo­mnę dnia, w któ­rym po raz pierw­szy usły­sza­łem o tym czło­wie­ku. Ten koloń­ski prze­chrzta, nie­na­wist­nik i kłam­ca; posta­no­wił uprzy­krzyć mi żywot swo­imi kalum­nia­mi i oszczer­stwa­mi, któ­re tak chęt­nie powta­rza­li póź­niej inni nie­go­dziw­cy i zwy­kli głup­cy – pisał do swo­je­go przy­ja­cie­la Kano­ni­ka Modre­viu­sa słyn­ny hebra­ista Jan Reu­chlin z Pforz­ha­imu. Jak szorst­ko obszedł się los z Reu­chli­nem, opo­wia­dał Klau­so­wi pro­fe­sor Koop­man pod­czas poże­gnal­ne­go spo­tka­nia w restau­ra­cji u Raine­go. Była to histo­ria wiel­ce poucza­ją­ca mają­ca wie­le wspól­ne­go z losem, jaki spo­tkał Klau­sa za spra­wą zapal­czy­wo­ści Fran­cisz­ka Janu­ska i jego agre­syw­nej poli­ty­ki w dzie­dzi­nie pro­mo­cji wła­ści­wych poglą­dów na muzy­kę.

Pro­fe­sor od daw­na już pla­no­wał swój wyjazd na sta­łe do Szwaj­ca­rii. Pla­ny te były od lat odra­cza­ne, raz ze wzglę­du na egza­mi­ny kon­ser­wa­to­ryj­ne, potem przez serię kon­cer­tów, któ­re pro­fe­sor nie­opatrz­nie obie­cał pani Bur­mi­strzo­wej, ostat­nio zaś z uwa­gi na zdro­wie psy­chicz­ne Han­sa Wagne­ra i jego nie­uda­ną pró­bę samo­bój­czą, któ­ra na wie­le mie­się­cy wpę­dzi­ła go w cho­ro­bę i zmu­si­ła do pod­ję­cia kura­cji w porad­ni cho­rób psy­chicz­nych w Stolp­mün­de. Wyjaz­du nie­ste­ty nie spo­sób było dalej odwle­kać, pro­fe­sor zna­lazł dla Han­sa miej­sce w szwaj­car­skim kuror­cie, było to sana­to­rium dla ner­wo­wo cho­rych nie­da­le­ko Bazy­lei, gdzie pro­fe­sor miał objąć waż­ną posa­dę, jako kie­row­nik insty­tu­tu muzy­ki orga­no­wej i instru­men­tów daw­nych.
Czar­ne chmu­ry zbie­ra­ły się nad gło­wą Koop­ma­na od cza­su gdy po raz pierw­szy musiał odwo­łać swój kon­cert, na sku­tek pro­te­stów człon­kiń Towa­rzy­stwa Jezu­so­we­go Stolp inspi­ro­wa­nych przez fry­zje­ra Fran­cisz­ka Janu­ska. Była to pierw­sza mani­fe­sta­cja suro­wych poglą­dów Janu­ska, któ­ra zakoń­czy­ła się suk­ce­sem. Dzię­ki wspar­ciu sekre­ta­rza Oswal­da Kher­mi­ta Janu­sek uzy­skał list pole­ca­ją­cy od pre­zy­den­ta Reich­smu­sik­kam­mer spo­rzą­dzo­ny na jego urzę­do­wej pape­te­rii, to zaś wystar­czy­ło dla zdo­by­cia sym­pa­tii Gün­the­ra Rami­na, nowe­go kan­to­ra kościo­ła św. Toma­sza w Lip­sku. Nie dzi­wi więc entu­zjazm człon­kiń Towa­rzy­stwa Jezu­so­we­go Stolp przy Koście­le pod wezwa­niem św. Jac­ka dla pro­te­stu zor­ga­ni­zo­wa­ne­go przez fry­zje­ra prze­ciw­ko szko­dli­wym wpły­wom zde­ge­ne­ro­wa­nej muzy­ki na wycho­wa­nie mło­dzie­ży.

Od rze­mycz­ka do konicz­ka wpły­wy fry­zje­ra roz­sze­rza­ły się suk­ce­syw­nie na wie­le stron. Poprzez nie­któ­rych pra­wo­rząd­nych człon­ków sto­wa­rzy­sze­nia muzycz­ne­go Stolp, Fran­ci­szek wywie­rał naci­ski na rad­nych mia­sta. Za publicz­ne pie­nią­dze wydał spe­cjal­ną bro­szu­rę, w któ­rej wyłusz­czał dokład­nie swój pogląd, iż szko­dli­we może być nie tyl­ko gra­nie muzy­ki zde­ge­ne­ro­wa­nej, ale tak­że wyko­ny­wa­nie publicz­ne nie­szko­dli­wej, a nawet szcze­gól­nie apro­bo­wa­nej muzy­ki, lecz przez oso­by „obce wspól­no­cie kul­tu­ro­wej Nie­miec”. Oso­by takie jak, żeby nie szu­kać za dale­ko, zna­ny wszyst­kim prof. Koop­man. Bro­szu­ra ta, za pośred­nic­twem Izby Muzy­ki Rze­szy, zosta­ła przed­ło­żo­na dyrek­to­ro­wi Ber­liń­skich Fil­har­mo­ni­ków Wil­hel­mo­wi Fur­twän­gle­ro­wi oraz Her­ber­to­wi von Kara­ja­no­wi, dyrek­to­ro­wi Ope­ry Ber­liń­skiej – ludzie ci, jak zosta­ło donie­sio­ne Fran­cisz­ko­wi, z wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem zapo­zna­li się z kon­cep­cją fry­zje­ra zwią­za­ną z dobo­rem wyko­naw­ców, szcze­gól­nie zaś soli­stów do odgry­wa­nia pomni­ko­wych dzieł sław­nych nie­miec­kich kom­po­zy­to­rów.

Z popar­ciem wiel­kich tego świa­ta, nie wyłą­cza­jąc mini­ster­stwa pro­pa­gan­dy i oświe­ce­nia publicz­ne­go, Fran­ci­szek mógł więc opro­te­sto­wać i dopro­wa­dzić do odwo­ła­nia każ­de­go kon­cer­tu, zboj­ko­to­wać każ­de przed­sta­wie­nie, dopro­wa­dzić na skraj nędzy orga­ni­za­to­rów imprez i impre­sa­riów, znisz­czyć nie tyl­ko arty­stę, ale tak­że jego stro­icie­la lub też bogu ducha win­ne­go dostaw­cę par­ty­tur. Cała, by tak rzec: „bran­ża” mia­ła pro­blem z Fran­cisz­kiem. List, któ­ry otrzy­mał w owym cza­sie Klaus Knapp był tego naj­więk­szym dowo­dem.
Cho­dzi­ło udzie­le­nie wspar­cia dla boj­ko­tu przy­go­to­wy­wa­ne­go przez Koop­ma­na pre­mie­ro­we­go wyko­na­nia w Stolp słyn­ne­go ora­to­rium autor­stwa Ulfa Carl­se­na. Fran­ci­szek nale­żał do gro­na pierw­szych kry­ty­ków, któ­rzy uzna­li ten utwór za dzie­ło zde­ge­ne­ro­wa­ne – przed­wcze­śnie, jak się mia­ło potem oka­zać. Dzie­ło wyma­ga­ło god­nej opra­wy, zatem więk­szość dostaw­ców zaan­ga­żo­wa­ło się w to przed­się­wzię­cie, w tym Zakład Dys­try­bu­cji Instru­men­tów Klau­sa Knap­pa. Cza­sy były nie­pew­ne, na uli­cach pan Fri­sch­ke wraz z Ber­glun­dem urzą­dza­li publicz­ne pale­nie par­ty­tur awan­gar­do­wych kom­po­zy­to­rów, któ­rych ster­ty zle­ga­ły strych Fran­cisz­ka Janu­ska. Dyle­mat Klau­sa był widocz­ny na pierw­szy rzut oka: nara­zić się szwa­gro­wi, przy tym wiel­ce gwał­tow­ne­mu i wpły­wo­we­mu czło­wie­ko­wi w mie­ście, czy może zdra­dzić pro­fe­so­ra Koop­ma­na, a przy oka­zji pogrze­bać wie­lu innych zaan­ga­żo­wa­nych finan­so­wo w orga­ni­za­cję pre­mie­ro­we­go wyda­rze­nia. Sza­now­ny Panie Knapp – pisał fry­zjer. – W imie­niu człon­ków Sto­wa­rzy­sze­nia Muzycz­ne­go Stolp, przy wspar­ciu wie­lu oby­wa­te­li mia­sta, w tym dzia­ła­czek Towa­rzy­st­swa Jezu­so­we­go przy koście­le św. Jac­ka, zwra­cam się o udzie­le­nie gło­su w dys­ku­sji na temat roli muzy­ki w kształ­to­wa­niu zdro­wych postaw oby­wa­tel­skich oraz ogól­no­ludz­kich war­to­ści, któ­rych ucie­le­śnie­niem jest Naród.

– Podob­ny pro­blem miał nie­gdyś pewien sław­ny hebra­ista Reu­chlin, histo­ria lubi się powta­rzać dro­gi Klau­sie – mówił pro­fe­sor Koop­man, do któ­re­go od razu udał się Klaus. Przy­kro mi, że kolej­ny raz spo­ty­ka to poczci­we­go czło­wie­ka, ale kogóż inne­go mia­ło­by to wła­ści­wie spo­tkać? – pytał reto­rycz­nie pro­fe­sor i opo­wie­dział Klau­so­wi jak to pewien koloń­ski neo­fi­ta, nie­ja­ki Jan Pfef­fer­korn, któ­ry z popar­ciem mistrza Ortwi­na Gra­cju­sza roz­po­czął swo­ją kru­cja­tę prze­ciw­ko Żydow­skim księ­gom, naprzy­krzył się jed­ne­mu z naj­wy­bit­niej­szych uczo­nych rene­san­su.
– Jego zamy­słem – mówił prof. Koop­man – była kon­fi­ska­ta ksiąg żydow­skich. Podob­ne rze­czy zda­rza­ły się już w prze­szło­ści, mię­dzy inny­mi za Bene­dyk­ta XIII. Czło­wiek ten zdo­był popar­cie zarów­no elek­to­ra koloń­skie­go Fili­pa, jak i same­go cesa­rza Mak­sy­mi­lia­na I, dzię­ki cze­mu miał pra­wo wyszu­ki­wać i nisz­czyć żydow­skie księ­gi na tere­nie całe­go pań­stwa nie­miec­kie­go. Opór arcy­bi­sku­pa mogunc­kie­go spra­wił jed­nak­że, iż spra­wa sta­ła się przed­mio­tem dys­pu­ty uni­wer­sy­tec­kiej… – Kon­ty­nu­ował pro­fe­sor, a Klaus słu­chał ze zdu­mie­niem histo­rii o prze­dziw­nych deba­tach uczo­nych na uni­wer­sy­te­cie koloń­skim, mogunc­kim i heidel­ber­skim na temat koniecz­no­ści kon­fi­ska­ty ksiąg, któ­re zda­niem nie­ja­kie­go Pfef­fer­kor­na były wszyst­kie bez wyjąt­ku jaw­nie obe­lży­we i anty­chrze­ści­jań­skie.
Oso­bą o szcze­gól­nym auto­ry­te­cie w dzie­dzi­nie pism hebraj­skich był wła­śnie Jan Reu­chlin z Pforz­he­imu, jedy­ny uczo­ny chrze­ści­jań­ski, któ­ry mógł z peł­ną odpo­wie­dzial­no­ścią oce­nić treść ksiąg żydow­skich, wła­śnie z tego powo­du, że je rozu­miał. Czło­wiek ten nie tyl­ko sta­nął w obro­nie Tal­mu­du i prze­strze­gał przed jego pale­niem, ale nie miał więk­szych zastrze­żeń rów­nież do ksiąg kaba­li­stycz­nych, któ­rych wcze­śniej bro­nił sam Pico del­la Miran­do­la, a papież Syk­stus IV w peł­ni uzna­wał. W podob­nym tonie pisał Reu­chlin rów­nież na temat lite­ra­tu­ry pięk­nej, a tak­że ksiąg homi­le­tycz­nych i żydow­skich modli­tew­ni­ków, nic dziw­ne­go, że sta­no­wi­sko słyn­ne­go hebra­isty spo­tka­ło się z agre­syw­nym odze­wem Pfef­fer­kor­na w posta­ci zja­dli­we­go pam­fle­tu wymie­rzo­ne­go prze­ciw uczo­ne­mu. Repli­ka Reu­chli­na pt. Spe­ku­lum ocu­la­re pocią­gnę­ła za sobą całą lawi­nę róż­no­rod­nych kon­se­kwen­cji, wśród któ­rych był nie­ste­ty wyrok wyda­ny pod prze­wod­nic­twem inkwi­zy­to­ra Jaku­ba Hoch­stra­ta naka­zu­ją­cy spa­le­nie Spe­ku­lum, jako dzie­ła gor­szą­ce­go pro­stych wyznaw­ców Chry­stu­sa.
– Widzisz Klau­sie, na nie­wie­le zda­ły się pró­by Reu­chli­na pod­ję­te w obro­nie wła­snej oraz ksiąg żydow­skich. Po uzy­ska­niu czte­rech orze­czeń uni­wer­sy­tec­kich wyrok potę­pia­ją­cy Spe­ku­lum ocu­la­re wyda­ła tak­że słyn­na pary­ska Sor­bo­na, naka­zu­jąc auto­ro­wi tego dzie­ła odwo­ła­nie błę­dów stwier­dzo­nych przez fran­cu­skich uczo­nych. Natu­ral­nie w obro­nie zna­mie­ni­te­go hebra­isty sta­nął osta­tecz­nie sam cesarz nie­miec­ki, któ­ry wysto­so­wał swój list do papie­ża Leona X, tak więc począt­ko­wo Komi­sja Rzym­ska oczy­ści­ła nawet Spe­ku­lum ocu­la­re z wszel­kich zarzu­tów, zaś inkwi­zy­tor Jakub Hoch­strat został odwo­ła­ny ze swo­je­go sta­no­wi­ska. Nie­ste­ty wyrok, któ­ry ostał się w tej spra­wie naka­zy­wał Reu­chli­no­wi wiecz­ne mil­cze­nie, wobec uzna­nia jego książ­ki za wiel­ce szko­dli­wą. O to przy­kład wyjąt­ko­we­go pecha.
– Co robić pro­fe­so­rze? – pytał Klaus.
– Prze­cze­kać – radził pro­fe­sor Koop­man.

*
– Ten pisto­let, któ­rym pró­bo­wał zastrze­lić się pan Wagner, to była zwy­kła zabaw­ka na kapi­szo­ny. Pro­szę usiąść po lewej stro­nie łóż­ka; nie­ste­ty huk wybu­chu spo­wo­do­wał pęk­nię­cie bęben­ka w pra­wym uchu pacjen­ta – instru­ował Klau­sa i Hele­nę lekarz, zna­ko­mi­ty chi­rurg dr Spo­rek zaj­mu­ją­cy się Han­sem pod­czas poby­tu w szpi­ta­lu. Oko­licz­no­ści nie­uda­ne­go samo­bój­stwa Han­sa Wagne­ra oka­za­ły się nie dość jasne, wąt­pli­we było zwłasz­cza uży­cie w tym celu zabaw­ki, któ­ra z pew­no­ścią nie nada­wa­ła się do ode­bra­nia sobie życia przez doro­słe­go czło­wie­ka, a jedy­ne co zdol­na była spo­wo­do­wać, to uszczer­bek na zdro­wiu, w tak okrop­nej posta­ci, jak pra­wo­stron­na utra­ta słu­chu, któ­rej doznał Wagner. Dla muzy­ka coś podob­ne­go sta­no­wi krzyw­dę nie­wy­sło­wio­ną, dla­te­go poja­wi­ły się podej­rze­nia, iż ktoś musiał pod­pu­ścić Han­sa do powyż­sze­go kro­ku. Nikt nie mógł wie­dzieć tego na pew­no, ponie­waż Wagner od odzy­ska­nia przy­tom­no­ści nie ode­zwał się nawet sło­wem, zresz­tą nie­któ­rzy powia­da­li, że być może Hans posta­no­wił pozba­wić się słu­chu ponie­waż nie mógł już grać na orga­nach.

– Hans? Ode­zwij się. – Pro­sił Klaus. Sze­lesz­czą­cy per­so­nel medycz­ny przy­no­sił zupę i kle­ik, a Hele­na kar­mi­ła Han­sa łyż­ką, jak gdy­by był małym dziec­kiem.
Pod­czas gdy Hele­na sie­dzia­ła prze­ję­ta gro­zą spo­tka­nia z nie­do­szłym samo­bój­cą, podob­ną owym mistycz­nym dozna­niom w obli­czu tajem­ni­cy śmier­ci, opi­sy­wa­nym w książ­kach o żywo­tach świę­tych, Klaus pró­bo­wał wpra­wić się w jaki­kol­wiek nastrój kore­spon­du­ją­cy z powa­gą sytu­acji. Kie­dyś zapach szpi­ta­la, kon­kret­nie zaś prze­dziw­na woń lizo­lu, z miej­sca powo­do­wa­ła u nie­go sko­ja­rze­nia z insty­tu­cja­mi repre­sji spo­łecz­nej, jakie spo­ty­kał na swo­jej dro­dze każ­dy nie­mal mło­dy czło­wiek, począw­szy od przed­szko­la i gim­na­zjum, na przy­chod­niach i inter­na­tach koń­cząc. Choć nigdy nie był w wię­zie­niu, mógł w opar­ciu o te sko­ja­rze­nia dokład­nie wyobra­zić sobie uczu­cia więź­nia ska­za­ne­go na wie­lo­let­nią odsiad­kę, albo nastrój pen­sjo­na­riu­sza szpi­ta­la dla umy­sło­wo cho­rych uwię­zio­ne­go w jało­wym przy­byt­ku kie­ro­wa­nym przez bez­względ­ne isto­ty. Aktu­al­nie jed­nak­że, głów­nie za spra­wą utra­ty węchu, nie docho­dzi­ły do nie­go żad­ne impre­sje. Stan Wagne­ra był dla Klau­sa jedy­nie kło­po­tem na dłu­giej liście zmar­twień, przy­po­mi­na­ją­cej spis przy­cho­dów i roz­cho­dów zakła­du dys­try­bu­cji instru­men­tów. Klaus pra­gnął przede wszyst­kim uni­kać zbęd­nych kło­po­tów, powol­ne znie­czu­le­nie, któ­re­go dozna­wał zaczy­na­ło rzu­cać się w oczy, napię­cie w któ­rym żył zda­wa­ło się wyłą­czać wszel­ką moty­wa­cję do dzia­ła­nia, w pew­nym momen­cie nie­chęć do ryzy­ka prze­ro­dzi­ła się kom­plet­ną nie­moc w podej­mo­wa­niu wszel­kich decy­zji w naj­bar­dziej bła­hych dzie­dzi­nach życia. Jak każ­dy roz­sąd­ny czło­wiek, szu­kał pomo­cy u leka­rzy, Dok­tor Zwe­ig zaor­dy­no­wał mu taba­kę, a tak­że aro­ma­ty­zo­wa­ne papie­ro­sy dla popra­wie­nia wen­ty­la­cji płuc.
– Mie­szan­ka tyto­niu z szał­wią i korze­niem drze­wa bal­sa­micz­ne­go jest naj­star­szym reme­dium na prze­zię­bie­nia i cho­ro­by ukła­du odde­cho­we­go – mówił dok­tor Zwe­ig, któ­ry mimo swo­je­go doświad­cze­nia w lecze­niu wszel­kich nie­ży­tów nosa, nie mógł zna­leźć przy­czy­ny utra­ty węchu przez Klau­sa. Knapp zwró­cił uwa­gę na nie­rów­no przy­cię­te bacz­ki dok­to­ra i zasta­na­wiał się, czy Zwe­ig jest melo­ma­nem, czy też korzy­sta z usług inne­go fry­zje­ra niż Fran­ci­szek.
– Pod­ci­na­łem bacz­ki sam panie Knapp – rzekł spo­strze­gaw­czy lekarz – Dla­te­go wyszło jak wyszło, fry­zjer Janu­sek nie mógł mnie przy­jąć, powstrzy­ma­ły go inne spra­wy…
– O jestem pew­ny, że z pew­no­ścią miał jakiś waż­ny powód. – Odpo­wie­dział Klaus, prze­sad­nie uspra­wie­dli­wia­ją­cym tonem.

Nasta­ły cza­sy, w któ­rych byle błąd mógł dopro­wa­dzić na stra­ce­nie, albo do wię­zie­nia, pozba­wić mająt­ku i zagro­zić rodzi­nie. Opo­wie­dze­nie się po jed­nej stro­nie okre­ślo­ne­go kon­flik­tu mogło mieć prze­moż­ny wpływ na przy­szłe wyda­rze­nia nad­cho­dzą­cych mie­się­cy, a nawet lat. Cóż, trud­no się dzi­wić temu, że ile­kroć Klaus wycho­dził na ganek swo­je­go domu albo do ogro­du palić te swo­je aro­ma­ty­zo­wa­ne papie­ro­sy, na chłod­no kal­ku­lo­wał prze­róż­ne sce­na­riu­sze. Nie miał zamia­ru odpo­wia­dać na list Fran­cisz­ka, posta­no­wił posłu­chać rady pro­fe­so­ra i nie mie­szać się w spra­wy poli­tycz­ne, nie­ste­ty kło­po­ty same do nie­go lgnę­ły. Kli­ka tygo­dni po liście Fran­cisz­ka, zakład dys­try­bu­cji instru­men­tów otrzy­mał pismo z Izby Muzy­ki Rze­szy doma­ga­ją­ce się opi­nii Klau­sa w kwe­stiach pod­no­szo­nych przez fry­zje­ra.
– Tego już za wie­le! – Histe­ry­zo­wał Mak­sy­mi­lian Gla­ber – Zoba­czysz, że pój­dzie­my z tor­ba­mi. Trze­ba im natu­ral­nie odpi­sać, nie może­my mil­czeć, potrak­tu­ją to jak obe­lgę, Klaus!
– Co ja mam zro­bić? – pytał Kalus – Prze­cież się na tym nie znam.
– Nic nie rozu­miesz. Po co masz chro­nić tego Żyda? On i tak wyje­dzie stąd do swo­jej Szwaj­ca­rii a my tu zosta­nie­my, z tym pasz­te­tem… – Mak­sy­mi­lian tra­cił zim­ną krew, po gło­wie cho­dził mu pomysł zapi­sa­nia się do par­tii, do cze­go prze­ko­ny­wał rów­nież Klau­sa, bran­ża muzycz­na była zależ­na od poli­ty­ki kul­tu­ral­nej pań­stwa, kon­trak­ty dosta­wa­li natu­ral­nie zaufa­ni ludzie. Przy­krą spra­wą oka­za­ło się wyrzu­ce­nie z pra­cy czę­ści nauczy­cie­li muzy­ki, któ­rych nie akcep­to­wa­ła nowa dyrek­cja. Wia­do­mo już było, że wybuch­nie woj­na, jeśli nie w tym, to w następ­nym roku, na szczę­ście Klaus wybrał sobie dobre­go wspól­ni­ka. Mak­sy­mi­lian miał szkla­ne oko, więc będzie mógł powie­rzyć mu w cało­ści kie­ro­wa­nie zakła­dem, kie­dy Klaus dosta­nie powo­ła­nie do woj­ska.
– Pój­dę po pora­dę do pro­fe­so­ra. Może podyk­tu­je mi roz­sąd­ną treść listu. – Odpo­wie­dział Klaus.
– Ty zno­wu nic nie rozu­miesz! – Zawo­dził Mak­sy­mi­lian – Nie może­my ryzy­ko­wać, ci ludzie są nie­bez­piecz­ni, ten twój szwa­gier i dwaj jego przy­du­pa­sy…
– Uspo­kój się! – Klaus jął potrzą­sać wspól­ni­kiem, gdy ten pogrą­żył się w histe­rii i bez­de­chu, bre­dząc i tocząc pia­nę z ust.
– Ja im w cało­ści sie­dzę w kie­sze­ni Klaus! Prze­gra­łem u nich dużo pie­nię­dzy, mogą mnie w każ­dej chwi­li zastrze­lić, pies z kula­wą nogą nawet na mnie nie spoj­rzy, spo­cznę gdzieś w lesie, zmu­szą mnie, żebym sam wyko­pał sobie grób, Ber­glund naj­pierw poła­mie mi wszyst­kie kości…

Przez wie­le dni Mak­sy­mi­lan Gla­ber nie poka­zy­wał się w kan­to­rze, czy­nił tak na wyraź­ne pole­ce­nie Klau­sa, któ­ry oba­wiał się o żonę i dzie­ci. Dzia­ła­nia w spra­wie listu Izby Muzy­ki Rze­szy trze­ba było oddzie­lić od zwy­kłych środ­ków zapo­bie­gaw­czych. Klaus przede wszyst­kim umó­wił się na wizy­tę do komen­dan­ta poli­cji w Stolp, z któ­rym sta­re­go ojca Knap­pa łączy­ła zna­jo­mość jesz­cze z cza­sów woj­ny. Uspo­ko­ił się, kie­dy usły­szał, że w pen­sjo­na­cie „pod Różą” u Pań­stwa Schmidt od trzech tygo­dni nie widzia­no ani pana Fri­sch­ke, ani Ber­glun­da. Od kwia­cia­rza pana Rur­ki dowie­dział się, że już od tygo­dnia nie urzą­dza­no zakła­dów, co ozna­cza­ło oczy­wi­ście, że kwia­ciarz już nigdy nie ode­gra się i nie odzy­ska stra­co­nych bez­pow­rot­nie pie­nię­dzy. Po radę w dzie­dzi­nie muzy­ki Klaus udał się do pro­fe­so­ra Koop­ma­na.
– Ora­to­rium Ulfa Carl­se­na to adap­ta­cja nie­miec­kich śre­dnio­wiecz­nych pie­śni bie­siad­nych, któ­rych tema­tem jest głów­nie picie i jedze­nie – tłu­ma­czył pro­fe­sor Koop­man. Kan­ta­ta sce­nicz­na Carl­se­na w języ­ku sta­ro – dol­no­nie­miec­kim, skła­da­ła się z pie­śni into­no­wa­nych w prze­szło­ści przez śre­dnio­wiecz­nych goliar­dów czy też wana­dów, a cecho­wa­ła się „wysu­bli­mo­wa­nym pry­mi­ty­wi­zmem i wspa­nia­łą pro­sto­tą” – to wszyst­ko zda­niem prof. Koop­ma­na sta­no­wi­ło mate­riał nie tyl­ko straw­ny dla współ­cze­snej publicz­no­ści, ale wręcz schle­bia­ją­cy aktu­al­nym gustom. Cze­mu zatem potę­piać takie dzie­ło, zwłasz­cza, że jego autor ma nie­ska­zi­tel­ne nor­dyc­kie papie­ry? Pro­fe­sor Koop­man zre­zy­gno­wał z patro­no­wa­nia przed­się­wzię­ciu, nie ist­nia­ły więc żad­ne poważ­ne prze­szko­dy dla wyko­na­nia ora­to­rium Ulfa Carl­se­na w Stolp, szcze­gól­nie, że w orga­ni­za­cję kon­cer­tu zaan­ga­żo­wa­nych było wie­lu przy­zwo­itych oby­wa­te­li. List Klau­sa utrzy­ma­ny w powyż­szym tonie bar­dzo spodo­bał się w Reich­smu­sik­kam­mer.
– Cie­szę się mło­dy przy­ja­cie­lu, że mogłem pomóc. – Mówił pro­fe­sor kie­dy sta­li wraz z Hasem Wagne­rem na pero­nie dwor­ca Stolp Cen­trum, przed wyjaz­dem w podróż do Szwaj­ca­rii. Klaus czuł się odprę­żo­ny, jak zazwy­czaj, gdy uda­wa­ło mu się odsu­nąć od sie­bie jakieś zagro­że­nie. Podob­ne wra­że­nie odno­sił na przy­kład gdy jakiś klient odra­czał ter­min dosta­wy lub odwo­ły­wał spo­tka­nie; kło­pot prze­cho­dził w fazę zawie­sze­nia, naj­waż­niej­sze, że nie trze­ba było podej­mo­wać kro­ków w jakim­kol­wiek kie­run­ku, wycho­dzi­ło się wte­dy na ganek i zapa­la­ło aro­ma­ty­zo­wa­ne­go papie­ro­sa. Dobrze panie Gluck, Gros lub Lip­mann – mówił wte­dy Klaus z uda­wa­nym żalem – Cze­kam zatem na wie­ści w przy­szłym tygo­dniu. Zwłasz­cza gdy dzień był pogod­ny, a naza­jutrz urzą­dza­no obcho­dy jakie­goś świę­ta pań­stwo­we­go i nikt nie pamię­tał już o inte­re­sach, świat wyglą­dał jak­by miał zasty­gnąć w tym poczu­ciu bez­gra­nicz­ne­go speł­nie­nia. Oczy­wi­ście zda­rza­ło się, że w tak upoj­nej chwi­li paro­bek nagle przy­no­sił tele­gram, któ­ry od rana cze­kał na prze­czy­ta­nie, czar pry­skał, pan taki czy owa­ki pro­sił o wizy­tę w bar­dzo waż­nej spra­wie, w celu pod­ję­cia intrat­nej współ­pra­cy. Każ­de­go nor­mal­ne­go kup­ca zelek­try­zo­wa­ła by sama per­spek­ty­wa zarob­ku, nie­ste­ty Klaus czuł wów­czas jak gdy­by igła prze­szy­wa­ła mu ser­ce. Tym razem jed­nak nic nie zakłó­ca­ło owe­go bło­go­sta­nu, dzień był prze­pięk­ny, let­ni. Pro­sto z dwor­ca Klaus posta­no­wił wybrać się na Frie­drich­stras­se do porad­ni dr Zwe­iga po dodat­ko­wy przy­dział aro­ma­ty­zo­wa­nych papie­ro­sów. Nie­ste­ty oka­za­ło się, że lekarz wyje­chał gdzieś ze swo­ją rodzi­ną. Powia­da­no, że zmu­si­ły go do tego nagłe oko­licz­no­ści. Cóż Klaus będzie musiał w takim razie zaabo­no­wać papie­ro­sy w skle­pie tyto­nio­wym. Po powro­cie do domu cze­ka­ły na Klau­sa dwa listy. Pierw­szy od fry­zje­ra Janu­ska o nastę­pu­ją­cej tre­ści:

Pra­gnę prze­ka­zać naj­szczer­sze gra­tu­lu­je z powo­du dobre­go przy­ję­cia Pań­skie­go listu w gro­nie człon­ków Izby Muzy­ki Rze­szy. Ufam, że w dal­szym cią­gu będzie Pan stał na stra­ży popraw­no­ści, po stro­nie wszyst­kich, któ­rym nie­ob­ce jest dobro oby­wa­te­li i wycho­wa­nie mło­dzie­ży.

Z usza­no­wa­niem,
Fran­ci­szek Janu­sek

„Wyglą­da na to, że naj­gor­sze już za nami Hele­no”, mru­czał pod nosem Klaus wer­tu­jąc dal­szą kore­spon­den­cję. Kolej­ną prze­sył­ką adre­so­wa­ną na pry­wat­ny adres Klau­sa Knap­pa było ofi­cjal­ne wezwa­nie na woj­sko­we prze­szko­le­nie Krieg­sma­ri­ne. Klaus miał się sta­wić o godzi­nie 6:00 rano w por­cie Stolp­mün­de, gdzie zasu­mo­wa­ny stał okręt trans­por­to­wy mary­nar­ki wojen­nej, któ­ry naza­jutrz wypły­wał do odda­lo­nej o ponad 600 km Kilo­nii.

*
Fry­zjer Janu­sek nigdy nie wyba­czył Klau­so­wi tego listu do Reich­smu­sik­kam­mer. Wraz wcie­le­niem mło­de­go Knap­pa do Wehr­mah­tu nastą­pi­ło wcią­gnię­cie go na dłu­gą listę nazwisk w sekret­nym notat­ni­ku Fran­cisz­ka. Natu­ral­nie przed swo­imi kole­ga­mi z Izby Muzy­ki Rze­szy Fran­ci­szek wyszedł na kom­plet­ne­go dur­nia, któ­ry nie potra­fi doce­nić utwo­ru będą­ce­go w isto­cie kwin­te­sen­cją aryj­sko­ści. Na deba­cie poświę­co­nej „muzy­ce zde­ge­ne­ro­wa­nej” fry­zjer musiał nasłu­chać się wie­lu docin­ków pod swo­im adre­sem; nie­któ­rych nie­wy­bred­nych żar­tów wolał już nie pamię­tać. Nie poznał się, to może wca­le się nie zna, może to taki prze­ma­lo­wa­ny ama­tor? A co to za nazwi­sko „Janu­sek” wła­ści­wie? Austro-Węgry pan powia­da, syn peru­ka­rza z Wied­nia, uczył się w Ber­li­nie, teraz jest fry­zje­rem w Stolp, a to ci dopie­ro!
– Chciał­bym zwró­cić uwa­gę na chy­bio­ną kry­ty­kę, któ­ra bywa niczym głos ery­nii pro­wa­dzą­cy na manow­ce, nie wol­no tego baga­te­li­zo­wać, wróg czy­ha, musi­my być ostroż­ni i powścią­gli­wi w swych sądach! – Wołał z try­bu­ny pewien pro­fe­sor, czło­nek Towa­rzy­stwa Muzycz­ne­go z Frank­fur­tu nad Odrą, a Janu­sek nie mógł pozbyć się wra­że­nia, że sło­wa sza­cow­ne­go pre­le­gen­ta doty­czą go oso­bi­ście.
– No nie miał pan nosa. Ale pan się nie mar­twi, błą­dzić ludz­ka rzecz, za to odczyt pierw­sza kla­sa, bar­dzo inte­re­su­ją­cą roz­pra­wę pan przed­sta­wił, i niech nie pró­bu­je jeden z dru­gim tego post­po­no­wać. Pro­szę wra­cać do domu z poczu­ciem dobrze wyko­na­ne­go obo­wiąz­ku, gło­wa do góry, życzę wię­cej szczę­ścia następ­nym razem. – Krze­pią­ce sło­wa Oswal­da Kher­mi­ta towa­rzy­szy­ły Fran­cisz­ko­wi przez całą dro­gę pocią­giem z Mona­chium.
Fry­zjer pla­no­wał zemstę na nie­lo­jal­nym szwa­grze. Ber­glund pora­chu­je Klau­so­wi wszyst­kie kości, Fri­sch­ke pod­ło­ży mu jakąś świ­nię, albo wszyst­ko jed­no­cze­śnie. Rewanż musi jed­nak przy­brać for­mę bar­dziej fine­zyj­ną, dosko­na­łym pomy­słem było­by wyko­rzy­sta­nie sła­bo­ści wspól­ni­ka Klau­sa do hazar­du. W zamian za zwol­nie­nie z dłu­gu kar­cia­ne­go, nakło­ni Mak­sy­mi­lia­na do pod­ży­ro­wa­nia w imie­niu Zakła­du Knap­pa pożycz­ki dla pew­ne­go przed­się­bior­cy, kwia­cia­rza Rur­ki, prze­ciw któ­re­mu od nie­daw­na toczy się egze­ku­cja komor­ni­cza. Kie­dy wie­rzy­cie­le spo­strze­gą bez­sku­tecz­ność postę­po­wa­nia, zwró­cą się prze­ciw porę­czy­cie­lom, a wte­dy obcią­żo­ny znacz­nym wysił­kiem finan­so­wym Zakład Dys­try­bu­cji i Stro­je­nia Instru­men­tów Knap­pa oka­że się zupeł­nie nie­wy­pła­cal­ny, na sku­tek poważ­nych zobo­wią­zań zwią­za­nych z orga­ni­za­cją pre­mie­ro­we­go wyko­na­nia ora­to­rium Ulfa Carl­se­na. Klaus zban­kru­tu­je, zała­mie się zupeł­nie na wieść o kło­po­tach zakła­du i strze­li sobie w ten zaku­ty łeb, o ile wcze­śniej ktoś god­ny zaufa­nia i pole­co­ny przez pana Fri­sch­ke nie udu­si go w żoł­nier­skiej kan­ty­nie pro­wo­ku­jąc zwy­czaj­ną bój­kę. Pan Fri­sch­ke dobrze zaopie­ku­je się Hele­ną, już wcze­śniej oka­zy­wał jej zain­te­re­so­wa­nie, a fry­zjer pobło­go­sła­wi ich zwią­zek, a nawet sam wyeks­pe­diu­je dale­ko do Gan­da­wy, gdzie Fri­sch­ke pla­nu­je otwo­rzyć cukier­nię albo fabry­kę cze­ko­la­dy. Pogrą­żo­ny w myślach Fran­ci­szek, zasłu­cha­ny w stu­kot kół roz­pę­dzo­ne­go pocią­gu rela­cji Ber­lin – Stolp – Koniks­berg, zasnął.

– Halo, moja gołą­becz­ko! – wołał Fri­sch­ke prze­cho­dząc wcze­snym popo­łu­dniem obok żywo­pło­tu odgra­dza­ją­ce­go dom i ogród Knap­pów na wzgó­rzu od piasz­czy­stej dro­gi wiją­cej się ser­pen­ty­ną ku sosno­wym lasom roz­po­ście­ra­ją­cym się za mia­stem, gdzie nie było już żad­nych domostw, a jedy­nie gospo­dar­stwo rol­ne pana Lin­de­go, głów­ne­go dostaw­cy mio­dów na targ w Stolp.– Halo! – Śpiew­ny głos pana Fri­sch­ke dobie­gał zza żywo­pło­tu, zaś jego wła­ści­ciel miał lada chwi­la zja­wić się przy bia­łej furt­ce z narę­czem kwia­tów i cze­ko­lad­ka­mi spe­cjal­nie spro­wa­dzo­ny­mi z Gan­da­wy.
– Co pana do nas spro­wa­dza? – Cze­go tu szu­ka ten Fri­sch­ke, zno­wu będzie się naprzy­krzać uczci­wym ludziom, skoń­czo­ny łaj­dak i ban­dzior, już ja mu poka­żę, pomy­śla­ła Hele­na kie­dy Fri­sch­ke prze­mie­rzał pod­jazd aby w mig zna­leźć się pod drzwia­mi oka­za­łe­go domo­stwa rodzi­ny Knap­pów.
– Sza­now­na pani, wiem że nasze ostat­nie potka­nie, deli­kat­nie rzecz ujmu­jąc, nie prze­bie­gło w nader ser­decz­nej atmos­fe­rze – zaczął Fri­sch­ke uprze­dza­jąc atak Hele­ny – Pra­gnę prze­to wyra­zić z tego powo­du moje naj­szczer­sze ubo­le­wa­nie i prze­pro­sić panią za dys­kom­fort zwią­za­ny z obco­wa­niem z moją oso­bą. Nade wszyst­ko – rzekł wrę­cza­jąc Hele­nie kwia­ty i pudeł­ko bel­gij­skich pra­li­nek – Pra­gnę się poże­gnać, wyjeż­dżam, pra­ca nasza u pani sza­now­ne­go bra­ta powo­li dobie­ga koń­ca, czas abym po tylu latach spę­dzo­nych w tym pięk­nym mie­ście, ponow­nie spró­bo­wał szczę­ścia w moich rodzin­nych stro­nach.
– Ach tak? – wyce­dzi­ła zasko­czo­na Hele­na.
– Sły­sza­łem, że sza­now­ny mał­żo­nek w dale­kich kra­jach słu­ży ojczyź­nie, z pew­no­ścią cięż­ko tu pani samej. Broń Boże nie piję tutaj do tema­tu naszej ostat­niej roz­mo­wy, za któ­rą po sto­kroć prze­pra­szam. Co wię­cej przy­rze­kam, że to się już wię­cej nie powtó­rzy. Woj­na to po pro­stu naj­strasz­niej­sza rzecz pod słoń­cem i mam nadzie­ję, że pogło­ski w tym wzglę­dzie oka­żą się jedy­nie nie­mą­dry­mi spe­ku­la­cja­mi. W każ­dym razie życzę wszyst­kie­go dobre­go. Nie śmiem zaj­mo­wać pani wię­cej cza­su. – To mówiąc kro­ki swe zwró­cił pośpiesz­nie ku furt­ce przy żywo­pło­cie.
– Dzię­ku­ję – w gło­sie Hele­ny pobrzmie­wa­ło głę­bo­kie zdu­mie­nie, nie mogła uwie­rzyć, że Fri­sch­ke zamie­rza tak po pro­stu znik­nąć z Stolp.
– Tym nie­miej…. – Fri­sch­ke zawró­cił nie­ocze­ki­wa­nie z dro­gi. Głos Hele­ny jak­by obu­dził w nim nadzie­ję. Zdej­mu­jąc ponow­nie swój słom­ko­wy kape­lusz zwró­cił swą obłud­ną fizis w stro­nę Hele­ny oraz zanie­po­ko­jo­nej Ker­stin, któ­ra wyszła na ganek zaalar­mo­wa­na dziw­ny­mi odgło­sa­mi, żeby spraw­dzić co dzie­je się na zewnątrz domu – Gdy­by potrze­bo­wa­ła pani pomo­cy, to ja w każ­dej chwi­li… jestem do dys­po­zy­cji, mógł­bym panią zabrać ze sobą, zaopie­ko­wać się, poka­zać świat, kie­dyś dro­ga Hele­no… – potok ury­wa­nych zdań nie­za­mie­rze­nie zakłó­cił har­mo­nię poże­gna­nia.
– Pro­szę wyje­chać Fri­sch­ke i zapo­mnieć o mnie. – wark­nę­ła Hele­na prze­ry­wa­jąc peł­ne unie­sień prze­mó­wie­nie.
– Racja – powie­dział na odchod­nym Fri­sch­ke – Więc żegnam. – wes­tchnął nie­do­szły amant obli­zu­jąc się skry­cie i lubież­nie gła­dząc rów­no przy­strzy­żo­ne wąsy.

Dnia następ­ne­go Fran­ci­szek podą­żył nie­zwłocz­nie z dwor­ca kole­jo­we­go Stolp – Cen­trum do swo­je­go zakła­du, gdzie spo­dzie­wał się zastać Ber­glun­da i pana Fri­sch­ke przy pra­cy. Zamie­rzał jak naj­prę­dzej wcie­lić w życie swo­je pla­ny wzglę­dem Klau­sa i Mak­sy­mi­lia­na, w tym celu prze­zor­nie wysłał do Stolp uprze­dza­ją­cy tele­gram, kie­dy prze­sia­dał się na dwor­cu w Ber­li­nie. Zarów­no Fri­sch­ke jak i Fran­ci­szek byli ludź­mi inte­re­sów, nie trwo­ni­li nigdy cza­su na zbęd­ne cere­gie­le, zwłasz­cza, że w takich spra­wach nie­odzow­ne jest szyb­kie dzia­ła­nie. „Chciał­bym abyś wie­dział, że w cało­ści popie­ram two­je sta­ra­nia i pla­ny wzglę­dem Hele­ny” miał wyznać wspól­ni­ko­wi, kie­dy usta­lą spo­sób zgła­dze­nia Klau­sa w woj­sko­wej kan­ty­nie albo pod­czas noc­nej war­ty na rufie okrę­tu. Zosta­wiw­szy bagaż w sypial­ni Fran­ci­szek czym prę­dzej udał się do kuch­ni, ale nie zastał w niej pana Fri­sch­ke, spraw­dził jesz­cze w salo­nie, a potem w poko­ju gościn­nym. Ze zdu­mie­niem stwier­dził, że izba w któ­rej zazwy­czaj noco­wał zegar­mistrz i jego tłu­macz jest pusta, znik­nę­ły wszyst­kie rze­czy z szu­flad i przy­bo­ry toa­le­to­we z łazien­ki.
– Panie Fri­sch­ke, do cho­le­ry! Co się dzie­je? – wołał po próż­ni­cy, nic nie poj­mu­jąc. Zanie­po­ko­jo­ny poszedł do sypial­ni spraw­dzić, czy nikt nie ruszał rewol­we­ru zamknię­te­go w drew­nia­nej skrzyn­ce z wygra­we­ro­wa­nym napi­sem „Grand Win­che­ster”. Na szczę­ście broń była na miej­scu. Zała­do­wał maga­zy­nek, odbez­pie­czył pisto­let i ostroż­nie zszedł na par­ter, gdzie oczy­wi­ście niko­go nie było. – Ber­glund, jest tam kto? Odpo­wie­dzia­ło mu echo w pustej piw­ni­cy. Gdzie się podział orche­strion? Znik­nę­ły wszyst­kie czę­ści spro­wa­dza­ne za bajoń­skie sumy z zagra­ni­cy, wszyst­kie zębat­ki i sprę­ży­ny, kamie­nie szla­chet­ne, kosz­tow­ne sys­te­my pneu­ma­tycz­ne. W piw­ni­cy na dobrą spra­wę nie było nic oprócz pustych bute­lek po piwie, któ­rym upi­jał się Ber­glund. Fran­cisz­kiem wstrzą­snę­ła prze­ra­ża­ją­ca myśl – został okra­dzio­ny! Nagły skurcz prze­szył jego cia­ło, wez­bra­ła w nim wście­kłość, zapo­mniał, że trzy­ma w dło­ni odbez­pie­czo­ny rewol­wer, nie­chcą­cy postrze­lił się w nogę i upadł ude­rza­jąc gło­wą o posadz­kę wyło­żo­ną gla­zu­ro­wa­ną cegłą.

Cia­ło Fran­cisz­ka zna­le­zio­no dwa dni póź­niej. Postrze­lo­ny w tęt­ni­cę udo­wą zemdlał i wykrwa­wił się śmier­tel­nie. Sędzia śled­czy wyja­śnił, że Ber­glun i Fri­sch­ke naj­praw­do­po­dob­niej przez wie­le mie­się­cy wyno­si­li z piw­ni­cy kosz­tow­ne czę­ści wiel­kie­go orche­stio­nu i nada­wa­li je kole­ją do Gan­da­wy. Suk­ce­syw­nie piw­ni­ca fry­zje­ra pusto­sza­ła, aż kawa­łek po kawał­ku wynie­śli nawet ogrom­ne mie­dzia­ne skrzy­nie do prze­cho­wy­wa­nia dro­go­cen­nych czę­ści. Pogrzeb fry­zje­ra wypra­wio­no pośpiesz­nie; tydzień póź­niej do Stolp zawi­ta­ła dele­ga­cja Reich­smu­sik­kam­mer zło­żyć kwia­ty na gro­bie daw­ne­go człon­ka i teo­re­ty­ka muzy­ki. Po mie­sią­cu na prze­stron­nym pla­cu za zakła­dem fry­zje­ra ponow­nie zaczę­li zbie­rać się oko­licz­ni chłop­cy, na nie­bie znów moż­na było zoba­czyć kształt pił­ki do gry w foot­ball. Lato jak gdy­by nie chcia­ło się skoń­czyć, był prze­pięk­ny wrze­sień 1939 roku.

Wia­do­mość o śmier­ci szwa­gra dotar­ła do Klau­sa kie­dy sta­cjo­no­wał w Kilo­nii na okrę­cie wojen­nym Z17 Die­ther von Roeder, gdzie w stop­niu obe­r­ma­ta kie­ro­wał maga­zy­nem z żyw­no­ścią i odzie­żą woj­sko­wą. W listach do Hele­ny dono­sił, że na okrę­cie nie mógł tra­fić lepiej. Dowo­dził garst­ką mary­na­rzy, z dala od zgieł­ku i tru­dów zwią­za­nych z obsłu­gą dział albo pra­cą w maszy­now­ni. Nie oba­wiał się nie­bez­pie­czeństw jakie czy­ha­ły na czło­wie­ka, kie­dy tyl­ko wychy­la gło­wę na pokład nisz­czy­cie­la. Wszy­scy żyli z ugrun­to­wa­ną pew­no­ścią, że była już woj­na, i teraz po dwu­dzie­stu latach też będzie woj­na, ale może nie tak strasz­na jak poprzed­nia. Więk­szość z nie­po­ko­jem patrzy­ła w przy­szłość, towa­rzy­sze Klau­sa marzy­li tyl­ko o rychłym powro­cie do domu; skry­cie wie­rzy­li, że to tyl­ko kolej­ne ćwi­cze­nia woj­sko­we albo chwyt stra­te­gicz­ny, następ­na zręcz­na pró­ba zastra­sze­nia ościen­nych państw. A Klaus? Klaus chwa­lił sobie aro­ma­ty­zo­wa­ne papie­ro­sy i mor­skie powie­trze, dzię­ki któ­re­mu powró­cił mu zmysł powo­nie­nia. Gdy wycho­dził samot­nie na rufę okrę­tu wojen­ne­go, w cie­płe sierp­nio­we, a potem wrze­śnio­we wie­czo­ry, kie­dy tak spo­glą­dał na maje­sta­tycz­ną bry­łę nisz­czy­cie­la ską­pa­ną w bla­sku zacho­dzą­ce­go słoń­ca, jak błysz­czą pur­pu­rą i fio­le­tem okna na most­ku kapi­tań­skim, ponie­waż odbi­ja się w nich roz­ja­rzo­ne nie­bo, nie­raz wra­ca­ło do nie­go to przej­mu­ją­ce uczu­cie, zna­ne mu z dzie­ciń­stwa, lecz wzmoc­nio­ne potę­gą morza, na powierzch­ni któ­re­go odbi­jał się spek­takl widocz­ny w odda­li, poje­dyn­cze bły­ska­wi­ce, gra­na­to­we chmu­ry, wzbu­rzo­na linia hory­zon­tu.

Dreszcz na myśl o zbli­ża­ją­cej się burzy.

O autorze

Wojciech Chamier-Gliszczyński

ur. 1983 r. Preferuje krótkie formy literackie: nowele, opowiadania, mikropowieści. W 2015 r. za opowiadanie Zakaz gry w piłkę otrzymał nominację w Konkursie Literackim im. Henryka Berezy „Czytane w maszynopisie”, orgaznizowanym przez Fundację Literatury im. Henryka Berezy. W 2004 r. nakładem Oficyny INPLUS ukazał się pierwszy i prawdopodobnie ostatni numer pisma „Artefakt”, gdzie opublikowano dwa jego wiersze „Spokojnie” oraz „Bohema Club”. Prawnik, radca prawny. Mieszka w Słupsku.