Rozmowy na koniec: odcinek 2 Nowe głosy z Polski: proza
nagrania / transPort Literacki Różni autorzyDrugi odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 27.
WięcejPremierowa proza Alicji Sawickiej Zasady poruszania się po ringu. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
dla Łukasza z Bałut
Powiedziała, że to głupie, kiedy wjechawszy fiatem na podwórko, wyskoczył na zewnątrz, nawet nie otwierając drzwi. W masce czerwonego cadillaca odbijały się czubki jabłoni. A co zrobisz zimą? – zapytała, więc zaprezentował, jak działa mechanizm zasuwanego dachu. Nie masz co robić z pieniędzmi? – próbowała narzekać. Stali znowu w dwóch narożnikach. Zaszurał po żołniersku butami, zostawiając w wyschłej ziemi ślad przypominający skrzydła motyla. Musiała się uśmiechnąć. Uśmiech czasem wygrywał z nawykami twarzy. Krążąca osa kreśliła pętle przeciągającego się oczekiwania. Kiedy odleciała, by wkomponować się w klomb wysokich gerber, wyciągnął w stronę matki kartonowe pudełko. Ona zapytała, z jakiej okazji, a on odpowiedział, że bez okazji. Otworzył pudełko, nadal stała bez ruchu, i potrząsnął nim, jakby chciał obudzić znajdujące się w środku zwierzątko. Otarła spocone dłonie w spódnicę i sięgnęła po apaszkę. Niebieski materiał zatrzepotał, rozpostarł się na wietrze. Ładna – przyznała. Trzymała rogi kciukiem i palcem wskazującym, dwa rogi apaszki, trzymała delikatnie, samymi końcówkami palców, pozwalając miękkiej tkaninie unosić się, powiewać. Zapatrzyła się. Stanął przed matką i zbliżył dłonie do jej dłoni. Napiął krawędź materiału, okrył nim włosy, równo nad czołem, a ona chwyciła brzegi pod brodą i zawiązała podwójny supeł. Uderzenie w gong lub nerwowy klakson od ulicy. To jak? – skinął. – Możemy jechać?
W ostrym świetle trzeba mrużyć oczy, ale nawet nie od spoglądania w samo słońce, które wznosi się, osiągając właśnie apogeum możliwości. Promienie przepalają wszystko, co spotykają na drodze, przez co barwa piasku, wody, otaczających rzekę drzew i traw zaczyna fosforyzować, migotać, pulsować. Kontury zacierają się i trudno przywrócić porządek – plaży, rzece i otoczeniu. Dopiero pod przymkniętymi powiekami rzeczy stają się na powrót rzeczami, do jakich przywykliśmy.
Samochód zaparkował na mostku, w pobliżu. Nie ze strachu, tylko w nadziei, że przechodzące małżeństwa i ich dzieci, że trzymające się za ręce pary i pokrzykujące grupy małolatów będą przystawać, rzucać zazdrosne spojrzenia. Nie mógł czytać, bo raz, że upał, dwa, że samochód, trzy, że mistrzostwa. Słowa zdawały się przypadkowe, zdania uciekały przed sensem. Nadal miał najlepsze noty w okręgu, więc dlaczego jeszcze go nie wystawili? Co czytasz? – zapytała, siadając. Piętami wykopała w piasku wgłębienia, w których umieściła szklanki z sokiem. Czerwony czy żółty? – zapytała znowu. Sięgnął po czerwony, był ledwo słodki, lekko gazowany. Schowajmy się w cień – on, prosząco, marudnie. Nie, trzeba się nagrzać przed jesienią – ona, rzeczowo, głosem dźwięczącym, jakby metalową kulkę toczyć po szkle. Mamo… – on. Idę – ona. Cios i kontra. Przystanęła tuż przy linii rzeki, zbliżyła się o krok, stopy zniknęły w wodzie. Kolejne dwa kroki i uniosła spódnicę na wysokość kolan. Kawałek dalej i beztrosko uwolniła brzegi. Spódnica uformowała kielich tulipana, jednak materiał szybko nasiąknął, napiął się, przyklejając się do kolan i łydek. Odwróciła się i pomachała. Ale nie jakby chciała go przywołać do siebie i nie w zabawnym pozdrowieniu. Jej postać rozmyła się w upalnym powietrzu, a wraz z nią znaczenie tego gestu.
Teraz ona siedziała na ręczniku, kiedy on raz za razem zanurzał się w wodzie. Nurkował, a po wynurzeniu potrząsał głową i przecierał twarz dłońmi. Zauważyła książkę rzuconą niedbale w piasek, nie sięgnęła jednak po nią. Przeczytała tylko tytuł – Ujarzmienie piorunów. Nie było potrzeby, żeby musiała wiedzieć cokolwiek na ten temat. Tym bardziej, że sam tytuł wydał jej się mało poważny, a książka zbyt cienka jak na tak skomplikowane zagadnienie. Dlaczego nie pływa? – zastanawiała się, obserwując jak zawisa w rzece, poruszając ramionami, mącąc wodę, by po chwili znowu zniknąć pod powierzchnią. Stop. Odliczała sekundy. Raz, dwa trzy. Bez strachu, o co miała do siebie pretensję. Sześć, siedem, osiem. Chciała nawet przywołać w wyobraźni makabryczne obrazy, żeby serce uderzyło o żebra. To byłoby właściwe, myślała, każda matka powinna tak czuć, to należy do jej obowiązków. Ale przecież przyrzekała. Nie będzie się bać, powiedziała, nie będzie. Obiecaj, że nie będziesz się bała – naciskał wtedy, przed pierwszym pojedynkiem – musisz obiecać, o nic więcej już nigdy cię nie poproszę. Przytaknęła, czego teraz bardzo żałowała. Trzeba było dopytać, jaki zasięg ma mieć obietnica. Postanowiła, że musi to w końcu wyjaśnić, a w ostateczności, jeżeli będzie uparty, złamać raz dane słowo. Bardzo potrzebowała tego lęku. Lęk przywróciłby porządek sprawom. Bałaby się, ale mogłaby z tym żyć. Wychodził właśnie na brzeg, więc udała, że ciekawi ją bawiący się nieopodal malec. Tarzał się w piasku, choć jeżeli lepiej się przyjrzeć, to chyba chodziło mu o zrobienie fikołka. Próbował w skupieniu, z powagą, ignorując grupkę innych smarkaczy, grzebiących bez sensu łopatkami. Jeszcze będzie z niego sportowiec – usłyszała nad głową. Czas iść – wstała. Podniosła ręcznik i wytrzepała go kilkoma szybkimi ruchami. Tuż przy twarzy syna, ale nawet nie drgnął.
Najbardziej lubił lipiec i sierpień, miesiące środkowe, które dodano do rocznego kalendarza, aby zatrzymać czas. Przez pierwsze sześć miesięcy dzień wydłuża się na linii wznoszącej godzin, a przez ostatnie cztery skraca, opadając coraz krótszymi dniami. Tak, wiedział, że to nie do końca jest prawda, że rzecz ma się nieco inaczej, lecz wolał swoją teorię od faktów. Są dwa letnie miesiące, kiedy czas tężeje w bezruchu. Zatrzymuje się, przystaje w pół kroku. Wzrok czasu jest zamglony. Całe to tak wyczekiwane lato jest po prostu stanem rezygnacji, odrętwienia, smutku. Najbardziej lubił lipiec i sierpień. Trochę przez ten smutek, kiedy fantazjował, jak by to było, gdyby jednak się poddał, a trochę dlatego, bo ona je lubiła. Zobacz, jaki pachnący koperek – powiedziała i podetknęła wilgotny pęczek, który łaskotał w nos. Koperkowej nagotuję, na zimno też smakuje, idź po śmietanę, w pierwszej szufladzie są drobne – nóż już uderzał o deskę. Mówiła bardziej do szatkowanego koperku, niż do niego, jakby on był bez większego znaczenia, jakby był tylko kolejnym przyrządem kuchennym potrzebnym, żeby obiad był na czas. Porozumiewali się, patrząc na przedmioty, a przedmioty przekazywały między sobą informacje w głuchym telefonie. Ile tej śmietany? – zapytał monet rozsypanych na dnie szuflady, a ona odpowiedziała ile.
Opony są niezbędne do treningu. Źdźbła trawy właziły w oczy, słońce ciągle było wysoko. Leżąc, zastanawiał się, czy dzisiaj zadzwonią z klubu i gdzie schowała opony. Do treningu muszą być dwie. Jedna jest pewnie pod schodami, przykryta kocem, zastawiona skrzynią z cebulą. Ale druga? Druga zawsze była wyzwaniem. Przyciągnął ramiona, przewrócił się na brzuch. Zaczął liczyć, unosząc się raz na prawej, raz na lewej ręce. Z każdym ruchem w dół wdychał zapach suchej ziemi. Z każdym ruchem w górę serce gubiło rytm. Nikt się nie dowie. Jeżeli się dowiedzą, nigdy nie zadzwonią. Co prawda mówią, że jest za wolny, ale przecież nadrabia taktyką. Póki co, się maskuje. Matka stanęła w otwartych drzwiach. Ring wolny, pierwsze starcie. Opona! – krzyknął. Zniknęła w korytarzu. Próbował odtworzyć w wyobraźni jej trasę i miejsce potencjalnej skrytki. Grali w to od dawna, w kółko odtwarzali te same figury napiętego rytuału. Znowu pokazała się w drzwiach. Kiedy wstał, w jego kierunku toczyła się pierwsza, którą pchnęła mocno, dbając o precyzję toru. Zablokował oponę stopą. Po chwili druga, wyrzucona jeszcze silniejszym ruchem. Minęła go o kilka metrów i zakreśliła łuk, zatrzymana przez pień jabłoni. Odwrócił się w stronę domu, ale zobaczył tylko zatrzaskujące się drzwi wejściowe. Skuteczna kontra. Oddech już się wyrównał. Jeżeli dziś nie, to pojutrze, bo w niedzielę nie dzwonią – powiedział na głos, tak bardzo chciał uwierzyć. Młot wisiał na haku, koło okna kuchennego. Sięgnął i zajrzał do środka. Otwarte okno przesłaniała szara firanka o gęstym splocie. Zarys matki przesuwał się za tą kurtyną, postukiwał talerzami i sztućcami. Daj mi jeszcze dziesięć minut – on, łagodnie. I tak za gorąca, żeby od razu – ona, wychodząc, znikając za progiem. Remis. Po chwili pojawiła się na werandzie, przeszła przez podwórko. Nawet butów nie włożyła, tylko tak w kapciach – pomyślał. Zatrzymała się przy pierwszej oponie, trąciła ją czubkiem burego laczka. Spojrzała na drugą, westchnęła. Lewą dłonią chwyciła się w pasie, prawą otarła pot, co spływał po brzuchu. Schyliła się po rzuconą w trawie skakankę. Trzeba jedną na drugą położyć! – krzyknął. Ale chyba lepiej jak w cieniu – twierdząco, kiedy już stanął obok.
Od ponad kwadransa okładał opony młotem. Przymierzał, unosił, krok w tył, krok do przodu, uderzał. Odchyliła firankę. Teraz już poruszał się na ugiętych kolanach, krótkimi ruchami wyrzucał pięści przed siebie lub skrywał twarz przed wyimaginowanym przeciwnikiem. Walka z cieniem. W półmroku starych drzew jego sylwetka wtapiała się w tło, traciła barwy, sama stając się kształtem niewyraźnym, o miękkich konturach. Trochę nierealnym, a trochę komicznym, bo kiedy mrugała szybko powiekami, widziała podskakującą postać, której ruchy nie łączyły się płynnie. Chciała zamknąć oczy na dłużej, żeby nie dowiedzieć się, co będzie później i jak się to wszystko skończy. Zadrżała na dźwięk telefonu. A jednak – pomyślała. Pierwszy sygnał, długa, długa cisza. Drugi. Trzeci. Przy trzecim powrócił lęk, silny i nieomal zwierzęcy. Podeszła do stojącego w sieni telefonu. Czwarty sygnał.
Urodziła się w 1981 roku w Szczecinie. Obroniła doktorat w Instytucie Filozofii UW. Autorka publikacji z zakresu teorii sztuki w pismach i antologiach. Pracuje w sektorach non-profit i prywatnym w zakresie sztuki i kultury. Przez kilkanaście lat pełniła funkcję dyrektor programowej Festiwalu Fama w Świnoujściu. Menadżer programowa m.in. Festiwalu im. Zygmunta Haupta w Gorlicach oraz Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym. Współpracuje z warszawską Szkołą Impro, której jest absolwentką. Brała udział w warsztatach prozatorskich Wydawnictwa Czarne. Zrealizowała kilka odcinków podcastu dla Tok FM, w których czytała autorskie opowiadania („Gdy pytasz, co u mnie słychać”). Mieszka na Grochowie w Warszawie.
Drugi odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 27.
WięcejCzytanie z książki Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021 z udziałem Iwony Bassy, Aleksandry Byrskiej, Barbary Frączyk, Bartosza Horyzy, Zofii Kiljańskiej, Szymona Kowalskiego, Mirka Kulisza, Patryka Kulpy, Patricka Leftwicha, Oli Lewandowskiej, Marty Lipowicz i Alicji Sawickiej w ramach festiwalu TransPort Literacki 27. Muzyka Hubert Zelmer.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021, która ukaże się w Biurze Literackim 3 października 2022 roku.
WięcejOdpowiedzi Alicji Sawickiej na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejAutorski komentarz Alicji Sawickiej, laureatki projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejRozmowa Barbary Frączyk z Alicją Sawicką, laureatką projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejRozmowa Alicji Sawickiej z Mirkiem Kuliszem, laureatem projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejOpowiadanie Alicji Sawickiej Opowiadanie o starych kobietach nagrodzone w konkursie „Wiersze i opowiadania doraźne 2021”.
WięcejRozmowa Olivii Panufnik z Alicją Sawicką, laureatką konkursu „Wiersze i opowiadania doraźne 2021”.
WięcejImpresja Adama Kaczanowskiego na temat prozy Alicji Sawickiej, laureatki projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
Więcej