Taki dźwięk słyszałam wcześniej tylko raz – u cioci na wsi przy świniobiciu. Pierwotny i rozdzierający krzyk. Jakby dochodził z piekieł. Podążam za nim, ciągnę za długi szlafrok po korytarzach oświetlonych jarzeniówkami. Odruchowo sprawdzam, czy białe kafelki na podłodze nie są zbroczone krwią. Wiem, że powinnam zawrócić, taki stres w moim stanie nie jest wskazany, ale kusi mnie jądro ciemności tego szpitala, miejsce przejścia z zaświatów na świat, z wnętrza brzucha pod pierś. Nęci mnie ten przeskok, przeprawa, choć może to tylko kosmetyka i rację mają Japończycy, licząc początek życia człowieka od startu ciąży.
Krzyki przybierają na sile, po chwili dołączają kolejne głosy i następne, następne. Za zakrętem rozpościera się napis: ODDZIAŁ PORODOWY.
Dziś pełnia. Kobiety wyją do księżyca. W takie noce w szpitalach położniczych rodzi się nawet na korytarzach. Liczę, że i ja dam uwieść się księżycowi, wpatruję się w jego srebrny glob, oczy z kraterów i kołyszę biodrami. Poruszam mięśniami dna miednicy: winda w górę i w dół. To 40. tydzień, Jakub powinien już wyjść. Położna doradza krok bociani, którym wracam do sali.
*
Od dwóch tygodni leżę na patologii ciąży, gdyż przedwcześnie skróciła mi się szyjka macicy. Mieszkam na sali z kobietami, które całą ciążę musiały spędzić w szpitalu. Jedna od początku drugiego trymestru miała nadciśnienie, co groziło pojawieniem się stanu przedrzucawkowego, a drugiej, w ciąży bliźniaczej, wody odeszły w siódmym miesiącu. Oprócz stałych rezydentek pojawiały się ronki. Próbowałyśmy ukrywać przed nimi pełne brzuchy. Na ich widok wybuchały płaczem. Roniły, a pielęgniarki pokrzepiały je: – Niech się pani nie martwi, szybko zajdzie pani w kolejną ciążę.
Tamten oddział pęczniał od opowieści. Matka, która trafiła do szpitala psychiatrycznego, bo nie chciała się dzielić z nikim opieką. Matka, która urodziła martwe dziecko i dowiedziała się o tym dwie godziny po porodzie. Matka, której dziecko urodziło się, mając jeden kilogram. Matki z tik-toka, które transmitują swój poród na żywo.
*
W czasie porodu żadna z moich rakiet nie była dostępna. Ziemska grawitacja trzymała mnie mocno nićmi, którymi zszywano mi pochwę na żywca. Mimo prośby zawartej w „planie porodu”, zostałam nacięta. Wtedy nawet ja poczułam ciało i choć próbowałam, nie byłam w stanie ulecieć.
Po porodzie całą noc toczą mi krew. Zawsze miałam ostre jazdy z hemoglobiną, ale teraz czułam, że zjeżdżam gdzieś w tropiki, w jakiś gorąc, gdzie traci się świadomość.
Myślałam, że nowa krew się nie przyjmie, bo na ciele pojawiła się wysypka.
Kuba śpi obok. Nie mam siły zmienić mu pieluszki. Pielęgniarki nie przychodzą. To pierwsza lekcja, aby zrozumieć, że w ostatecznym rozrachunku, choć będą mówić: „cała wioska”, „tacierzyński”, „pięćset plus” „dopłaty do żłobków”, „elastyczny model pracy”, to cała, ale to cała odpowiedzialność spada na kobietę, więc teraz wstaniesz, niezależnie od tego, że masz czarno przed oczami, że twoje dłonie to pozbawione łyka łodygi, i przewiniesz swoje dziecko, bo takie jest życie, a ty jesteś matką polką.
*
Na oddziale noworodkowym same pierworódki. Ja z drugim dzieckiem jestem weteranką.
– Ty to masz dobrze, twoje w ogóle nie płacze – zarzuca mi młoda brunetka, która jako jedyna ma na sobie prywatną piżamę. Pozostałe mamy (tutaj celowałam w rzeczownik, ale jeśli odczytacie toto czasownikiem, to też pasuje) koszule nocne ze szpitala.
– Już przy pierwszym darowałam sobie odkładanie dziecka do akwarium – odpowiadam. Dzieci nie kumają, że to akwarium i ma im się kojarzyć z wodą. Tęsknią za ciepłem wód płodowych i płaczą.
Łączą nas sfatygowane szpitalne koszule nocne. Co rusz je zakrwawiamy, bo mimo że opatulamy nasze pochwy grubymi podkładami poporodowymi, krwawienie jest supersilne. Poplamione wrzucamy do specjalnego pojemnika na brudną bieliznę. Nasze koszule współgrają z outfitem położnych, pielęgniarek, salowych i lekarzy. Wyglądamy jakbyśmy byli wyznawcami tej samej religii – sterylności.
Jestem jedyną kobietą na sali, która nie idzie po mleko modyfikowane. Chciałabym im wytłumaczyć to, czego mnie uczono w szkole rodzenia, że dziecko w pierwszej dobie pije siarę, że jest jej tyle, co w kielonku, ale nie chcę być opresyjna.
Wyciągam szkicownik, który zawsze noszę przy sobie, i rysuję personel medyczny w kształcie bocianów. Bociany w kitlach przynoszą dzieci matkom do łóżek. Zważone, zmierzone, zaszczepione. W akwariach pływają dzieci-kijanki.
– Jesteś malarką? – pyta mama Basi. Bycie mamą Olgi nauczyło mnie, że matki często pamiętają się po imionach dzieci. Swoje imiona znają rzadko. Kontakty w moim telefonie komórkowym pod literą „m” wypełnia sekcja mam koleżanek Olgi – np. „mama Ali”, mam poznanych na zajęciach sensorycznych np. „mama Pawła” czy mam funkcyjnych z przedszkola np. „mama skarbnik”.
– Maluję dla przyjemności – odpowiadam.
– Zarobiłaś coś kiedyś na tym?
– Nie.
– A czym się zajmujesz zawodowo?
Moja praca to był zawód. Porzuciłam ją tydzień po pozytywnym teście ciążowym. Nie cierpiałam jej i marzyłam o zmianie. Test oznaczał wolność. Kolejny test przedłużał wolność od pracy, która wydawała mi się kapitalistycznym szambem. Nie mogłam znaleźć pracy w obszarze kultury, a na to liczyłam po historii sztuki. Zatrudniono mnie w banku w dziale sprzedaży kredytów.
– Ładny ten obraz. Dzieciom by się spodobał. Gdyby było mnie stać, to kupiłabym go od ciebie.
– To miłe. Prawie jakbym sprzedała pierwszy obraz w życiu.
Mama Basi jest jedyną kobietą na porodówce, z którą rozmawiam o życiu zawodowym. Tutaj dyskutuje się o mleku, wyprawce, chustach, gondolach. Tutaj pozycjonujesz się ilością godzin, które twoje dziecko przesypia w nocy.
*
Ola w pierwszych dniach wydawała dźwięki jak żabka, Kuba piszczy jak ptaszek. Każde dziecko na oddziale przypomina rozliczną istność. Pierwszej nocy śni mi się, że każda z kobiet urodziła zwierzę innego gatunku. W akwariach leżą więc młoda żyrafa, malutki goryl, zminiaturyzowany słoń (przypominający Pomelo – słonia z książeczek dla dzieci, który mieszka pod dmuchawcem), licha jaskółka, tyciusieńki hipopotam. Jakby nasza sala zamieniła się w arkę, a kobiety ustąpiły miejsca w brzuchach zagrożonym gatunkom.
Odurzam się zapachem mojego (jednak) homo sapiens. To jest taki czas, że nawet smółka pięknie pachnie. Wwąchuję się w jego główkę. Chciałabym to pachnidło wydestylować i odurzać się nim codziennie – zapach nowego życia, zapach, od którego chce się żyć. Może to byłby pomysł na antydepresant?
– Ile waży? – pytają koleżanki z sali.
– Trzy dziewięćset.
– Moja dwa siedemset. Jak ty go przepchnęłaś?
– Drugie z reguły są większe od pierwszego, a ciało bardziej rozciągnięte.
– To ciekawe, jak któraś rodzi piąte.
Po powrocie do domu zostawiamy Kubę w foteliku w salonie. Olga krąży wokół niego. Z początku go nie dotyka, potem łaskocze, a w końcu szczypie, jakby sprawdzała, czy jest żywy. Potem przychodzi kot. Wącha mu twarz. Próbuje zajrzeć w oczy. Czeka na jakiś znak, ale gość się nie rusza. Kocisko wchodzi w dziwny trans, zaczyna się wić i ocierać o fotelik. Zachowuje się jakby Kuba spryskany był kocimiętką.
Karol po dwóch tygodniach musi wyjechać w delegację. Zostaję sama z dziećmi. Kuba budzi się w nocy co półtorej godziny. Ma pieluszkowe zapalenie skóry. Zmieniam mu pampersy i karmię go. Zasypiam o czwartej, a o piątej wstaje Olga, która przestawiła się na superwczesne poranki. Houston, czy jest noc, czy dzień? Chyba mam pieluszkowe zapalenie mózgu.
Jestem na innej planecie. Otaczają mnie ufoludki. Zaczynam dusić się w tym kosmicznym skafandrze. Nie wiem, jak wrócić na ziemię. Pomocy, Houston!
Rano idziemy na zakupy. Muszę się upewnić, że życie na ziemi istnieje nadal, że to tylko u mnie są zakłócenia pola magnetycznego, a poza tym piekarze upiekli bułki, kurierzy wypełnili paczkomaty, a dzieci w bloku zameldowały się w oknach na przyjazd śmieciarki. Chmury wyglądają jak zsiadłe mleko, zmacerowane i podziurawione, śnieżnobiałe i ubite. Aż chciało się je nakładać na łyżeczkę albo zostawić na później: sfermentować na ser.
Wchodząc do piekarni słyszę: – Pięćset plusy przyszły.
Ten komunikat pozwala mi zlokalizować się w geoprzestrzeni. Półkula północna i wschodnia, pomiędzy 49°00’ a 54°50’ szerokości geograficznej północnej, oraz między 14°07’ a 24°09’ długości geograficznej wschodniej. Houston, mamy obraz!
Jako studentka lubiłam obserwować wózkowe z dziećmi w parkach. Marzyłam już o własnych i dość często kręciłam się w okolicach placów zabaw. Miały aurę wesołego miasteczka, nieustającej zabawy i rozkosznej paplaniny. Teraz, mijając matki, zaglądam pod fatamorgany, mierzę sińce pod oczami i chciałabym im coś powiedzieć, ale odwracam wzrok, bo boję się, że źle spojrzę, że poczują się oceniane, że mój uśmiech wezmą za ironiczny.