utwory / zapowiedzi książek

Zrównoważony rozwój

Justyna Bargielska

Fragment zapowiadający książkę Siedem przygód Rozalii Grozy Justyny Bargielskiej z ilustracjami Oktawii Ogniew, która ukaże się w Biurze Literackim.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

– Kocham cię nie od dziś, Roza­lio – powie­dzia­ła mama – ale dziś dam temu peł­ny wyraz.
Roza­lia Gro­za od przyj­ścia ze szko­ły umiej­sco­wi­ła się sztyw­no na sofie i nie moż­na powie­dzieć, by choć na chwi­lę pod­nio­sła wzrok znad table­tu. Mama co naj­mniej raz już ją dzi­siaj zawio­dła: robiąc surów­kę z mar­chwi, któ­ra była kom­plet­nie inna niż wszyst­kie surów­ki z mar­chwi, jakie Roza­lia mia­ła oka­zję do tej pory jeść w zakła­dach zbio­ro­we­go żywie­nia typu szko­ła. „Sma­ku­je ci ta surów­ka?”, spy­ta­ła mama, a wte­dy Roza­lia, jak na pre­cy­zyj­ną dziew­czyn­kę przy­sta­ło, powie­dzia­ła: „Mamo, ujmę to tak. Gdy­by ta surów­ka spa­dła ci na pod­ło­gę, pro­szę, nie rób następ­nej.” Ale teraz mama nie mówi­ła o surów­ce, mówi­ła o miło­ści. I jej wyra­zach.
– Prze­cież wła­śnie dałaś – odpo­wie­dzia­ła. – Nawet pięć wyra­zów. „Kocham”, „cię”, „nie”, „od” i „dziś”. Pięć peł­nych wyra­zów. Super, dzię­ki. Też cię kocham. Nale­jesz mi socz­ku? Sko­ro mowa o miło­ści.
– Dzi­siaj dam peł­ny wyraz mojej miło­ści do cie­bie – cią­gnę­ła mama, kła­dąc obok Roza­lii pla­sti­ko­wą nie­bie­ską toreb­kę z napi­sem „I love Poland”, zre­ali­zo­wa­nym w bar­wach naro­do­wych. Uży­cie barw naro­do­wych w przy­pad­ku tego napi­su ma głęb­szy sens, gdyż zna­czy on, w tłu­ma­cze­niu z języ­ka, w któ­rym został spo­rzą­dzo­ny, „kocham Pol­skę”. Z dru­giej stro­ny pro­du­cen­ci pla­sti­ko­wych nie­bie­skich tore­bek uwa­ża­ją, że „kocham Pol­skę” zawsze wyglą­da lepiej w innym niż pol­ski języ­ku. – Ta toreb­ka zawie­ra kanap­kę, soczek, o któ­ry pyta­łaś, oraz bilet wie­lo­prze­jaz­do­wy, ulgo­wy, na komu­ni­ka­cję miej­ską. Chcia­ła­bym teraz, żebyś zało­ży­ła buci­ki i kur­tecz­kę, odpro­wa­dzę cię na przy­sta­nek.
– Gdzie na jaki przy­sta­nek – powie­dzia­ła Roza­lia, ale bez zain­te­re­so­wa­nia, więc pytaj­nik na koń­cu zda­nia, jak widać, nie dopi­sał się.
– Na przy­sta­nek auto­bu­so­wy – powie­dzia­ła mama. – I cza­pecz­kę załóż. No, raz, raz. Ahoj, przy­go­do.
– Gdzie jaka przy­go­do – powie­dzia­ła Roza­lia. – Ja mam dzie­więć lat. To karal­ne.
– Już nie. Nie, odkąd masz dzie­więć lat – powie­dzia­ła mama i nacią­gnę­ła Roza­lii Gro­zie czap­kę na oczy. – A buci­ki załóż te emu, a nie te gotyc­kie, bo te gotyc­kie się strasz­nie dłu­go wią­żą i mogła­bym się roz­my­ślić z moim wyra­zem miło­ści, gdyż nie jestem z kamie­nia. Na tym cza­ro­dziej­skim bile­cie możesz jeź­dzić sie­dem­dzie­siąt pięć minut.
I wte­dy Roza­lia Gro­za zro­zu­mia­ła, że to nie prze­lew­ki.

– Będę na cie­bie cze­kać na dzie­sią­tym przy­stan­ku stąd – powie­dzia­ła mama i wepchnę­ła Roza­lię do auto­bu­su, pierw­szy­mi drzwia­mi, bo wszę­dzie na świe­cie do auto­bu­su wsia­da się pierw­szy­mi drzwia­mi, a ostat­ni­mi wysia­da. To zna­czy wszę­dzie, gdzie mówi się „I love Poland”, bo aku­rat tu, gdzie się mówi „kocham Pol­skę”, to nie, ale mama uwa­ża­ła, że jeśli będzie się odpo­wied­nio dłu­go uda­wać, że tutaj, gdzie zamiast „I love Poland” mówi się „kocham Pol­skę”, jest tak, jak wszę­dzie na świe­cie, to tu też kie­dyś będzie, jak wszę­dzie na świe­cie. Albo nawet lepiej, bo „kocham Pol­skę” brzmi lepiej niż „I love Poland”. „Język”, mówi­ła mama, „mamy naj­pięk­niej­szy ze wszyst­kich.” I wysta­wia­ła go, żeby nie było wąt­pli­wo­ści, i wte­dy Roza­lia rów­nież wysta­wia­ła swój. Kie­dy mama wepchnę­ła Roza­lię do auto­bu­su pierw­szy­mi drzwia­mi, było mię­dzy wcze­snym a póź­nym popo­łu­dniem, naj­lep­sza pora, gdy mama chce dać peł­ny wyraz swo­jej miło­ści do cór­ki, więc kie­row­ca włą­czył świa­tła wewnątrz auto­bu­su i sta­ło się to aku­rat w chwi­li, gdy Roza­lia Gro­za do nie­go wsia­dła.
– Ska­suj bilet! – zdą­ży­ła jesz­cze tyl­ko usły­szeć od mamy i drzwi się zamknę­ły.

– Dzień dobry – powie­dzia­ła Roza­lia do pasa­że­rów auto­bu­su. – Nazy­wam się Roza­lia Gro­za.
– Dzień dobry – powie­dział wiel­ki pająk, któ­ry sie­dział na miej­scu dla nie­peł­no­spraw­nych i z dziec­kiem na ręku. – I co z tego?
– Zale­ży – powie­dzia­ła Roza­lia. – Czy jesteś jado­wi­tym pają­kiem?
– Zale­ży – powie­dział pająk. – A bo co?
– W sumie nic – powie­dzia­ła Roza­lia. – Sko­ro już ze mną roz­ma­wiasz, prze­cież nie będziesz chciał mnie ugryźć.
– Istot­nie, było­by mi nie­zręcz­nie – powie­dział pająk. – Ale moż­li­we, że będę chciał ci opo­wie­dzieć moją histo­rię – postra­szył.
Roza­lia roz­su­nę­ła suwak toreb­ki i wycią­gnę­ła kanap­kę, a potem, odpa­ko­waw­szy ją, usia­dła na miej­scu dla osób z dziec­kiem na ręku i nie­peł­no­spraw­nych, ale po dru­giej stro­nie.
– Dawaj – powie­dzia­ła.
– Mia­łem wspa­nia­łe życie – zaczął opo­wia­dać pająk. – Wspa­nia­łe życie. Byłem egzo­tycz­nym i tłu­stym pają­kiem na Wybrze­żu Kości Sło­nio­wej, gdzie miesz­ka­łem. Całe to Wybrze­że było egzo­tycz­ne i tłu­ste, i było nas tam wie­lu, egzo­tycz­nych i tłu­stych, i mie­li­śmy, wiesz, kon­sty­tu­cję i samo­cho­dy służ­bo­we.
– O – powie­dzia­ła Roza­lia spo­za kanap­ki.
– Mar­ki Hot Whe­els – wyja­śnił pająk. – Bar­dziej dla pre­sti­żu. No, ale były. To było egzo­tycz­ne i tłu­ste życie, aż raz!
– Wszyst­ko naraz runę­ło? – zapy­ta­ła domyśl­nie Roza­lia.
– Skąd wiesz? – spy­tał pająk.
– Mama mówi, że wszyst­ko­na­ra­zru­nię­cie to naj­lep­szy efekt dra­ma­tycz­ny, jaki zna.
– Tak się to wła­śnie mia­ło – powie­dział pająk. I wszyst­ko­na­ra­zru­nię­cie rze­czy­wi­ście musia­ło być naj­lep­szym efek­tem dra­ma­tycz­nym, jaki moż­na sobie wyobra­zić, czy­li takim, że cała widow­nia mówi „o!”, bo wszyst­kie wło­ski na cie­le pają­ka sta­ły obec­nie na sztorc i bie­gał mię­dzy nimi prąd elek­trycz­ny, widocz­ny pod posta­cią nie­bie­skich iskie­rek. – Żyli­by­śmy sobie tłu­sto i egzo­tycz­nie, gdy­by nie eks­port-import! – pająk wycią­gnął w kie­run­ku Roza­lii oskar­ży­ciel­skie czte­ry z ośmiu nóg.
– Faj­nie masz – powie­dzia­ła Roza­lia. – Czte­ry wycią­gnię­te oskar­ży­ciel­sko koń­czy­ny, a ty nadal utrzy­mu­jesz rów­no­wa­gę. Chcia­ła­bym umieć oskar­ży­ciel­sko wycią­gnąć nogę i się nie wyrą­bać. Wycią­gnę­ła­bym ją do Jul­ka. Julek to mój chło­pak. Poprzed­ni.
– A dokład­niej to eks­port – dopre­cy­zo­wał pająk, kom­plet­nie nie zwra­ca­jąc uwa­gi na akro­ba­tycz­ne pró­by Roza­lii. Skąd­siś, znie­nac­ka, wycią­gnął pogię­ty wyci­nek z gaze­ty i prze­czy­tał: – Tak było: „pra­cow­nik jed­ne­go z nie­miec­kich super­mar­ke­tów w Korn­we­sthe­im roz­pa­ko­wy­wał skrzyn­kę bana­nów pocho­dzą­cych z Wybrze­ża Kości Sło­nio­wej i nagle poczuł okrop­ny ból w dło­ni. Potem jego ręka zaczę­ła puch­nąć. Męż­czy­zna natych­miast tra­fił do szpi­ta­la. Leka­rze orze­kli, że został uką­szo­ny przez jado­wi­te­go pają­ka bana­no­we­go. Gdy­by przy­je­chał do szpi­ta­la kil­ka minut póź­niej, już by nie żył. Super­mar­ket został zamknię­ty, a na miej­sce przy­by­li stra­ża­cy. Po kil­ku godzi­nach pająk został zna­le­zio­ny pod jed­ną z palet”.
– Pale­ty – zauwa­ży­ła Roza­lia. – Coś mi to mówi.
– Tak, to wła­śnie te – przy­tak­nął pająk.
– Pają­ki bana­no­we, pięk­nie, a mar­chwio­we też są?
– Tak przy­pusz­czam – obra­ził się pająk.
– I co się sta­ło potem? – drą­ży­ła Roza­lia.
– Kwa­ran­tan­na, te rze­czy. Prze­szcze­py, komór­ki macie­rzy­ste, rent­gen, mogi­ła – wło­ski pają­ka nie­co opa­dły i już się nie świe­ci­ły na nie­bie­sko. Co nie zna­czy, że w każ­dej chwi­li nie mogły się na powrót pod­nieść.
Jed­nak coś Roza­lii nie paso­wa­ło.
– Ale Korn­we­sthajm? – dopy­ta­ła. – Czy to w Pol­sce?
Świa­tła w auto­bu­sie zaczę­ły mru­gać jak w jed­nym z tych fil­mów, któ­re mama oglą­da­ła póź­ny­mi wie­czo­ra­mi, a Roza­lii kaza­ła się odwra­cać ple­ca­mi do tele­wi­zo­ra.
– Bo ja nie jestem dokład­nie tym pają­kiem – powie­dział pająk.
Jak­by to mia­ło jakie­kol­wiek zna­cze­nie!
– Jasne – powie­dzia­ła Roza­lia. – Ale i tak ci przy­kro, praw­da?
Pają­ko­wi było okrop­nie przy­kro i Roza­lia dała mu resz­tę swo­jej kanap­ki, a że na dnie tor­by zna­la­zła jesz­cze bez­cu­kro­wą gumę do żucia, też mu dała i sko­ro już była sama w auto­bu­sie, posta­no­wi­ła się przejść do koń­ca i aż do dzie­sią­te­go przy­stan­ku jechać, patrząc z jego tyłu na ucie­ka­ją­cą szo­sę, dzię­ki cze­mu czu­ła się doro­sła. Poże­gna­ła się miło i sta­ra­jąc się trzy­mać porę­czy, prze­brnę­ła na koniec pojaz­du. Chwi­la­mi wyglą­da­ło to, jak­by mał­pa prze­ska­ki­wa­ła z gałę­zi na gałąź, ale Roza­lia nigdy nie mar­twi­ła się tym, jak wyglą­da, tyl­ko zazwy­czaj tym, co z tego wynik­nie. Prze­ska­ki­wa­ła więc z gałę­zi na gałąź w tym auto­bu­sie jak mała małp­ka, aż nagle zoba­czy­ła Jul­ka. Swo­je­go chło­pa­ka. Poprzed­nie­go.
– Cześć, Julek! – powie­dzia­ła Roza­lia. – Nigdy nie uwie­rzysz.
I opo­wie­dzia­ła Jul­ko­wi strasz­ną histo­rię o tym, jak mama poda­ła jej na obiad surów­kę z mar­chwi z pają­kiem. „Jado­wi­tym?”, zapy­tał Julek, a Roza­lia Gro­za wyja­śni­ła mu, że to kom­plet­nie bez zna­cze­nia, bo liczy się histo­ria, a nie bio­lo­gia, na co Julek powie­dział, że tak napraw­dę to chy­ba liczy się głów­nie mate­ma­ty­ka, na co Roza­lia powie­dzia­ła, że już wysia­da.
– Ale ty jesteś – powie­dział Julek, a gdy­by, jak pająk z Wybrze­ża Kości Sło­nio­wej, miał wło­ski, wszyst­kie sta­ły­by teraz na bacz­ność i prze­ska­ki­wa­ły­by pomię­dzy nimi nie­bie­skie iskry, ale Roza­lia już wysia­da­ła. A na przy­stan­ku cze­ka­ła mama, zzia­ja­na, wpół prze­wie­szo­na przez rower.
– Zro­bi­ła­byś to pra­wo jaz­dy, mamuś – powie­dzia­ła Roza­lia Gro­za, mosz­cząc się na bagaż­ni­ku.
– Zro­bię, córuś – obie­ca­ła mama, a potem wra­ca­ły przez las, a świe­ci­ły nad nimi nastę­pu­ją­ce gwiaz­do­zbio­ry: Andro­me­da, Feniks i Per­se­usz, bo dzia­ło się to zasad­ni­czo jesie­nią.


rozalia1rozalia2rozalia3rozalia4rozalia5rozalia6rozalia7

O autorze

Justyna Bargielska

Urodzona w 1977 roku w Warszawie. Poetka, pisarka. Laureatka konkursu poetyckiego im. Rainera Marii Rilkego (2001) i nagrody specjalnej im. Jacka Bierezina (2002). Otrzymała dwa razy Nagrodę Literacką Gdynia (2010 i 2011). Mieszka w Warszawie.

Powiązania