– Kocham cię nie od dziś, Rozalio – powiedziała mama – ale dziś dam temu pełny wyraz.
Rozalia Groza od przyjścia ze szkoły umiejscowiła się sztywno na sofie i nie można powiedzieć, by choć na chwilę podniosła wzrok znad tabletu. Mama co najmniej raz już ją dzisiaj zawiodła: robiąc surówkę z marchwi, która była kompletnie inna niż wszystkie surówki z marchwi, jakie Rozalia miała okazję do tej pory jeść w zakładach zbiorowego żywienia typu szkoła. „Smakuje ci ta surówka?”, spytała mama, a wtedy Rozalia, jak na precyzyjną dziewczynkę przystało, powiedziała: „Mamo, ujmę to tak. Gdyby ta surówka spadła ci na podłogę, proszę, nie rób następnej.” Ale teraz mama nie mówiła o surówce, mówiła o miłości. I jej wyrazach.
– Przecież właśnie dałaś – odpowiedziała. – Nawet pięć wyrazów. „Kocham”, „cię”, „nie”, „od” i „dziś”. Pięć pełnych wyrazów. Super, dzięki. Też cię kocham. Nalejesz mi soczku? Skoro mowa o miłości.
– Dzisiaj dam pełny wyraz mojej miłości do ciebie – ciągnęła mama, kładąc obok Rozalii plastikową niebieską torebkę z napisem „I love Poland”, zrealizowanym w barwach narodowych. Użycie barw narodowych w przypadku tego napisu ma głębszy sens, gdyż znaczy on, w tłumaczeniu z języka, w którym został sporządzony, „kocham Polskę”. Z drugiej strony producenci plastikowych niebieskich torebek uważają, że „kocham Polskę” zawsze wygląda lepiej w innym niż polski języku. – Ta torebka zawiera kanapkę, soczek, o który pytałaś, oraz bilet wieloprzejazdowy, ulgowy, na komunikację miejską. Chciałabym teraz, żebyś założyła buciki i kurteczkę, odprowadzę cię na przystanek.
– Gdzie na jaki przystanek – powiedziała Rozalia, ale bez zainteresowania, więc pytajnik na końcu zdania, jak widać, nie dopisał się.
– Na przystanek autobusowy – powiedziała mama. – I czapeczkę załóż. No, raz, raz. Ahoj, przygodo.
– Gdzie jaka przygodo – powiedziała Rozalia. – Ja mam dziewięć lat. To karalne.
– Już nie. Nie, odkąd masz dziewięć lat – powiedziała mama i naciągnęła Rozalii Grozie czapkę na oczy. – A buciki załóż te emu, a nie te gotyckie, bo te gotyckie się strasznie długo wiążą i mogłabym się rozmyślić z moim wyrazem miłości, gdyż nie jestem z kamienia. Na tym czarodziejskim bilecie możesz jeździć siedemdziesiąt pięć minut.
I wtedy Rozalia Groza zrozumiała, że to nie przelewki.
– Będę na ciebie czekać na dziesiątym przystanku stąd – powiedziała mama i wepchnęła Rozalię do autobusu, pierwszymi drzwiami, bo wszędzie na świecie do autobusu wsiada się pierwszymi drzwiami, a ostatnimi wysiada. To znaczy wszędzie, gdzie mówi się „I love Poland”, bo akurat tu, gdzie się mówi „kocham Polskę”, to nie, ale mama uważała, że jeśli będzie się odpowiednio długo udawać, że tutaj, gdzie zamiast „I love Poland” mówi się „kocham Polskę”, jest tak, jak wszędzie na świecie, to tu też kiedyś będzie, jak wszędzie na świecie. Albo nawet lepiej, bo „kocham Polskę” brzmi lepiej niż „I love Poland”. „Język”, mówiła mama, „mamy najpiękniejszy ze wszystkich.” I wystawiała go, żeby nie było wątpliwości, i wtedy Rozalia również wystawiała swój. Kiedy mama wepchnęła Rozalię do autobusu pierwszymi drzwiami, było między wczesnym a późnym popołudniem, najlepsza pora, gdy mama chce dać pełny wyraz swojej miłości do córki, więc kierowca włączył światła wewnątrz autobusu i stało się to akurat w chwili, gdy Rozalia Groza do niego wsiadła.
– Skasuj bilet! – zdążyła jeszcze tylko usłyszeć od mamy i drzwi się zamknęły.
– Dzień dobry – powiedziała Rozalia do pasażerów autobusu. – Nazywam się Rozalia Groza.
– Dzień dobry – powiedział wielki pająk, który siedział na miejscu dla niepełnosprawnych i z dzieckiem na ręku. – I co z tego?
– Zależy – powiedziała Rozalia. – Czy jesteś jadowitym pająkiem?
– Zależy – powiedział pająk. – A bo co?
– W sumie nic – powiedziała Rozalia. – Skoro już ze mną rozmawiasz, przecież nie będziesz chciał mnie ugryźć.
– Istotnie, byłoby mi niezręcznie – powiedział pająk. – Ale możliwe, że będę chciał ci opowiedzieć moją historię – postraszył.
Rozalia rozsunęła suwak torebki i wyciągnęła kanapkę, a potem, odpakowawszy ją, usiadła na miejscu dla osób z dzieckiem na ręku i niepełnosprawnych, ale po drugiej stronie.
– Dawaj – powiedziała.
– Miałem wspaniałe życie – zaczął opowiadać pająk. – Wspaniałe życie. Byłem egzotycznym i tłustym pająkiem na Wybrzeżu Kości Słoniowej, gdzie mieszkałem. Całe to Wybrzeże było egzotyczne i tłuste, i było nas tam wielu, egzotycznych i tłustych, i mieliśmy, wiesz, konstytucję i samochody służbowe.
– O – powiedziała Rozalia spoza kanapki.
– Marki Hot Wheels – wyjaśnił pająk. – Bardziej dla prestiżu. No, ale były. To było egzotyczne i tłuste życie, aż raz!
– Wszystko naraz runęło? – zapytała domyślnie Rozalia.
– Skąd wiesz? – spytał pająk.
– Mama mówi, że wszystkonarazrunięcie to najlepszy efekt dramatyczny, jaki zna.
– Tak się to właśnie miało – powiedział pająk. I wszystkonarazrunięcie rzeczywiście musiało być najlepszym efektem dramatycznym, jaki można sobie wyobrazić, czyli takim, że cała widownia mówi „o!”, bo wszystkie włoski na ciele pająka stały obecnie na sztorc i biegał między nimi prąd elektryczny, widoczny pod postacią niebieskich iskierek. – Żylibyśmy sobie tłusto i egzotycznie, gdyby nie eksport-import! – pająk wyciągnął w kierunku Rozalii oskarżycielskie cztery z ośmiu nóg.
– Fajnie masz – powiedziała Rozalia. – Cztery wyciągnięte oskarżycielsko kończyny, a ty nadal utrzymujesz równowagę. Chciałabym umieć oskarżycielsko wyciągnąć nogę i się nie wyrąbać. Wyciągnęłabym ją do Julka. Julek to mój chłopak. Poprzedni.
– A dokładniej to eksport – doprecyzował pająk, kompletnie nie zwracając uwagi na akrobatyczne próby Rozalii. Skądsiś, znienacka, wyciągnął pogięty wycinek z gazety i przeczytał: – Tak było: „pracownik jednego z niemieckich supermarketów w Kornwestheim rozpakowywał skrzynkę bananów pochodzących z Wybrzeża Kości Słoniowej i nagle poczuł okropny ból w dłoni. Potem jego ręka zaczęła puchnąć. Mężczyzna natychmiast trafił do szpitala. Lekarze orzekli, że został ukąszony przez jadowitego pająka bananowego. Gdyby przyjechał do szpitala kilka minut później, już by nie żył. Supermarket został zamknięty, a na miejsce przybyli strażacy. Po kilku godzinach pająk został znaleziony pod jedną z palet”.
– Palety – zauważyła Rozalia. – Coś mi to mówi.
– Tak, to właśnie te – przytaknął pająk.
– Pająki bananowe, pięknie, a marchwiowe też są?
– Tak przypuszczam – obraził się pająk.
– I co się stało potem? – drążyła Rozalia.
– Kwarantanna, te rzeczy. Przeszczepy, komórki macierzyste, rentgen, mogiła – włoski pająka nieco opadły i już się nie świeciły na niebiesko. Co nie znaczy, że w każdej chwili nie mogły się na powrót podnieść.
Jednak coś Rozalii nie pasowało.
– Ale Kornwesthajm? – dopytała. – Czy to w Polsce?
Światła w autobusie zaczęły mrugać jak w jednym z tych filmów, które mama oglądała późnymi wieczorami, a Rozalii kazała się odwracać plecami do telewizora.
– Bo ja nie jestem dokładnie tym pająkiem – powiedział pająk.
Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie!
– Jasne – powiedziała Rozalia. – Ale i tak ci przykro, prawda?
Pająkowi było okropnie przykro i Rozalia dała mu resztę swojej kanapki, a że na dnie torby znalazła jeszcze bezcukrową gumę do żucia, też mu dała i skoro już była sama w autobusie, postanowiła się przejść do końca i aż do dziesiątego przystanku jechać, patrząc z jego tyłu na uciekającą szosę, dzięki czemu czuła się dorosła. Pożegnała się miło i starając się trzymać poręczy, przebrnęła na koniec pojazdu. Chwilami wyglądało to, jakby małpa przeskakiwała z gałęzi na gałąź, ale Rozalia nigdy nie martwiła się tym, jak wygląda, tylko zazwyczaj tym, co z tego wyniknie. Przeskakiwała więc z gałęzi na gałąź w tym autobusie jak mała małpka, aż nagle zobaczyła Julka. Swojego chłopaka. Poprzedniego.
– Cześć, Julek! – powiedziała Rozalia. – Nigdy nie uwierzysz.
I opowiedziała Julkowi straszną historię o tym, jak mama podała jej na obiad surówkę z marchwi z pająkiem. „Jadowitym?”, zapytał Julek, a Rozalia Groza wyjaśniła mu, że to kompletnie bez znaczenia, bo liczy się historia, a nie biologia, na co Julek powiedział, że tak naprawdę to chyba liczy się głównie matematyka, na co Rozalia powiedziała, że już wysiada.
– Ale ty jesteś – powiedział Julek, a gdyby, jak pająk z Wybrzeża Kości Słoniowej, miał włoski, wszystkie stałyby teraz na baczność i przeskakiwałyby pomiędzy nimi niebieskie iskry, ale Rozalia już wysiadała. A na przystanku czekała mama, zziajana, wpół przewieszona przez rower.
– Zrobiłabyś to prawo jazdy, mamuś – powiedziała Rozalia Groza, moszcząc się na bagażniku.
– Zrobię, córuś – obiecała mama, a potem wracały przez las, a świeciły nad nimi następujące gwiazdozbiory: Andromeda, Feniks i Perseusz, bo działo się to zasadniczo jesienią.