intro
jeśli cztery myszy przebiegły przez drogę
jeśli cztery myszy
domy i obory schowane są za wzniesieniem
bo silne wiatry ciągną okolicę za trawę i drzewa
i wszystko
ciągnięte jest z zachodu na wschód
pochylił się szpaler drzew przy drodze
pochyliła się cała wieś
wyła podwórzem
i świstała szparami i oknami
o kilometr stąd tańczyło i straszyło
morze
aż plaży nie było
ale nikt nie patrzył, bo wszyscy byli tu
cztery myszy przebiegły
kot z psem bawili się
krowy patrzyły na siebie w cichych oborach
czekały
kobiety we wsi były chore
pięć sióstr leżało na tapczanach
i pięć domów im się przyglądało
ze ścian patrzyli przodkowie i jezus
drzewa i księżyc w niebieskim ogrójcu i paprocie na meblościankach
gotował się rosół i lał w niemiecką porcelanę, której nikt nigdy nie kupił
dym z kominów uciekał szybko na wschód
podwórza wyły
luźne blachy rezonowały w powietrzu
jak święte
Zamieszkałyśmy we wsi, której ściany zostały wypalone w cegielniach górnej Odry jeszcze przed wojną. We wsi były trzy duże stada krów, jedna gospodyni hodowała kaczki i kury, były dwa lisy, których ścieżki ciągnęły się po polach, między lasem, a wsią i dalej, przez wieś w stronę morza. Były ruiny cmentarza żydowskiego, a przynajmniej wiadomo, że kiedyś tam był, bo macew użyto do wzmocnienia wypłukiwanego przez rzekę fragmentu wału. Zostały tylko nierówności gruntu, kępy traw i drzewa. Był wał, który odgradzał rzekę od pól. Były pola, które na starych mapach oznaczano jako jezioro, ale niemiecka melioracja zamieniła je w żyzne pastwiska poprzecinane gęstą siecią rowów. (Jak chcesz dojść do lasu, musisz przeskoczyć przez rów jakieś dwadzieścia razy). Tylko jedna gospodyni we wsi trzymała świnie, kiedyś we wsi było ich znacznie więcej. To ona zachorowała jako pierwsza, ta od świń, po niej kolejne, wszystkie w ciągu czterech miesięcy.
Był most.
Przyjechałyśmy do wsi mostem przez rzekę, weszłyśmy do pierwszego domu. Jedliśmy rosół zgromadzeni wokół chorej, którą w łóżku, wspartą na poduchach, karmiła jej najstarsza córka.
Było spokojnie i przyjaźnie. Było niewymownie smutno. Kot patrzył na nas przez szybę, trzymając w pysku jedną z czterech myszy. Zostały trzy. Pomyślałyśmy obie naraz, ja i moja towarzyszka, i spotkałyśmy się wzrokiem. Kobieta odsłoniła wielkie zabandażowane kończyny i zaczęła szlochać. I wszyscy zapłakali.
Ukrywałam wzruszenie pod nałogiem, stałam na podwórzu i paliłam. Na niebie krążył helikopter. Z domu jak granat wypadł syn gospodarzy, biegł tak szybko, że nie zdążył wyhamować i właściwie zatrzymał się na mnie. Miał około siedemnastu lat, zadarł głowę. Patrzyliśmy. Na sznurkowej drabinie wypuszczonej z maszyny dyndały cztery małe figurki. Zamiast poczekać, aż hałas ucichnie, postanowił wykrzyczeć mi wyjaśnienie do ucha.
– Ćwiczą! Robią pętlę nad naszym domem. Obserwuję to! – chwalił się.
Nie mam w zwyczaju uśmiechać się z grzeczności, poza tym bolało mnie ucho. On jednak patrzył na mnie z bliska, jakby nie zamierzał przestać, dopóki się nie uśmiechnę. Uśmiechnęłam się, skrępowana jego zarumienioną skórą i jakimś morskim zapachem ‒ świeżym, ostrym, nie stamtąd, gdzie dotychczas bywałam, i też nie stąd, zapachem przywianym z daleka i zdrowym. Wtedy spytał:
– Moja matka umrze, prawda?
– Nie wiem.
– Tak.
I nie wiem, czy sam sobie odpowiedział na pytanie, czy po prostu dał mi znać, że rozumie, co do niego powiedziałam.
– Tak – powtórzył. – Chce Pani zobaczyć zdjęcia nóg? Powinna je Pani obejrzeć, prawda?
Wyciągnął telefon. Otworzył galerię, chwilę przesuwał palcem po ekranie, znalazł zdjęcia, zawahał się jeszcze chwilę i mi go podał.
– Fragmenty czernieją i kruszą się, czasami jak purchawki zamieniają się w puch, każde dotknięcie sprawia, że deformują się lub znikają. To, czego nie widać na zdjęciach, to cierpienie matki… – Wzrusza się niespodziewanie, próbując to opanować, na ściśniętym gardle mówi dalej. – Mamy tutaj taki staw, zarasta grubą warstwą glonów, glony tworzą kożuch. Późnym latem, kiedy je zbieram, wyplątuję z nich szkielety ryb, ptasie niedoloty, mnóstwo owadów i obrośnięte śmieci, butelki. Te nogi mają zapach wody z tego stawu albo nawet bardziej zapach bagien, mokradeł w lesie, stojącej wody, w której rozkłada się drewno i ziemia… Poprosiła mnie wczoraj, żebym jej je odciął… Nogi. Ja bym je odciął i zakopał. One już chcą do ziemi.
– Twoja matka jest młoda i piękna, ma piękną twarz, taką świetlistą. Zawsze tak wyglądała?
– Prawda? I Pani też to widzi. Ta choroba przyszła z zewnątrz i to nie jest ona, ta choroba nie jest moją matką. Dlatego myślę sobie, czy można by ją zabrać do szpitala i odciąć te nogi, przetoczyć krew? Odłączyć ją od obcej choroby. Zacząć od początku.
– Nie wiem.
– Proszę Pani, my tu przyszliśmy.
– Co masz na myśli?
– Nie jesteśmy stąd, umiemy zaczynać od początku. Niech nam Pani pomoże. ‒ Przytula się do mnie gwałtownie i mówi szeptem szybko. – Rodzice byli w lesie. Wyszli tutaj zaraz, dwa kilometry stąd. Ktoś zaświadczył, że kuzynka, że szwagier, i ponoć nic by z tego nie było, gdyby nie to, że mama ma szare oczy.
– Szare? Wydawały się zielone.
Przelatuje helikopter. Chłopak się drze:
– Ściana w pokoju jest zielona, to zdaje się, że zielone, ale one są szare.
– A reszta?
– Z tego, co wiem, resztę przywieziono cztery, pięć lat wcześniej, transportem kolejowym. Jakiś czas po wojnie. Potem szli przez te pola. Z krową, z wózkiem, z workiem. Ze wszystkim. – Zapatrza się na delikatnie wybrzuszony horyzont. – Tylko żuki są stąd. Taka historia. Była Pani u krów?
– Nigdzie nie byłam.
– To proszę oddać mi telefon, pójdziemy, dobrze? Zawołać tę drugą panią? Zawołam.
– Tak.
– Tak.
Powoli zaczynałam rozumieć „tak”, które zaproponował mi chłopak. Było jak uścisk dłoni, potwierdzenie wspólnego planu i wzajemnego porozumienia, może nawet pobrzmiewała w nim empatia i sympatia.
– Tak – powtórzyłam bardziej do siebie niż do niego.
– Tak – powtórzył jak echo i ruszył do domu.
Odwróciłam się. Na progu stały dwie córki. Patrzyły na nas. Ciekawe od jak dawna. Wiatr przechylał ich spódnice i poskręcane wilgocią strąki włosów na lewo, na wschód. Stały jak figurki na pochyłym blacie. Dom też się chylił. Podwórze wyło. Co mogło, świstało.