ROZDZIAŁ IV
Wskazówka dla nieradzących sobie rodziców i dyrektorów szkół; pierwsza kobieta, w której się zakochałem; jak przebiegało moje dojrzewanie; jak zostałem grubą rybą; a na koniec obiad we trójkę.
Ziarna zła i występku, które zasiał w moim charakterze okres spędzony na ulicy, nie miały okazji wykiełkować po tym, jak zamieszkałem u Ephraima. Wraz z żoną traktowali mnie jak syna, a nawet lepiej, niż ludzie traktują swoich synów. Ich dobroć ujarzmiła kryjące się wciąż we mnie szkodliwe skłonności, uczucie zaś, którego iskierka zapaliła się we mnie podczas wizyty w suterenie domu kwakierki, nabrało wyraźnego kształtu i trwałości – obdarzyłem ten niełatwy obiekt miłością, nad którą przeważało tylko przywiązanie do żony Ephraima, Violet, którą nazywam swoją ukochaną matką.
Violet – oto imię osoby, którą będę darzyć uczuciem aż po kres moich dni!
Pozwólcie, że ją opiszę.
Ta kobieta o imieniu delikatnego, skromnego kwiatu miała wzrost i tuszę słusznych rozmiarów mężczyzny. Gdy Ephraim ją poślubił, była z gruba ciosaną wiejską dziewczyną, uwielbiającą pracę na dworze. Cerę miała czystą i zdrową, a w oczach bez przerwy błyszczała jej radość i chęć niesienia pomocy. Brak jej było większego wykształcenia i tego, co zgodnie z dzisiejszą modą czci się jako intelekt. O tym, czym są prawa kobiet, wiedziała tyle, co o najosobliwszych dziwach geologii. Miała jednak piękną duszę, a jej szorstki wygląd łagodziła słodycz, moim zdaniem większa niż którejkolwiek madonny u włoskich mistrzów.
Mimo siły konia cechowała ją delikatność gołębicy. Jak cudownie smakował pierwszy posiłek, który dla mnie przygotowała; jak świeże i pachnące były domowe ubrania, które założyłem tamtego poranka po kąpieli w wielkiej balii postawionej w drewutni; jak miły był ton, którym tłumaczyła mi zasady obowiązujące w domu! Violet należała bowiem do gospodyń wymagających i uważała brud za obrazę boską.
Cierpliwa, ofiarna, troskliwa matko! Szczęśliwy dom i dzieci, przy których jest ktoś taki jak ty!
Tak oto, gładko i pomyślnie, minęło prawie dziewięć lat mojego życia. Dużą część ostatnich sześciu spędziłem w szkole; chociaż często chciałem ją przerwać i zająć się handlem czy inną pracą, rodzice mieli na ten temat inne zdanie. Całkiem dobrze im się powodziło – mówili, że nieźle im się żyje, a z czasem, kiedy się zestarzeją, przyjdzie moja kolej na zarobkowanie.
Ephraim uparł się, żebym zrobił karierę jako prawnik. Zrozumiawszy, że wiele to dla niego znaczy, nie stawiałem szczególnego oporu, mimo że bynajmniej nie podzielałem jego entuzjazmu.
Jak mówi perski poeta, najjaśniejszym klejnotem, który lśni na szyi młodzieńca, jest duch przygody. Czułem go w sobie, lecz nie dawałem mu dojść do głosu, ponieważ uważałem, że zasługują na to uczucia tych, którzy zapewnili mi byt.
Zdrowo pożartowałem sobie z Nathanielem, gońcem w kancelarii, i szczerze ulitowałem się nad starym Wigglesworthem, zanim więc wybiło południe, byliśmy już w jak najlepszej komitywie. Nat był dość zuchwały, miał jednak przy tym solidną dozę humoru, którym chętnie dzielił się przy każdej okazji oraz bez okazji. Witał mnie uroczyście jako „Don Cezara de Bazan”[1], gdyż zauważył podobieństwo między mną a aktorem grającym w teatrze, który Nathaniel zwykł zaszczycać paroma groszami oraz swoją obecnością. Uparł się więc, że będzie tytułować mnie Don Cezarem.
– Łaskawy pan raczy pamiętać, iż oczekuje na niego przyjęcie – powiedział młody dowcipniś z żartobliwym uniżeniem.
Było pół po pierwszej, a ja planowałem dla upamiętnienia tej istotnej chwili w mojej karierze uraczyć się tanim obiadem.
Wiedzieliśmy, że [właściciel kancelarii] pan Covert ma na tę godzinę umówione spotkanie i (co zdaniem pana Wiggleswortha często się zdarzało) nie chce, aby ktoś mu się kręcił po kuchni.
Klienci zjawili się tuż przed naszym wyjściem – dwie damy, które minęliśmy w drzwiach. Na koźle ich powozu siedział potężny czarnoskóry woźnica w pelerynie.
Były to (jak również usłyszałem od Wiggleswortha już na ulicy) bogata pani Seligny i jej córka. Matka była dość gruba i rumiana, miała haczykowaty nos i świdrujące czarne oczy. Cała błyszczała i szeleściła od klejnotów oraz tkanin, a przy każdym jej ruchu rozchodziła się mocna woń piżma. Na tył głowy nasunięty miała żółty jedwabny czepek; pulchnymi dłońmi w białych rękawiczkach z koźlęcej skóry przykładała do nosa perfumowaną chustkę obszytą drogą koronką. Raczej doczłapała, niż doszła do wielkiego fotela, który odsunął dla niej pan Covert, i zdyszana opadła na siedzenie.
Jej córka, Rebecca, prezentowała się bardziej atrakcyjnie. Ta wysoka i smukła w pełni ukształtowana kobieta stanowiła dobry przykład semickiego piękna. Ubrana była bogato, acz ze smakiem, bez nadmiaru biżuterii typowego dla jej nacji.
Schodząc po schodach, zauważyłem, że pan Covert przekręcił klucz w zamku drzwi.
Obiad spożyliśmy z apetytem i w wesołej atmosferze. Napiliśmy się musującego cydru – Nathaniel stwierdził, że dzięki niemu znów czuje się młodo. Wigglesworth również się rozpogodził i wzniósł toast za moje jak najlepsze powodzenie w zawodzie prawnika.
– To znaczy za to – wyjaśnił Nat – żebyś został tu, gdzie jesteś, i nigdy więcej nie przekroczył progu kancelarii Coverta. Bo jeśli chcesz znać moją młodzieńczą opinię na jego temat, to…
Chłopak jednak nagle urwał, po czym za chwilę zebraliśmy się z powrotem.
W następnym rozdziale wypełnię lukę pozostawioną przez Nata oraz opowiem, jak radziłem sobie jako prawnik.
Ciąg dalszy nastąpi.