Wyższy urzędnik pocztowy Božo Doležal przewidywał rychły upadek Austro-Węgier i wszystkim to rozpowiadał. W Suboticy nadali mu pseudonim Božo Katastrofa, więc przeniesiono go do Mariboru, w którym z kolei nazwali go Božo Skandal, a kiedy również tam przebrał miarkę, Zarząd Poczt oddelegował go do Kulen Vakuf, gdzie akurat otwierano urząd pocztowy i gdzie, według powszechnej opinii, znajdował się koniec świata. W Kulen Vakuf Božo otrzymał pseudonim Człowiek Apokalipsa. Niebawem zachorował, nie tyle ze smutku czy samotności, ile od długiego czekania, a nie doczekawszy się spełnienia swoich prognoz, umarł przed Nowym Rokiem 1913 roku. Zostawił żonę Rozikę i syna Feliksa, którzy zaraz po tym, jak pochowali go na pobliskim cmentarzu katolickim, przeprowadzili się do miasta L. (jego nazwy nie ujawnimy ze względu na żyjących jeszcze krewnych i nieuregulowane sprawy majątkowe). Tam w 1899 roku Božo, wówczas jeszcze zamożny, wynajął mieszkanie na dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Nie kupił go, chociaż mógł je mieć na własność za jedyne dwieście koron więcej, był bowiem przekonany, że za dziewięćdziesiąt dziewięć lat skończy się nie tylko Monarchia, ale cały świat. „Proszę spojrzeć, szanowna sąsiadko, dokąd to wszystko zmierza, trzęsienia ziemi, pożary, wulkany… nie daję Ziemi nawet dwudziestu lat, a co dopiero myśleć o roku dwutysięcznym!”, mówił Fanice Frankl, przyjaciółce Roziki, kiedy próbowała go namówić, żeby dorzucił tych głupich dwieście koron, by zarówno on, jak i jego rodzina na zawsze mieli święty spokój.
Pierwsza wojna światowa nawet nie drasnęła miasta L. Jedynie wdowa Rozika troszkę przygłuchła, po tym jak sierżant powiatowy Ivek Zlahtina na znak radości z powodu zjednoczenia Słowian Południowych wypalił jej nad uchem ze strzelby myśliwskiej. Dlatego z krewnymi, których, chwała Bogu, miała w każdym zakątku świętej pamięci Monarchii, od Wiednia i Mariboru, przez Kakanj i Ustipračę, aż po Suboticę, Slankamen i Đeneral Janković, porozumiewała się, kokieteryjnie eksponując małżowinę i jednocześnie pytając w języku kraju, z którego krewny pochodził: „prosím”, „molim”, „he”. Kiedy w przededniu siódmych urodzin Feliksa zauważyła, że syn poszedł w ślady ojca i o pewnych przyszłych wydarzeniach wyraża się z nieskrywanym sceptycyzmem, Rozika przeraziła się. „Kicia już długo nie pociągnie!”, powiedział kiedyś ze współczuciem, taksując śpiącego na piecu kaflowym grubego szarego kocura. Rozika rozpłakała się i zaraz następnego dnia zaprowadziła chłopca do doktora Abela Fertiga, subotickiego psychiatry, dziś już prawie całkiem zapomnianego, ale bądź co bądź w historii medycyny znaczącego lekarza, który psychoanalizą zajmował się niezależnie od Freuda. Po tym jak Feliks poinformował go, że deszcz, który właśnie pada, nigdy nie ustanie, że krzesło, na którym siedzi, zaraz się pod nim załamie, że biała ściana sczernieje i że w ogóle nie ma żadnych widoków na pozytywny obrót spraw, doktor Fertig stwierdził, że młody cierpi na kompleks Franciszka Józefa, z którego będzie mógł się wyleczyć tylko, jeśli spełnią się wszystkie jego czarne proroctwa, a obsesje zamienią się w czyn. „A więc, żeby mój syn wyzdrowiał, czym prędzej musi nadejść dzień Sądu Ostatecznego?”, rozpaczała Rozika. „Mniej więcej właśnie tak!”, doktor Fertig wzruszył ramionami, wypowiadając swoją ostatnią kwestię w tej opowieści.
Matka za radą starych kobiet przygotowywała synowi kąpiele w lodowatej wodzie (Feliks: „Woda już nigdy nie będzie ciepła!”), aplikowała mu pobudzające razy biczem (Feliks: „Złamie się nie tylko rózga, ale i moje plecy!”), błagała go i przekonywała, ale na próżno.
Latem 1928 roku, kiedy do wygaśnięcia umowy na dzierżawę mieszkania w mieście L. rodzinie Doležalów zostało jeszcze siedemdziesiąt lat, Feliks znalazł swoje pierwsze zatrudnienie w Królewskim Instytucie Hydrometeorologicznym. Jego komunikaty były rzetelne i precyzyjne („Temperatura powietrza wynosi plus trzydzieści pięć stopni, ale będzie jeszcze cieplej. Na jutro zapowiada się słoneczna pogoda, która nieuchronnie doprowadzi do pożarów”). Zmęczony wracał do domu i od razu kładł się spać. Matka Rozika była przeszczęśliwa – Feliksowi udało się profesjonalnie wykorzystać swój talent do przewidywania katastrof.
„Ten człowiek zgubi świat i rozgromi pół Europy!”, powiedział Feliks, kiedy pewnej niedzieli po raz pierwszy zobaczył w gazecie zdjęcie Hitlera. „A ten wpakuje nas wszystkich do lodówki!”, dodał znad następnej strony, na której widniała postać Stalina. „Ten zawrze pakt z Hitlerem!”, wykrzyknął, natknąwszy się na zdjęcie ministra Chamberlaina. „A ten idiota przeżyje nas wszystkich!”, zawyrokował, kiedy dotarł do ostatniej strony z komiksem o Kaczorze Donaldzie. Pani Rozika załamywała ręce: „Och, synku, synku…”. Nie mogła doczekać się poniedziałku, powrotu Feliksa do pracy.
Wiosną 1941 – upływał właśnie czterdziesty trzeci rok wynajmu mieszkania w mieście L. – do drzwi Roziki i Feliksa Doležalów załomotali żołnierze. „Jesteście Żydami, Cyganami czy Serbami?”, wyrecytował tłuścioch z czarnym zeszytem w ręku, jakby czytał menu. „Gorzej panie, o wiele, wiele gorzej…”, Feliks zaczął swoje, ale żołnierze nie myśleli tego wysłuchiwać. Bez gadania zabrali jego i Rozikę i wysłali ich do obozu. Przez kolejne cztery lata czas płynął na próżno. Mieszkanie rodziny Doležalów stało puste, a tymczasem okres najmu systematycznie upływał.
Rozika z obozu nie wróciła ani w nim nie umarła. Po prostu gdzieś na północy Polski wyszła z bydlęcego wagonu i przepadła w mroku. Żołnierze krzyczeli za nią: „Halt! Halt!”, a ona, pomagając sobie palcem, nadstawiała ucha: „Prosím? Prosím?”. Oni strzelali, ale nie trafiali – w tej opowieści to możliwe – a ona nawet się nie obejrzała, bo któżby się oglądał, kiedy strzelają mu w plecy. Podążyła swoją drogą, której kres pozostał niewiadomą na zawsze.
Feliks przeżył obóz, ponieważ jego oczekiwania (niczym u sofisty Zenona) w pełni pokryły się z rzeczywistością. Człowiek, który w niczym nie pokłada nadziei, nie może umrzeć. Tak samo nie może skończyć w komorze gazowej ten, kto tylko na to czeka. Do każdego nieszczęścia konieczna jest choćby krztyna nadziei. Kiedy w maju 1945 roku przyszli żołnierze amerykańscy, zastali w obozie siedmiu żywych. Odprowadzili ich na stację kolejową i powiedzieli, że są wolni. Akurat przejeżdżał tamtędy pociąg bydlęcy, który nie wiózł ludzi, tylko zebry ewakuowane z ogrodu zoologicznego. Jechał bardzo wolno, a wszyscy śledzili wzrokiem jego bieg, aż zniknął. „Życie przeszło nam koło nosa!”, zawyrokował Feliks, a jego kompani uronili łzę. Zapłakali, bo powiedział prawdę, mimo że chciał tylko sprawić na nich ponure wrażenie.
Jesienią 1947 roku Feliks Doležal ożenił się z Mariną Podborską, primabaleriną w mieście L. Była jak biały łabędź, dla którego prawdziwe życie jest takim koszmarem, że nie mogą równać się z nim nawet najbardziej katastroficzne proroctwa. Rok później Marina urodziła córkę Dorotkę: „Daj Boże, żeby to dziecko kiedyś w ogóle otworzyło oczy!”, powiedział Feliks nad łóżeczkiem. Coś ukłuło go pod łopatką, sto igieł przeszyło mu serce, zrozumiał bowiem, że na głowę dzieciątka w każdej chwili może spaść nieszczęście. I umarł. Dokładnie pięćdziesiąt lat przed upłynięciem okresu najmu mieszkania w mieście L.
Siedemnaście lat później baletnica Marina Podborska złamała obie nogi podczas jazdy na nartach w Kranjskiej Gorze. Leżała w lublańskim szpitalu, a kiedy tylko wstała z łóżka, wyskoczyła z okna. Zrobiła kilka piruetów w powietrzu i przeniosła się na tamten świat (oczywiście jeśli ten w ogóle istnieje, a nie jest jedynie kiepskim lekarstwem na złowróżbne życiowe przepowiednie). Pochowano ją na miejskim cmentarzu w obecności córki Dorotki, która podczas pogrzebu gorzko płakała. Po matce odziedziczyła lęk przed codziennością, a po ojcu skłonność do złych przeczuć.
Próbowała ratować się małżeństwem z Vladetą Bingulcem, lewym łącznikiem Klubu Piłkarskiego Proletariusz, człowiekiem prostolinijnym i zupełnie obojętnym nie tylko na sprawy ludzkości, ale nawet własnej rodziny. Urodziła mu jednego, potem drugiego, trzeciego – i tak w sumie siedmiu synów. Siódmego właściwie nie urodziła, tylko poroniła, a potem gorzko płakała. Kiedy Vladeta miał już powyżej uszu poziom jeziora łez przelanych w małżeństwie Doležal-Bingulac, wyjechał do Argentyny trenować zespół Defensores del Chaco – i już nigdy nie wrócił. Wydarzyło się to w 1967 roku. Dorotka została sama z sześcioma synami i trzydziestoma jeden laty pozostałymi do zdania mieszkania.
Pierwszy syn zostawił ją w 1978 roku i wyjechał do Bajmoku, gdzie pracował jako zwrotniczy. On też już nigdy się nie odezwał. Drugi wyprowadził się trzy lata później, po nim zaś, w dwuletnich odstępach, opuścili ją kolejni trzej. Szósty, najmłodszy, o imieniu Božo, został przy niej w mieście L. aż do wybuchu wojny, kiedy uciekł przed mobilizacją do dalekiej Finlandii. Odezwał się stamtąd dopiero po trzech latach, przed Nowym Rokiem 1994 roku. W liście pisał: „Kochana mamo, wszystko, co stąd widać, jest cieplejsze i bardziej południowe. Trzy lata temu ulepiłem bałwana; już trzy razy zdążyłem wstawić mu nową marchewkę…”. Dorotka płakała, jak płacze każda matka, kiedy czyta list od syna.
Do wygaśnięcia umowy najmu zostały jeszcze cztery lata.
Pod koniec września 1997 roku odwiedził ją Richard Batkovich, spadkobierca Petra Batkovicia, który 2 stycznia 1899 na dziewięćdziesiąt dziewięć lat wynajął mieszkanie Božowi Doležalowi. Dorotka złożyła ręce na piersiach, Batkovich kiwał głową, ona otwierała usta, żeby coś powiedzieć, a on w kółko powtarzał: „Życie to Hongkong, jest i zaraz go nie ma!”. Przed wyjściem zostawił podpisany i opieczętowany nakaz eksmisji, nabierający mocy prawnej drugiego stycznia 1998 roku.
Każda choinka i każda lampka, każda petarda, raca i wszystkie życzenia, które z początkiem grudnia zaczęły krążyć po mieście, otwierały otchłań rozpaczy w duszy Dorotki. Jeszcze w listopadzie była kobietą w kwiecie wieku (co prawda z podkrążonymi oczami, ale jakie to miało znaczenie), a teraz nagle zmieniła się w siwą staruszkę.
Zupełnie sama, w zaciemnionym mieszkaniu odlicza pozostałe dni, godziny i minuty. Wybija dwunasta ostatniej nocy w roku, a jej zostają jeszcze dwadzieścia cztery godziny życia. Później, być może, przeistoczy się w dziewczynkę z zapałkami albo w jakiś inny sposób dowiedzie, że wszystkie złe przepowiednie spełniają się w jednej chwili i że dziewięćdziesiąt dziewięć lat to drobiazg w porównaniu z niepewnością jutra.