Ola Lewandowska: Olu, nasza rozmowa zaczęła się już podczas pierwszego wieczoru na Stacji, kiedy złapałyśmy wspólne flow. Powiedziałam Ci wtedy, że uważam Twój zestaw za jedną z najbardziej konceptualnych i przemyślanych pod względem formy i tematu połowowych propozycji. Zaczęłaś go tworzyć pod wpływem pracy jako nauczycielka. Co takiego było w tym doświadczeniu, że stworzyłaś cykl wierszy? To był długi proces czy raczej błysk, impuls do pisania?
Aleksandra Byrska: To prawda – świetnie pamiętam tę naszą rozmowę. W pewnym sensie wiersze o szkole były zaskoczeniem dla mnie samej, pojawiły się w okresie, kiedy zupełnie wierszy nie pisałam – to był impuls, który pociągnął za sobą lawinę. Z perspektywy czasu myślę, że był to rodzaj reakcji mojego organizmu na obezwładniające doświadczenie pracy w szkole. Rola nauczycielki, wychowawczyni, bardzo dużo zmieniła w moim postrzeganiu siebie, pozwoliła mi doświadczyć mojej siły, tego, że mam realny wpływ na otaczających mnie ludzi, ale też rozumienia odpowiedzialności i związanego z nią ciężaru. Traktowałam swoją pracę serio i absolutnie mnie pochłonęła, miało to jednak swój koszt. Codzienny kontakt z bardzo młodymi ludźmi i ich sposobami myślenia był niezwykle wzbogacający, szalenie się do nich przywiązałam, przeżywałam mocno wraz z nimi wszelkie większe i mniejsze problemy. Byłam jednak też ogromnie bezradna wobec strukturalnych, instytucjonalnych barier mnożonych przez dzisiejszą polską oświatę. Wiersze wyrosły z tego rozdarcia, mojej nieumiejętności utożsamienia się z instytucją, która jest przesiąknięta opresją.
Czyli pisałaś wiersze już wcześniej?
Można właściwie powiedzieć, że piszę wiersze od czternastego roku życia. Miałam okresy przerw i zwątpienia, ale fakt, że trochę to już trwa. Jednak dopiero przy Kalcycie poczułam, że to są takie teksty, które mnie satysfakcjonują wystarczająco, by otworzyć się z nimi na świat. Myślę, że na ten proces duży wpływ miało moje zmaganie z uwewnętrznionymi blokadami patriarchalnymi – płakałam, czytając na studiach po raz pierwszy Śmiech Meduzy Hélène Cixous, ale jeszcze wiele lat zajęło mi praktyczne danie sobie prawa do własnego głosu.
Zatrzymajmy się na chwilę przy kobietach i ich (naszym) głosie. Ten temat również wałkowałyśmy wspólnie podczas Stacji, trochę w kontrze do niektórych opinii, które pojawiły się podczas pracowni (śmiech). Jakie zatem kobiece głosy miały na Ciebie największy wpływ, które z nich najmocniej uwierały?
„Nasz głos” – tak nazywały się warsztaty pisania w Starym Teatrze przeznaczone wyłącznie dla kobiet. Niezwykłe doświadczenie – to właśnie tam nauczyłam nie oglądać się na „męskie głosy”, otwierać na pisanie po swojemu, dzięki rozmowom m.in. z Agatą Dąbek, Jolantą Janiczak, Martą Sokołowską, ale też wyjątkowymi uczestniczkami, takimi jak Elka Łapczyńska, Ola Zielińska czy Ishbel Szatrawska. Z tego przeżycia wciąż czerpię moc, jaką daje wspólnota piszących kobiet.
Ale przede wszystkim w moim życiu od lat nastoletnich są dwie autorki, które bardzo mocno mnie ukształtowały i które spotkały się nawet w mojej pracy magisterskiej, towarzyszą mi niezmiennie od lat. To Justyna Bargielska i Julia Fiedorczuk. To będzie ogromny skrót myślowy, ale można powiedzieć, że od Bargielskiej wciąż uczę się odwagi – formalnej i emocjonalnej, Fiedorczuk natomiast uwrażliwia mnie na współodczuwanie z innymi istotami, troskę. Bardzo duży wpływ miała też na mnie zawsze Virginia Woolf – jej intensywność odbioru bodźców zmysłowych zakotwiczona mocno w codzienności.
Powiedz, jak ciężkie (bo musiało być ciężko, prawda?) było Twoje wyjście z roli znanej w środowisku krytyczki literackiej i wcielenie się w zupełnie inną postać – osoby piszącej własną poezję? Przypominało przechodzenie na drugą stronę barykady?
W moim przypadku to bardzo skomplikowane, bo teksty literackie zaczęłam pisać dużo wcześniej niż te krytyczne, więc nigdy nie było to takie proste przejście, że wybieram albo jedno, albo drugie. Nie było jednak łatwo stanąć przed środowiskiem, które zna mnie z tej krytycznej strony, i powiedzieć nagle: „Halo, wiecie, ja też piszę wiersze!”. Nie chciałam stawiać nikogo w kłopotliwej sytuacji, prosić o opinie znanych mi poetów czy poetki, rozważałam nawet pseudonim. Ostatecznie Połów wydał mi się dobrym rozwiązaniem, takim testem.
Stopniowo wycofywałam się zresztą z recenzowania poezji, bo nie czułabym się komfortowo w podwójnej roli – im mocniej szukam swojej drogi w poezji, tym mniej obiektywna się staję, bo podświadomie szukam tego, co „nakarmi” moje aktualne potrzeby, pomoże mi w pisaniu, a to nie wydaje mi się dobrym punktem wyjścia do oceny projektów innych osób. Czytam je i doceniam, ale nie wchodzę w nie tak głęboko, jak w momencie, gdy mój własny nie rysował się jeszcze równie przejrzyście jak dziś. Inaczej jest w przypadku prozy – o niej wciąż piszę bardzo chętnie.
Twój zestaw nosi tytuł Kalcyt. W tytułowym wierszu piszesz, że „to jest wszędzie/ drażni nozdrza, tkwi za paznokciami”; nosisz ze sobą te sproszkowane istoty, drobiny. To nie tylko podstawowy składnik dobrze znanej nam ze szkoły kredy, ale też coś znacznie starszego, co zawiera w sobie pamięć życia, jest blisko ziemi. Jaką funkcję pełni kalcyt w Twoich wierszach?
Kreda ma dla mnie wiele znaczeń. Z jednej strony to oczywiście atrybut nauczyciela symbolizujący niedogodności związane z tą pracą, bo nieprawdopodobnie brudzi (śmiech) i szkodzi zdrowiu. Z drugiej – to coś niewiarygodnie starego, dowód na to, że na ziemi każde istnienie jest pożyteczne, nawet gdy przeminie czas jego życia. Gdy myślę o kredzie jako epoce geologicznej jest ona też dla mnie symbolem wiedzy – tego fascynującego świata pełnego przedziwnych stworzeń, który niezwykle pociąga dzieci, jeszcze zanim pójdą do szkoły (dinozaury!), a który jakimś sposobem przestaje być tak interesujący w czasie nauki szkolnej. Czytałam ostatnio o etapach kształtowania się Morza Bałtyckiego – to, jak niezwykle piękna baśń czy opowiadanie fantasy o zupełnie innej rzeczywistości, ogromnie działa na wyobraźnię. Przypomina mi o tym cudownym okresie życia, gdy jako dziecko interesowałam się dosłownie wszystkim, i wymusza we mnie pytanie – co robimy nie tak w edukacji, że przestaje być przygodą, a staje się ciężarem?
Czyli dzieci – dzieci i ekologia. Te dwa bieguny w Twojej poezji wydają się cały czas przenikać, krążyć wokół siebie. „Moja lewa półkula to już czysty brokat; w prawej półkuli płomienie” („Godzina wychowawcza”). Czy patrząc na dzieci, myślisz o nich również w kontekście zmian klimatycznych? Piszesz: „W tym problem, że chcę was ratować/ moje płonące koale, chomiki o zmęczonych oczach,/ smutne szynszyle z nadwagą” („Ocena zachowania”). Twoja poezja jest formą długu wobec świata, wobec kolejnych pokoleń?
To właściwie wydarzyło się samo. Gdy młodzi ludzie stają ci się bliscy, zaczynasz zadawać sobie pytanie o to, w jakim świecie żyją i co ich czeka w przyszłości, a teraz nie da się o tym myśleć bez lęku. Jest wiele powodów do zmartwień, jak choćby stan psychiczny dzisiejszych nastolatków, ich kruchość, samotność i zagubienie. Zastanawiasz się więc, jak sobie poradzą, zwłaszcza gdy wiesz, że przyjdzie im dorastać w naprawdę niełatwych czasach. Dzisiejsze wychowanie nie sprzyja samodzielności, wszystko się dzieciom maksymalnie ułatwia, a przyjdzie im się zmierzyć z trudnościami prawdopodobnie większymi niż nasze. Wszyscy mamy wobec nich dług. Ten klimatyczny, ale nie tylko. Rosną otoczeni przez ogromną presję kapitalizmu, agresję w mediach i internecie. Widziałam, jak moi uczniowie przeżywają koszmar pożarów w Australii, ale oni nie połączą tego szczerego współczucia dla zwierząt z koniecznością ograniczenia nadmuchiwanych w nich niemal od urodzenia potrzeb, nie znają świata bez nich. Można mówić, że są rozpieszczeni, ale to nie ich wina i odpowiedzialność.
W szkole miałam okazję doświadczyć, jaką siłą jest wdzięczność za to, że próbuję rozumieć i dać poczuć innym, że nie są sami. Chcemy czy nie, jesteśmy wspólnotą – wspólnotą komórek, wspólnotą ludzi, wspólnotą międzygatunkową. Nasze cierpienia i lęki na pewnym podstawowym poziomie są bardzo podobne, a skoro i tak nigdy nie jesteśmy sami, to wszystkim byłoby łatwiej, gdybyśmy nie traktowali siebie nawzajem jak wrogów. O tym też próbuję pisać – o tym, że wiele spraw sami sobie utrudniamy (gdy zachowujemy się czasem zupełnie „jak dzieci”, a często gorzej od nich), i o tym, że kiedy jesteśmy razem, okazujemy sobie empatię, możemy przynosić ulgę sobie nawzajem. I że nie musimy wcale być do siebie podobni czy nawet się rozumieć, by móc okazać sobie realne wsparcie.
Dzięki za rozmowę, Olu! To m.in. Twoje bycie wrażliwcem sprawiło, że rzuciłam się na nazwisko „Byrska”, gdy tylko Dawid Mateusz napisał na FB, że mamy zaklepać rozmówcę (śmiech).
Ostatnie pytanie, rozchodniaczek: w ilu procentach podmiotka wierszy jest tożsama z Tobą?
0% i 100% jednocześnie (śmiech). Myślę, że to przede wszystkim nie jest jeden spójny podmiot – próbuje przemieszczać się i przekształcać. Raz mówię z perspektywy nauczycielki, kiedy indziej uczennicy, czasami nie tak łatwo określić, kim jest to „ja” mówiące, staram się też operować na przeciwnościach – na pewno da się tu zauważyć ambiwalencję emocji wobec uczniów, które mieszczą się w jednym człowieku, ale można je też potraktować jako wypowiedzi różnych osób.
Nie ma więc jednego podmiotu, o którym można by było powiedzieć, że jest do mnie podobny, i który można ze mną bezpośrednio utożsamiać. Chętnie używam zasłyszanych od innych osób zdań, które niekoniecznie wyrażają moje przekonania. Ale wszystko jest bardzo mocno przefiltrowane przez moje emocje i moją wyobraźnię – więc jestem tam, to mój wewnętrzny krajobraz, w którym pływają istoty z okresu kredy, amonity, aksolotle i psy, kwitną lasy mchu i magnolie, trwają góry i lodowce, mózg ma własną pokręconą topografię, a na wszystko śnieży popiół i brokat.
To ja dziękuję za rozmowę! Wierzę, że jeszcze wiele ich przed nami!
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego