
Strona A, strona B nr 115: Wysoko, głęboko
felietony / cykle CZYTLENIKÓW Artur Burszta115. odcinek cyklu „Strona A, strona B” autorstwa Artura Burszty.
WięcejRozmowa Artura Burszty z Mirosławem Spychalskim, towarzysząca premierze książki Mówi Karpowicz, wydanej w Biurze Literackim 11 listopada 2005 roku.
Artur Burszta: Mirku, zacznijmy może od „Brulionu”.
Mirosław Spychalski: To było w 1986 roku, jeszcze nie było „Brulionu”, było podziemne pisemko „Tędy”. Odnalazł mnie Robert Tekieli. Czytał coś mojego w jakiejś „bibule”, zdaje się „Obecności” albo w jakimś emigracyjnym piśmie, już nie pamiętam. Konspiracyjnymi kanałami rozpuścił wici, że chce nawiązać kontakt, w końcu po roku udało mu się ten kontakt nawiązać, już nie pamiętam czy przez Antka Pawlaka, czy Leszka Szarugę. W międzyczasie powstał już „bL”. Trwało to tak długo, bo obaj nie mieliśmy telefonów, jak to w PRL bywało. No a poza tym on się konspirował, bo za to, co robił, wtedy groziło mniej więcej trzy lata. Ja publikowałem pod nazwiskiem, bo zawsze mogłem iść na milicji w zaparte, że to bez mojej zgody i wiedzy drukują. Korzystałem po prostu z takiego kruczka prawnego. Poza tym wtedy ja byłem już znany milicji jeszcze sprzed sierpnia 1980, zwijali mnie i tak regularnie, więc już niewiele więcej mogli mi zrobić. A jego nie znali. Najpierw wysłałem mu jakiś felieton, on opublikował i zaproponował stałe pisanie. Spotkaliśmy się. I obaj doszliśmy do wniosku, że bycie w opozycyjnym, podziemnym getcie literackim trochę nas obu mierzi, ale z drugiej strony noszenie tekstów do pism oficjalnych, jak „Odra”, „Twórczość” i poddawania ich cenzurze uznawaliśmy za obciach. Więc wyjście mieliśmy jedno, otworzyć pismo podziemne na wszystkie możliwe strony, także na ludzi, którzy nie maja kontaktów w naszym kręgu, ale też podobnie jak my noszenie tekstów do cenzury uważają za obciach. Można to było zrobić tylko w jeden sposób: podając adres do korespondencji, czyli ktoś musiał zaryzykować kłopotami z bezpieką. Ponieważ ja i tak miałem swoje kłopoty z bezpieką, więc jeden więcej nie robił mi różnicy, a na dodatek miałem swoje własne mieszkanie (czyli nie można mnie było w żaden sposób wyrzucić), stanęło więc na tym, że to będzie mój adres.
Jak długo funkcjonował?
Pojawił się po raz pierwszy w 4 numerze i był publikowany do końca „podziemnego bL”, czyli do numeru 13.
Adres wrocławski, ale pismo krakowskie.
Wydawała je krakowska podziemna „Oficyna Literacka” (mówimy o okresie podziemnym, legalny „Brulion” przeniósł się do Warszawy), skład redakcji, poza mną i chyba Marcinem Sendeckim, też był krakowski. Byli to, nie wiem, czy wszystkich wymienię, bo jednak jestem już panem po czterdziestce i mogę nie pamiętać: Robert Tekieli – ówczesny student geografii, Krzyś Koehler, Marcin Baran, Cezary Michalski – studenci polonistyki. Myśmy się wszyscy nie znali. W końcu to była konspira. Spinał to wszystko Tekieli. To miało trochę konstrukcję podobną do paryskiej „Kultury”, grupa „wolnych elektronów” i jedna osoba, która układa to w pismo. Tą osobą był Tekieli, który to pismo wymyślił.
Jaki był Twój przydział?
Odpowiadałem za swoje teksty (miałem zapełnić określoną ilość stron) oraz ściąganie tekstów od różnych osób, które wpadną mi w oko. No i za obsługę biura, w które zamieniło mi się z czasem mieszkanie. Okazało się nagle, że ludzie nie boja się przysłać tekstów do publikacji, niektórzy nawet przynosić je osobiście. Pamiętam np. człowieka, który przyjechał specjalnie z Warszawy, by dostarczyć swoje wiersze. Bardziej liczył na swoje szczęście niż na pocztę polską. Kiedy wyjechałem z Polski w 1988, biuro prowadziła moja mama, która sprowadziła się wtedy do mojego mieszkania. Przeżyła koszmar, bo wtedy został ogłoszony konkurs na tomik i tych tekstów zaczęły przychodzić tony. Krzyś Koehler obracał kilka razy w tygodniu między Krakowem a Wrocławiem z plecakiem, żeby to wszystko przewieźć do Krakowa. Dla przypomnienia dodam, że to był ten konkurs, który uczynił sławnym Marcina Świetlickiego.
Ty jednak nie uczestniczyłeś już bezpośrednio w tych wydarzeniach. Zdecydowałeś się na wyjazd do Stanów. Dlaczego?
Takie krakowskie grafitti z tamtego czasu, z 1988 roku, namalowane zresztą przez związaną z „bL”, Manuelę Gretkowską, która także, trzy miesiące przede mną, wyjechała, oddaje nasz stan ducha. Brzmiało „Strzelaj albo emigruj”. To był straszny czas, żyło się jak w magmie. Więc gdy po 11 latach starań dali mi w końcu paszport, który był ważny 3 lata, postanowiłem więc, że do końca ważności tego paszportu, czyli przez 3 lata, pożyje sobie w normalnym świecie. Sądziłem wtedy, że jak wrócę, to znowu mi ten paszport zabiorą i będę ugotowany przez wiele lat. A tu w pół roku po moim wyjeździe wszystko walnęło… Ale i tak siedziałem ponad trzy lata. Stany to był przypadek, akurat stamtąd miałem zaproszenie.
Pod Twoją nieobecność w Polsce ukazują się Twoje dwie książki, tomik Próba ucieczki oraz zbiór opowiadań wydanych wspólnie z Mirosławem Jasińskim Opowieść heroiczna. Jak z perspektywy czasu oceniasz swój poetycki i prozatorski debiut?
Poetycki dorobek za pomocą iskrówki ze Stanów zakazałem rozpowszechniać, bo właśnie przestałem pisywać wiersze. I miałem do nich stosunek, powiedzmy, ambiwalentny. Ten mój zakaz został oczywiście olany i wydawca rozpowszechnił nakład. I wyobraź sobie, rozeszło się w ciągu pół roku 1000 egz. Pewnie zazdrościsz?
Przyznaje, że nie wiem, jakie nakłady rozchodziły się wówczas w podziemiu. Dzisiaj 1000 egz. książki poetyckiej zarezerwowane jest wyłącznie dla kilku książek rocznie.
Wydawanie w podziemiu miało pewne uroki. Teraz mój sąd na temat moich wierszy jest mniej radykalny. To znaczy już ich nie piszę, ale nie uważam tych publikowanych za jakąś katastrofę. Niektóre nawet lubię. Tak na marginesie, to jeden z tych wierszy jest nawet ulubionym wierszem Marcina Barana i ponoć zna go na pamięć. To mi mówił Świetlicki, że kiedyś była jakaś sesja na UJ, gdzie Baran miał wygłosić referat. I zamiast tego referatu wyrecytował mój wiersz, gdyż jak powiedział, jego referat nie miał sensu, bo to wszystko, co on miał napisać, ja zawarłem w tym wierszu. Ale to opowiadał Świetlicki, mnie przy tym nie było.
Co do książki prozatorskiej, to traktuję ją o wiele poważniej. Myśmy z Mirkiem w tej książce jako pierwsi poruszyli np. problem niemieckości Wrocławia. Wydawaliśmy poza cenzurą więc mogliśmy. Po nas dopiero przyszli następni: Andrzej Zawada, Olga Tokarczuk. Z tą książką zresztą związany jest mały skandal. Opowiem, bo to coś mówi o tamtych czasach. Otóż jeszcze przed jej wydaniem, a już po ukończeniu zostaliśmy zaproszeni do Towarzystwa Adama Mickiewicza na wieczór autorski. Był rok 1987. Towarzystwo wtedy działało przy filologii polskiej i było chyba jedynym miejscem we Wrocławiu, poza kościołami, gdzie bez obciachu można było wystąpić. Ponieważ zamierzaliśmy czytać właśnie te „niemieckie opowiadania”, to zatytułowaliśmy wieczór „Junge prose aus Breslau” i tak to było napisane na plakacie i zaproszeniach. Efekt tego był taki, że na wieczór przyszedł tłum Niemców z germanistyki, a np. redaktorzy „Odry”(chodzący zawsze na spotkania Towarzystwa), którzy wtedy bali się własnego cienia, uznali ten niemiecki tytuł za prowokację polityczną i nie przyszli. Zresztą oni wtedy lansowali tezę o tym, że Wrocław był zawsze piastowski. Pogląd w tej kwestii zmienili dopiero, kiedy już było wolno, czyli w 1989 roku. Zresztą prozę pisuję do dzisiaj. Ostatnio udaje mi się nawet kończyć to, co zacząłem.
Mieszkając w Stanach, nadal współpracowałeś z „brulionem”. Robert Tekieli obarczył Ciebie misją namówienia na publikację wierszy oraz przygotowanie rozmowy z Tymoteuszem Karpowiczem. Skąd taki pomysł? Wiadomo, że „brulion” wówczas interesował się autorami pozostającymi na uboczu. Czy to był jedyny powód?
To było trochę inaczej. „Brulion” działał na innych zasadach, takich „wolnych elektronów”, których działania Robert koordynował. My informowaliśmy go, co przygotowujemy, jakiego rodzaju są teksty, a on jeżeli uznał, że do kompozycji numeru jest mu potrzebne oświetlenie problemu z innej strony, taki tekst zamawiał. Wtedy działały trzy ekipy „bL”: krajowa, paryska (Manuela Gretkowska i Czarek Michalski) i nowojorska (do mnie z czasem dołączyli Iza Filipiak i Piotrek Siemion), a Robert koordynował pracę tych zespołów i tak układał numery, by były spójne. Nie było innej możliwości technicznej robienia tego pisma, przy tak rozrzuconym składzie redakcji. Więc myśmy redagowali całe bloki, szukaliśmy tam, gdzie z kraju trudno było dotrzeć. Tak się pojawił np. w „bL” wywiad z Vonnegutem czy słynny blok feministyczny. Tak to mniej więcej wyglądało. Więc misją obarczyłem się niejako sam. Ale prawda, że był apetyt na Karpowicza, podobnie jak Ivana Blatnego czy Miłobędzką, czyli poetów funkcjonujących na uboczu. I jak powiedziałem Robertowi, że mam namiar na Karpowicza, to już mi tego nie odpuścił. Problem był w tym, że ja średnio interesowałem się wtedy poezją Karpowicza, więc zanim się przygotowałem do tej rozmowy, to minął jakiś rok, bo jeszcze musiałem zarabiać na utrzymanie.
Czy w dniu, w którym zadzwoniłeś po raz pierwszy do Karpowicza, zdawałeś sobie sprawę, że oto zaczyna się jedna z najbardziej niezwykłych przygód w Twoim życiu?
Nie, podobnie jak nie zdaję sobie sprawy z tego, co wydarzy się jutro. A tak poważnie, spotkanie Karpowicza to rzeczywiście była fascynująca przygoda intelektualna, i dla mnie, i dla Jarka. A w moim przypadku także przygoda, która pchnęła moje życie zawodowe na nowe tory. Realizacja filmu o Karpowiczu była początkiem trwającej do dzisiaj przygody z telewizją. Bo wcześniej byłem raczej antytelewizyjny i przy wcześniejszych flirtach „Brulionu” z tym medium, jakim był realizowany dla Programu 2 program „Dzyndzy Lyndzy”, ja się trzymałem od tego daleko. Wolałem brulionowy flirt z warszawskim radiem „Kolor”, gdzie wspólnie z Anią Maruszeczko, Tekielim i Cezarym Michalskim robiliśmy cotygodniowy magazyn „Ultrafiolet”. Telewizja mnie wtedy mierziła. A po zrobieniu tego filmu zafascynowała jako medium.
Kto wpadł na pomysł, aby zrobić film o Karpowiczu?
Na to, że trzeba koniecznie wnieść do mieszkania Karpowicza kamerę, wpadł Jarek Szoda, z którym byliśmy w Chicago, kiedy ujrzał fiszki. Ja wcześniej miałem nieudaną próbę zrobienia wywiadu z Karpowiczem i kiedy Jarek zapytał Karpowicza o to, czy może wnieść kamerę, zrobiło mi się zimno, ale ku mojemu zdziwieniu Karpowicz się zgodził. Kamerę mieliśmy w samochodzie, gdyż Karpowicz zaprosił z Nowego Jorku Izę Filipiak, Jarka Szodę i mnie na sesję przybosiowską i Jarek zabrał kamerę, aby te sesję Karpowiczowi zdokumentować. Czyli ta kamera była w odpowiednim momencie, we właściwym miejscu. Piszę o tym w książce, więc nie będę historii tego dnia tu rozwijał. Tak czy inaczej, do Polski wróciliśmy z kasetą z nagranym Karpowiczem, a decyzja o tym, że próbujemy zrobić film, zapadła w samochodzie, kiedy ruszyliśmy spod domu Karpowicza. Ja po tygodniu miałem wracać do Polski, z tej swojej niby emigracji, Jarkowi kończyło się stypendium i też wracał. Więc po miesiącu już byliśmy w Polsce i zabraliśmy się za szukanie pieniędzy.
A kto podjął w telewizji decyzję, aby wyłożyć środki na film o zapomnianym poecie?
Jarek jako uznany operator miał te ścieżki przetarte. No i ważne było to, że mieliśmy już jakieś nagranie. Pieniądze ostatecznie wyłożył Jerzy Kapuściński z Programu 2 i nie trzeba było go specjalnie przekonywać, bo doskonale wiedział, kto to jest Karpowicz. Załatwianie trwało rok, głównie z tego powodu, że wcześniej chodziliśmy po innych redakcjach, które dysponowały większymi budżetami niż Jurek. Ale tam z różnych powodów nic nie załatwiliśmy, ale to nie niekompetencja redaktorów była powodem, tylko na przykład to, że mieli budżety już rozplanowane. W końcu Jurek Kapuściński jakoś wysupłał wystarczającą sumę i pojechaliśmy do Chicago.
Jak po roku przywitał Was Karpowicz?
Lecąc do Chicago, wcale nie mieliśmy pewności czy ten film zrobimy. W rozmowach telefonicznych, jakie z nim prowadziliśmy przed wylotem, Karpowicz nagle się tego projektu wystraszył i mówił, że oczywiście chętnie się z nami spotka, ale o filmie mowy nie ma. Ponieważ mięliśmy uruchomiony budżet, zrobione pierwsze zdjęcia, musieliśmy zaryzykować i polecieć do USA, licząc, że na miejscu jakoś go przekonamy, a jeżeli nam się nie uda, to pokręcimy trochę w Chicago i z tego, co mamy, spróbujemy coś sklecić. Gdyby nam się nie udało, to pewnie długo byśmy to spłacali. Po wylądowaniu zadzwoniłem do Karpowicza. Dalej był na nie. Ale wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy, bo i tak nie mieliśmy innego wyjścia. A w drodze ustalaliśmy taktykę, jak przekonać Karpowicza. Koncepcja była mniej więcej taka: najpierw wchodzimy bez sprzętu i wdajemy się z Karpowiczem w długą oswajającą rozmowę. Musieliśmy go oswoić z obecnością Marka Myszczyńskiego, który miał realizować dźwięk. Następnego dnia mieliśmy zamiar wnieść nieśmiało magnetofon, no a po magnetofonie do kamery już tylko jeden skok. Tak to sobie wykombinowaliśmy. Zajechaliśmy do Oak Park pod dom Karpowicza, a tutaj pełne otwarcie ze strony Karpowicza. Wpuścił nas od razu z kamerą, najpierw do ogrodu, a potem do domu…
Jak można to wyjaśnić? Na podstawie moich skromnych kontaktów z Karpowiczem dochodzę do wniosku, że był nade wszystko bardzo ciepłym i otwartym na druga osobę człowiekiem.
Masz rację, był ciepły i otwarty, wspaniały, przyjacielski. Ale miał też daleko postawioną granice tego, co intymne. A my już wkraczaliśmy w sferę intymną. A poza tym on nie rozumiał telewizji, nie oglądał, nie miał telewizora. Trochę się tego bał.
Swego czasu Karpowicz zaskoczył mnie w rozmowie swoją wiedzą na temat Biura i ówczesnego festiwalu w Legnicy. Skąd on Twoim zdaniem czerpał wiedzę na temat tego, co działo się w Polsce?
Myślę, ze głównie od Tomka Tabako, redaktora „2B”. Trochę ode mnie. On generalnie lubił zaanarchizowanych młodych, od których oczekiwał świeżości i odwagi, stąd jego współpraca z „2B”. Był też entuzjastą „bL”, podobnie jak Bieńkowski. Oni obaj uważali, że w sztuce należy być odważnym. Nie znosił koniunkturalistów i lizusów i rzeczy wtórnych.
Odnoszę wrażenie, że o ile w pierwszych dniach podchodził do projektu z dużą rezerwą, z każdym kolejnym dniem angażował się coraz bardziej, by wreszcie na końcu otworzyć się przed Wami całkowicie.
Rozmowa z nim nie miała scenariusza. Nam zależało, aby była spontaniczna, aby po prostu oprowadzał nas po swoim świecie. Aby sytuacje nas zaskakiwały. To mu powiedzieliśmy i on się na to zgodził. Nie interesowały nas zagadnienia historyczno-literackie. Nas interesowało to, dlaczego Karpowicz milczy, jako poeta. Jaki jest tego powód. Chcieliśmy zapisać jego milczenia. Tak się robi dokument, że powoli wchodzi się wraz z bohaterem w jego świat. Tempo tego wchodzenia, a także to, jak głębokie jest to wejście, zależy od bohatera.
Zdjęcia trwały kilka dni, czy mógłbyś opowiedzieć, jak to wyglądało?
Zdjęcia trwały około tygodnia. Mieszkaliśmy gdzie indziej. Przyjeżdżaliśmy rano po śniadaniu i siedzieliśmy u Karpowicza do późnego popołudnia. W ciągu dnia nagrywaliśmy ok. 2 godzin materiału. Dużo czasu pożerało przestawianie świateł. Karpowicz często też prosił o przerwę.
Jak znosił Waszą obecność, czy praca z kamerą sprawiała mu jakąś trudność?
Naszą obecność znosił chyba dobrze, skoro nas nie wyrzucił, ani nie kazał wyłączyć kamery. Do kamery dość szybko się przyzwyczaił. To znaczy przestał ją zauważać. Ta „improwizowana” metoda robienia filmu miała właśnie to szybkie zapomnienie o istnieniu kamery spowodować.
Zapewne wiele ciekawych rozmów toczyło się poza kamerą, choćby w trakcie ustawiania całej filmowej maszynerii – dźwięku, świateł. Czy coś utkwiło Ci szczególnego w pamięci? Bodaj dwie anegdoty przywołujesz we wstępie do Mówi Karpowicz.
Przypominam sobie jedną anegdotę wartą opowiedzenia. Myśmy z Jarkiem byli spięci, zadając pytania. Baliśmy się, że naruszymy pytaniem jakąś przestrzeń i to spowoduje, że Karpowicz się obrazi albo zamknie się przed nami. Więc na początku chodziliśmy po tym domu (ośmieliliśmy się później) i ogrodzie trochę jak po polu minowym, starając się sprawiać gospodarzom jak najmniej kłopotu. No i chyba drugiego dnia, kiedy już wróciliśmy do siebie, zadzwonił Karpowicz. Telefon odebrał Marek Myszczyński, chwilę gadali i nagle Marek pyta:
– A co będzie?…A chrzan będzie?
Tu my z Szodą dostaliśmy zawału z powodu tej bezczelności i już widzieliśmy nasz film w gruzach. Na to wchodzi Marek i mówi:
– Karpowicz prosił, abyśmy nie jedli śniadania na mieście, bo zjemy u niego Powiedział, że będą parówki cielęce.
– A o co chodziło z tym chrzanem, chamie jeden?
– No zapytałem, czy też będzie, bo jak to parówki bez chrzanu…
Zrobiliśmy mu dziką awanturę. Okazało się, że zupełnie niesłusznie. Bo Karpowicz z dziką radością utarł o 5 rano chrzanu dla Marka, którego (jak się przyznał dopiero pod koniec zdjęć) uwielbiał, bo widok siedzącego w słuchawkach i zasłuchanego Marka ośmielał go i pomagał mu odpowiadać na nasze pytania.
Czy Karpowicz był ciekawy nagranego materiału? Obejrzał film?
Obejrzał film. Znam jego recenzję po pierwszym obejrzeniu z listu do Krystyny Miłobędzkiej. Nie była do końca entuzjastyczna, był zaskoczony formą filmu, ale nie było też tak, że mu się zupełnie nie podobał. Generalnie miał ten problem, który mają wszyscy bohaterowie filmów dokumentalnych. Po pierwszym obejrzeniu filmu są przerażeni tym, jak wyszli, i mają ochotę zabić realizatorów, bo sobie wyobrażali, że rzecz będzie wyglądała inaczej… z czasem ten film chyba nawet polubił, bo nie przestał się do nas odzywać, ani się na nas nie obraził. Może sprawił to fakt, że pozostałym występującym film się podobał i go jakoś przekonali, już nie pamiętam dokładnie.
Po realizacji filmu nie skończyła się Twoja znajomość z autorem Trudnego lasu. Byłeś pierwszą osobą, która dzieliła się z nim wrażeniami po lekturze Słojów zadrzewnych.
Kontaktowaliśmy się, czasem telefonicznie. Jak teraz o tym myślę, to za rzadko.
Jak sądzisz, czemu Karpowicz nie zdecydował się przenieść do Wrocławia?
Myślę, że bał się, czy się tu odnajdzie. Był już człowiekiem po siedemdziesiątce, może nie miał już siły na zaczynanie od nowa, to w ogóle jest problem złożony, było jeszcze kilka powodów, ale nie upoważnił mnie, aby mówić o nich publicznie… Później zachorowała Pani Maria.
Wiedziałeś o planach Biura związanych z Karpowiczem. Chyba byłeś nawet świadkiem narad, jakie prowadziliśmy w marcu z Krystyną Miłobędzką i Andrzejem Falkiewiczem odnośnie zaproponowania Mu publikacji dzieł zebranych, zaproszenia na przyszłoroczny festiwal oraz wysłania do niego sekretarza. Jak wiesz, tuż przed śmiercią przystał na nasze propozycje. O ile pamiętam, byłeś przychylnie nastawiony do tych pomysłów. Z wszystkim jednak się spóźniliśmy. Jak myślisz, co teraz będzie dalej ze spuścizną Karpowicza?
Mam nadzieję, że nasza książka rozbudzi jakiś apetyt na Karpowicza u zwykłych czytelników. Ona celowo ma formę reportażu, a nie rozprawki filologicznej, bo moim zdaniem największe nieszczęście Karpowicza polega na tym, że pisali o nim głównie naukowcy, najczęściej nudne i niezrozumiałe rozprawy. A naukowcy, jak wiadomo, generalnie są przekonani o tym, że jak się zejdą w pięciu i o czymś pogadają (mówiąc zresztą głównie o sobie i pokazując sobie nawzajem swoją erudycję i znajomość mnóstwa zagranicznych wyrazów), to rozpowszechnili dzieło. Nikt nie potrafił nim zaciekawić na poziomie popularnym. A to nie jest aż tak trudna poezja, aby zwykły czytelnik czegoś w niej nie znalazł dla siebie. Gdy teraz się spojrzy z dystansu, to okazuje się, że największy kłopot, jaki czytelnik miał z Odwróconym światłem czy Rozwiązywaniem przestrzeni, to była forma zapisu, nazwijmy go upraszczając równoległym. Tyle, że to, co sprawiało kłopot czytelnikom, których percepcję kształtowały książki, dla dzisiejszych młodych, których percepcję kształtują komputery i Internet z tymi wszystkimi odsyłaczami, to powinna być bułka z masłem i dodatkowa atrakcja. Bo te książki przecież są jak gra komputerowa… I w tym upatruję wielką szansę Karpowicza na przetrwanie.
W marcu tego roku rozmawiałem z Prezydentem Wrocławia o naszych planach związanych z zaproszeniem Tymoteusza Karpowicza i wydaniem dzieł zebranych. Życzliwość Pana Dutkiewicza dla tych projektów, a także deklaracja pomocy z Ministerstwa Kultury, sprawiały, że nasze propozycje dla Pana Tymoteusza miały solidne podstawy. Cieszę się, że udało się zrealizować pomysł sprowadzenia prochów Pani Marii i Pana Tymoteusza. Jak odbierasz to zaangażowanie miasta?
Moje kontakty z magistratem mają charakter dość zawiły. Przy całej mojej sympatii do Rafała Dutkiewicza i Jarosława Brody. Ale to dotyczy innych kwestii. Jednak ten ich pomysł powitałem entuzjastycznie.
Teraz przed przychylnie nastawionymi władzami Wrocławia znacznie trudniejsze zadanie – sprowadzenie biblioteki Karpowicza do Ossolineum. Nie wiem, czy podzielasz zdanie, że jeśli się to uda, to chyba trzeba na początku oddać fiszki, rękopisy i dokumenty do opracowania archiwistom, a dopiero potem badaczom.
Przy fiszkach archiwiści polegną. One są uporządkowane, ale tak, jak chciał je uporządkować Karpowicz dla siebie. Fiszki w końcu są prywatna pomocą. Lepiej niech je zostawią jako eksponat do przeglądania, bo zwariują. Chociaż z dziką radością przeczytałbym uczoną pracę, jakiegoś „karpowiczologa” interpretującą zawartość tych pudełek. To mogłaby być niezła jazda.
A co sądzisz o idei powołania do życia Domu Literackiego, który za kilka lat mógłby zająć się m.in. badaniami nad opracowanymi już przez Ossolineum dokumentami?
Mam sceptyczny stosunek do instytucji pomnikowych. Wolałbym, aby Karpowicz wywoływał jak najdłużej emocje zwykłych czytelników, a nie starających się o stypendia naukowców. Tylko taka poezja żyje.
Producentem filmu była również firma ATM, dzisiaj bardziej znana z serialu „Świat wg Kiepskich” oraz „Baru”. Aż trudno uwierzyć, że zaczynali od tak ambitnego projektu. Dzisiaj razem z Markiem Myszczyńskim, ówczesnym współwłaścicielem ATeMu robisz Telewizyjne Wiadomości Literackie.
„Kiepscy” to świetny serial, zwłaszcza odcinki pisane przez Sobiszewskiego, Sadzę i Kalwasa. Np. odcinek, który był przeróbką „Końcówki” Becketa. Mieli kilka takich, które były arcydziełem w tym gatunku. ATM produkował też wiele świetnych dokumentów. Firmy tego typu muszą po prostu robić wszystko, żeby przeżyć.
Tak, TWL to fajna zabawa dla mnie, bo mogę czasem popastwić się nad Profesorem Beresiem, który jako mgr a potem dr Bereś pastwił się nade mną jako studentem. Poza tym lubię robić rzeczy, które mają głębszy sens, a ten program taki chyba ma, skoro istnieje już 10 lat i miewa czasem i milion widzów.
Mirku, dziękując Ci za książkę, która sprawiła, że Biuro może zrealizować chociaż część planów związanych z prezentacją twórczości Karpowicza na przyszłorocznym festiwalu, życzę Ci dalszych okazji do pastwienia się nad Staszkiem i miliona widzów w każdym miesiącu.
Dziękuję. Miłego rozpowszechniania.
Menadżer kultury. Redaktor naczelny i właściciel Biura Literackiego. Wydawca blisko tysiąca książek, w tym m.in. utworów Tymoteusza Karpowicza, Krystyny Miłobędzkiej, Tadeusza Różewicza i Rafała Wojaczka, a także Boba Dylana, Nicka Cave'a i Patti Smith. W latach 1990-1998 działacz samorządowy. Realizator Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy (1993-1995). Od 1996 roku dyrektor festiwalu literackiego organizowanego jako Fort Legnica, od 2004 – Port Literacki Wrocław, od 2016 – Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, a od 2022 – TransPort Literacki w Kołobrzegu. Autor programów telewizyjnych w TVP Kultura: Poezjem (2008–2009) i Poeci (2015) oraz filmu dokumentalnego Dorzecze Różewicza (2011). Realizator w latach 1993–1995 wraz z Berliner Festspiele Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy. Wybrany podczas I Kongresu Menedżerów Kultury w 1995 roku do Zarządu Stowarzyszenia Menedżerów Kultury w Polsce. Pomysłodawca Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Współtwórca Literary Europe Live – organizacji zrzeszającej europejskie instytucje kultury i festiwale literackie. Organizator Europejskiego Forum Literackiego (2016 i 2017). Inicjator krajowych i zagranicznych projektów, z których najbardziej znane to: Komiks wierszem, Krytyk z uczelni, Kurs na sztukę, Nakręć wiersz, Nowe głosy z Europy, Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty, Pracownie literackie, Szkoła z poezją. Wyróżniony m.in. nagrodą Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego IKAR za „odwagę wydawania najnowszej poezji i umiejętność docierania z nią różnymi drogami do czytelnika” oraz nagrodą Biblioteki Raczyńskich „za działalność wydawniczą i żarliwą promocję poezji”.
Urodzony w 1959 roku. Prozaik, publicysta, dziennikarz. Opublikował mi.n. tom wierszy Próba ucieczki.