Aleksandra Gieczys-Jurszo: Widok z okna w podróży służbowej to bardzo nieoczywista pozycja w Pani dorobku – łączy fotografie z minifabułami. Kiedy narodził się pomysł na tę książkę?
Inga Iwasiów: Kilkanaście lat temu, ale sam pomysł w jego ostatecznie zrealizowanej postaci z pewnością trzeba wiązać z moimi mediami społecznościowymi. Jak wszyscy, wcześniej robiłam różne zdjęcia w podróżach, coś nawet na ich temat notowałam, choć nie mam żadnego porządnego archiwum z tych wyjazdów. Podróżować służbowo – na konferencje, na zamiejscowe wykłady czy na spotkania z czytelnikami – zaczęłam ponad 35 lat temu, a więc zdecydowanie w erze przedinternetowej.
Zależało pani na uporządkowaniu wspomnień?
Nie, mój zbiór był zbyt niekompletny, by mógł stać się dziennikiem lub pamiętnikiem. Do książki weszły wybrane fotografie, które byłam w stanie odzyskać z różnych dysków komputerowych. Część z nich bezpowrotnie straciłam. A wraz z nimi – opowieści, które wywoływały. Dlatego zrezygnowałam z datowania, choć zdjęcia i związane z nimi narracje są uporządkowane chronologicznie.
Pisze pani: „Kronika moich podróży służbowych to jest światek, te przemieszczenia między imprezami, konferencjami, spotkaniami, dyskusjami, hotelami i widokami za oknem. To jest w gruncie rzeczy moja fabuła i mój dokument w jednym”. Brzmi trochę jak opowieść o banale codzienności.
Ale ja uważam, że to właśnie banał codzienności jest najciekawszy. Jako pisarka i jako badaczka autobiografii najpilniej przyglądam się banałom, także tym we własnym życiu. Eleganckie spotkania autorskie, wykłady gościnne, konferencje i festiwale literackie to fasada, która skrywa brzydkie pokoje hotelowe, odrapane dworce czy szybką kolację z sieciowego marketu spożywczego. Trochę pisałam o tym w Blogotonach, mojej poprzedniej książce non-fiction. Jednak tam częściej obierałam za temat atrakcyjne wystawy, które widziałam przy okazji podróży, czy wydarzenia polityczne, które miały miejsce podczas moich wyjazdów. W Widoku z okna w podróży służbowej to wszystko jest już w tle, bo kiedy zamykam się w pokoju hotelowym, to zostaje już tylko wąski kadr widoku z okna i zmęczenie.
Ktoś mógłby jednak powiedzieć, że kiepska kolacja z Żabki i nijaki widok z okna to niewielka cena za uznanie, z jakim spotyka się pani jako akademiczka i pisarka podczas swoich podróży. Może te niedogodności są jednak tego warte?
Na tak zadane pytanie mogę odpowiedzieć tylko twierdząco: tak, to jest tego warte. Ale to miała być szczera książka, więc trzeba chyba ująć to tak, że ciało czasem wie lepiej. Owszem, to wspaniałe, że jestem zapraszana w tak wiele miejsc, że mam wypełniony kalendarz, że zawsze czeka na mnie jakiś czytelnik, który chce się ze mną spotkać. Więc finalnie bilans wychodzi na plus. Drugą stroną tego wszystkiego jest fizyczny ból ciała od targania ciężkiej walizki na piętro hotelu, w którym nie ma windy, czy kiepskie jedzenie, bo na lepsze nie ma czasu. Albo samotność, bo podróżuje się raczej w pojedynkę, a ona również bywa nieznośna. Skoro tak jest, to dlaczego miałabym o tym nie napisać?
Da się przyzwyczaić do tej, jak pani to nazywa, sterylnej obojętności hoteli?
Moje pierwsze podróże służbowe jako akademiczki to regularne wyjazdy ze Szczecina do Gorzowa, gdzie pracowałam początkowo w filii Uniwersytetu Szczecińskiego, a następnie w oddziale Wyższej Szkoły Zawodowej. Najpierw nocowałam w jakichś przyszkolnych pokojach, później „awansowałam” do hotelu sieciówkowego. Pisząc Widok z okna w podróży służbowej, zastanawiałam się, co mnie bardziej męczyło: nieestetyczność i brud pokoi służbowych czy nowy, pachnący plastikiem hotel. I jedno, i drugie wydaje się uciążliwe, ale chyba największą niedogodnością jest to, że wchodzi się w przestrzeń, którą zajmowało w przeszłości wiele osób, a pozostały po nich co najwyżej zadrapania, pęknięcia, kurz, który się wbił w szpary, ale ich już tam nie ma. Ja też jestem tam tylko na chwilę i po mnie zostaje to samo. Małe zniszczenia, przejściowe przestrzenie.
Pisze pani: „Do jednych hoteli pasują wódka i samobójstwo. Do innych – czekolada i seks”.
Nawet najgorszy hotelowy pokój po kilku dniach przestaje być bardzo zły, bo oswajają go nasze przedmioty rozłożone na biurku czy łóżku. Więc przyzwyczajam się do tego, że jest brzydko, jest nieciekawie. Jakoś zadomowiłam się w tej przejściowości i w takim poczuciu, które wydaje mi się dorosłe, że to wszystko jest nieuniknione, na tym polega życie.
Znośny standard, gdzie nie zawsze jest uroczo i miło – to jest właśnie życie?
No właśnie, świetnie pani to ujęła. Myślę, że te moje podróże do nieluksusowych miejsc to jest właśnie, oczywiście w metaforycznym sensie, życie.
W książce pisze pani, że prowadząc życie pisarki i akademiczki, „jest komiwojażerką oferującą tu wiersz, tam referat, gdzie indziej wykład”. Jest pani po prostu delegatem w podróży.
Bo tak rzeczywiście jest. Usytuowanie rynkowe pisarek i pisarzy wymaga od nich, by cały czas pokazywali się od najlepszej strony, by wciąż z entuzjazmem opowiadali, jak wspaniale jest spotykać się z czytelnikami i jak przecudnie jest rozdawać autografy. I tak, to wszystko jest świetne, sama to lubię ale – powtarzam – dlaczego mam ukrywać, że dojechanie do jakiejś odległej miejscowości to jest jednak trud, że spędzanie wielu godzin w podróżach to jest jakaś strata? Oczywiście mogłabym nie jeździć, ale jednak widzę sens w takim byciu komiwojażerką, która dostarcza idei czy wierszy, z których może coś dla innych wynikać. To nie jest żadna misja, ale banalna codzienność, która nie wyraża się w kategoriach wzniosłości czy wielkich ideałów. Mała próba inkrustowania codzienności wierszem czy referatem.
Widok… to bardzo intymna książka, wielokrotnie odkrywa się pani przed czytelnikami.
Tak, choć z pewnością nie w pełni, dawkując swoje autobiograficzne „ja”. Niemniej z pewnością jest to opowieść najbardziej intymna ze wszystkich, które spisałam. Uczciwość wymaga, bym przesadnie nie autokreowała narracji tej książki. W związku z tym, jak zresztą każda osoba, bywam w niej też irytująca a może nawet niesympatyczna (śmiech).
Uderzył mnie ten cytat: „Jestem tu przypadkiem, w zastępstwie. Łapię luksusowy ochłap z życia wyższych sfer literackich”. Zaskoczył mnie, bo mówi o lęku przed tym, jak zostanie się odebranym, o pozorowanej pewności siebie, o strachu przed sprawieniem zawodu czytelnikom, studentom, o tym, że wysokie poczucie wartości przysługuje zawsze komuś innemu. A pani jest przecież uznaną pisarką, krytyczką i historyczką literatury!
Myślę, że takie wątpliwości towarzyszą wszystkim twórcom, nie tylko pisarzom i pisarkom. Mamy w sobie komponent narcystyczny, który sprawia, że łatwo wierzymy w swoją ważność i chcemy skupiać na sobie uwagę. Ale czujemy też niepewność. I nie wiem, czego we mnie jest więcej: narcyzmu czy wątpliwości. Jestem już na tym etapie życia, w którym przeżywam wchodzenie w strefę cienia związaną z wiekiem. Czuję, że przychodzą nowe autorki, nowi autorzy, jest wymiana pokoleniowa i moja obecność nie jest już tak bardzo interesująca. Ale to chyba już tak jest z byciem pisarką, że nigdy nie pisze się w porę, bo albo robi się to za wcześnie, albo za późno, albo coś innego jest w danym momencie modne. Ja nawet wolę ten stan od samozadowolenia. Czasem myślę, że chciałabym się już uspokoić i mieć więcej pewności, że mam już uznanie jako twórczyni, ale może to nigdy nie nastąpi, może musi tak być niekompletnie, nie dość. Chciałam, by wybrzmiało to również w książce.
Pisze pani: „Mój ulubiony krytyk (dobrze, chciałabym napisać: przyjaciel) kiedyś zapytał, przed czym uciekam, jadąc. Nie umiałam odpowiedzieć, bo to źle postawione pytanie. Nie uciekam, jadąc, po prostu nie umiem zrezygnować z biegu na karuzeli”. Wciąż pani nie umie zwolnić?
Czasem robię to świadomie, odmawiając jakichś wyjazdów. Z Późnym życiem, moją ostatnią powieścią, odbyłam około 50 spotkań. To było dla mnie intensywne, bardzo ważne doświadczenie. I sama je sprowokowałam, bo w mediach społecznościowych wysłałam anons, że chętnie przyjadę, by porozmawiać o Późnym życiu. I były to bez wyjątku bardzo dobre rozmowy, więc ich nie żałuję. Czasem myślę, że książki same w sobie nie są już takie ważne, że ważniejsze stają się sprowokowane przez nie rozmowy.
No właśnie, Widok z okna w podróży służbowej opowiada również o miastach i miejscach przyjaznych dla pisarzy (napisała pani, że „Olsztyn czule pieści pisarki”).
To, jak się w danym mieście traktuje literaturę, widoczne jest czasem w drobiazgach. Cudowne jest, jeśli ktoś wychodzi po pisarkę na dworzec, a jeszcze cudowniejsze, kiedy chce z nią zjeść ciepły posiłek. Często doświadczałam tego nie podczas wielkich festiwali, tylko gdzieś w małych miejscowościach, zaproszona przez bibliotekę, w której pracują cudowne osoby, uznające spotkanie z pisarką za święto. Są festiwale zimne i festiwale ciepłe (śmiech). Są pobyty niemal pozbawione uczuć i te nimi nasycone. Ciepło wydzielają te, podczas których jest się witaną, zaopiekowaną, otoczoną serdecznością.
Jedna z bohaterek Późnego życia marzyła o tym, by zostać hotelarką. To oczywiście żart, ale czytając Widok z okna w podróży służbowej trudno oprzeć się złudzeniu, że stała się pani ekspertką od hotelarstwa…
Tak, uważam, że tak jest (śmiech). Po tylu wizytach w tak wielu źle prowadzonych hotelach, mam na ich organizację oko. Ale moich rad nikt nie słucha, więc, niestety, nie będzie to mój nowy zawód (śmiech).