wywiady / o pisaniu

Bez płaczów, dąsów i rzucania mięchem

Jacek Dehnel

Kuba Mikurda

Z Jackiem Dehnelem, tłumaczem poezji Philipa Larkina z wydanej w Biurze Literackim książki Zebrane, rozmawia Kuba Mikurda.

Biuro Literackie

Kuba Mikur­da: Pra­cu­jesz nad tłu­ma­cze­niem kil­ku tomów Phi­li­pa Lar­ki­na, pro­ble­ma­ty­ce prze­kła­du auto­ra The Whit­sun Wed­dings poświę­ci­łeś pra­cę magi­ster­ską. Jak sko­men­to­wał­byś wpływ lar­ki­now­skie­go pro­jek­tu poetyc­kie­go na wła­sne wier­sze? Jest to o tyle intry­gu­ją­ce, że Cze­sław Miłosz kon­se­kwent­nie i z pasją sytu­ują­cy Lar­ki­na jako wła­sne­go opo­nen­ta (na płasz­czyź­nie poetyc­kiej i ide­olo­gicz­nej) wyznał, że poety­ka two­ich wier­szy jest mu bli­ska i to wła­śnie ona skło­ni­ła go do pochleb­ne­go osą­du. Czy zatem brak w two­jej poezji uchwyt­nych moty­wów lar­ki­now­skich, czy też nobli­sta ich nie usły­szał?

Jacek Deh­nel: Nie­chęć Miło­sza do Lar­ki­na jest dla mnie tajem­ni­cą z pogra­ni­cza lite­ra­tu­ry i psy­cho­lo­gii. Lite­ra­tu­ra na Świe­cie dru­ko­wa­ła kie­dyś cie­ka­wy tekst Jerze­go Jar­nie­wi­cza na temat tej awer­sji. Napraw­dę, nie mam poję­cia, jakim spo­so­bem Miłosz, któ­ry czy­tał prze­cież Lar­ki­na w ory­gi­na­le (bo jesz­cze rozu­miem, gdy­by win­ny był jakiś kiep­ski prze­kład) mógł być nie­prze­ma­kal­ny na pięk­no i mądrość tej poezji. A tak­że na jej – pod wie­lo­ma wzglę­da­mi – bli­skość z jego wła­sną twór­czo­ścią. Mam tu na myśli cały sze­reg cech: tech­ni­kę prze­cho­dze­nia od szcze­gó­łu do ogó­łu, od języ­ka niskie­go do wyso­kie­go, wraż­li­wość wizu­al­ną, sen­su­al­ność, maestrię for­mal­ną, uro­dę języ­ka, wresz­cie kwe­stię meta­fi­zy­ki, do któ­rej obaj usi­ło­wa­li dotrzeć – z innych może pozy­cji, ale jed­nak.

Pierw­szy wiersz Lar­ki­na tra­fił do moich rąk już po tym jak kore­spon­do­wa­łem z Miło­szem (więc not­ka opa­try­wa­ła tek­sty jesz­cze sprzed ewen­tu­al­ne­go „zain­fe­ko­wa­nia”). Zresz­tą, co cie­ka­we, był to „The Arun­del Tomb”, któ­ry płoc­ki poeta, Maciej Woź­niak, poka­zał mi w związ­ku z moim wier­szem o etru­skim sar­ko­fa­gu („Posąg mał­żon­ków”), któ­ry z kolei napi­sa­łem jako dia­log z wcze­snym utwo­rem Miło­sza pod tym samym tytu­łem. Więc od począt­ku Lar­kin bar­dzo się w moich oczach łączył z Miło­szem jakimś tajem­nym pokre­wień­stwem.

A jeśli cho­dzi o to, co z Lar­ki­na sobie przy­własz­czy­łem… cóż, cał­kiem spo­ro, i to na róż­nych pozio­mach. Zacznij­my od for­mal­ne­go: ory­gi­nal­ne prze­plo­ty rymów i gry z tymi prze­plo­ta­mi (szcze­gól­nie upodo­ba­łem sobie ABBCAC), sło­wa mało zna­czą­ce na pozy­cjach rymo­wych (np. zaim­ki), wresz­cie, przede wszyst­kim, ów wspa­nia­ły „pływ” Lar­ki­now­ski (bo jak prze­tłu­ma­czyć „flow”?), czy­li swo­bod­ne prze­pły­wa­nie dłu­gich, ale natu­ral­nie brzmia­cych zdań przez bar­dzo skom­pli­ko­wa­ne struk­tu­ry ryt­micz­ne. Idąc dalej: kon­kret­ne nawią­za­nia do poje­dyn­czych tek­stów; nie­daw­no napi­sa­łem wier­szyk „Poste­ri­ty” będą­cy dia­lo­giem z „Poste­ri­ty” Lar­ki­na, nie­co wcze­śniej „Sze­ro­kie okna” (oczy­wi­sta alu­zja do „Wyso­kich okien”) oraz (tu kolej­ny link Lar­ki­now­sko-Miło­szow­ski) „Bied­ny chrze­ści­ja­nin patrzy na gabi­net Peg­gy Sage”: tekst, któ­ry nawią­zu­je z jed­nej stro­ny do „Bied­ne­go chrze­ści­ja­ni­na patrzą­ce­go na get­to” a z dru­giej do takich wier­szy Lar­ki­na jak „Isto­ta pięk­na” czy „Sło­necz­ny Pre­sta­tyn”, w któ­rych zaj­mo­wał się wizją życia prze­ka­zy­wa­ną w rekla­mach.

Tu war­to może dodać, że Lar­kin jest mi bar­dzo bli­ski rów­nież dla­te­go, że jest poetą mia­sta. Całe życie wycho­wy­wa­łem się w mie­ście, tak zwa­ne „pięk­no przy­ro­dy” alias „łono natu­ry” prze­waż­nie nie­spe­cjal­nie mnie pory­wa. Jeśli kamień, to ocio­sa­ny, jeśli zwie­rzę, to raczej sma­żo­ne. Nie las, a park, nie jezio­ro, a staw. Nie jest oczy­wi­ście tak, że nie zachwy­ci mnie od cza­su do cza­su jakiś widok, jakaś sar­na bie­gną­ca przez pola. Ale zwy­kle widzę to zza okien pocią­gu, przez pry­zmat cywi­li­za­cji.

I naj­wyż­szy chy­ba poziom – tu już trud­no mówić o zapo­ży­cze­niu, raczej o pokre­wień­stwie – to kwe­stia pew­nej powścią­gli­wo­ści i dystan­su, prze­ko­na­nie, że o naj­więk­szych tra­ge­diach moż­na pisać w spo­sób rów­no­cze­śnie wstrzą­sa­ją­cy i bar­dzo powścią­gli­wy. Bez wale­nia piąst­ka­mi, pła­czów, dąsów i rzu­ca­nia mię­chem. Iry­tu­je mnie egzal­ta­cja i histe­rycz­ność w poezji.

Pisze Chri­sto­pher Isher­wo­od: „Praw­dzi­wy Camp Wyso­ki zawsze ma w sobie ukry­tą powa­gę. Nie możesz być camp w sto­sun­ku do cze­goś, cze­go nie trak­tu­jesz poważ­nie. Nie bawisz się tym: robisz z tego zaba­wę. Wyra­żasz to, co jest dla cie­bie zasad­ni­czo poważ­ne, przez śmiech i arty­stycz­ne sztucz­ki i wykwint. Sztu­ka baro­ko­wa jest bar­dzo camp w sto­sun­ku do reli­gii. Balet jest camp w sto­sun­ku do miło­ści.” Czy jest ci po dro­dze z tak wyło­żo­ną este­ty­ką camp? Czy uwa­żasz, że kate­go­ria camp ima się w jakiś spo­sób two­jej twór­czo­ści?

Moja wie­dza na temat cam­pu jest bar­dzo ubo­ga (zwa­żyw­szy, ile prac uka­zu­je się na ten temat w ostat­nich latach), podob­nie zresz­tą jak np. cała wie­dza z zakre­su gen­der stu­dies. Co ja mówię: całe obsza­ry wie­dzy nauko­wej i para­nau­ko­wej są mi zupeł­nie obce; nigdy nie potra­fi­łem uwie­rzyć w dys­kurs nauko­wy, zawsze cza­iła się we mnie nie­uf­ność wobec tego sztucz­ne­go (ale sztucz­ne­go w brzyd­ki spo­sób) języ­ka. Odwrot­nie było (i jest) z języ­kiem lite­ra­tu­ry i sztu­ki: tu zawsze prze­czu­wa­łem ukry­tą wie­dzę – mia­łem i mam wra­że­nie, że jeśli czło­wie­ko­wi dane jest zro­zu­mie­nie i wyra­że­nie istot­nych prawd o świe­cie, to czy­ni to wła­śnie poprzez sztu­kę, a nie naukę. Tyle tytu­łem moje­go, zapew­ne nie­zbyt skład­ne­go, uspra­wie­dli­wie­nia wła­snej nie­wie­dzy i nie­chę­ci do aka­de­mic­kich lek­tur.

Z tego jed­nak, co wiem (pro­szę mnie popra­wić, jeśli się mylę) camp zawsze jed­nak zakła­da bra­nie w nawias nie tyl­ko dane­go arte­fak­tu (obra­zu, wier­sza, fil­mu), ale i, dalej, całej sztu­ki i w ogó­le życia, któ­re jest postrze­ga­ne jako wtór­ne wobec same­go sty­lu życia. W moim przy­pad­ku akcen­ty roz­kła­da­ją się nie­co ina­czej (myślę, że podob­nie jest na przy­kład u Agniesz­ki Kuciak): mogę sobie żar­to­wać wewnątrz tek­stu, mogę wtrą­cać iro­nicz­ne czy auto­iro­nicz­ne zda­nia, bawić się zesta­wie­nia­mi słów, ale tek­sty jako całość są serio, mówią o, co tu kryć, roz­ma­icie wyra­żo­nej gro­zie i uro­dzie życia. To są spra­wy – tu sło­wo zna­czą­ce – śmier­tel­nie poważ­ne. Dla­te­go szcze­gól­nie cie­szę się za każ­dym razem, kie­dy dowia­du­ję się od czy­tel­ni­ków, że moje wier­sze nimi poru­szy­ły. Jeśli prze­bie­gnie po ple­cach meta­fi­zycz­ny dreszcz – to super, jeśli zdo­ła­łem obu­dzić tyl­ko przy­jem­ne łasko­ta­nie w żołąd­ku, spo­wo­do­wa­ne kon­sump­cją ład­nie i zmyśl­nie skon­stru­owa­ne­go bibe­lo­tu – to kla­pa.

Arty­stycz­ne for­my (takie, jak kunsz­tow­ność rymów, na przy­kład) trak­tu­ję nie jako wykwint­ny salo­no­wy blichtr, coś w guście popi­sy­wa­nia się zna­jo­mo­ścią dwor­skiej ety­kie­ty albo kar­cia­nej sztucz­ki, ale jako rodzaj bar­dzo sta­rych tech­nik medy­ta­cyj­nych, pewien spo­sób na pra­cę z wła­snym mózgiem, na zmu­sza­nie go do pchnię­cia myśli nie­utar­tym torem. A celem zawsze jest nie prze­kra­cza­nie kolej­nych barier sztucz­no­ści (jak na przy­kład we współ­cze­snych insce­ni­za­cjach oper) ale docho­dze­nie do praw­dy. Wyda­je mi się, że tak, jak melo­dyj­na fra­za muzycz­na jest w jakiś spo­sób natu­ral­na dla ucha, to zna­czy pły­nie w zgo­dzie z jaki­miś naszy­mi fizjo­lo­gicz­ny­mi pre­dys­po­zy­cja­mi (a muzy­ka baro­ko­wa czy, na znacz­nie niż­szym pozio­mie, disco polo, wyko­rzy­stu­je tę zgod­ność), tak i rytm i rym w poezji jest szla­chet­ny poprzez jego zgod­ność z cia­łem ludz­kim, jego zami­ło­wa­niem do powta­rzal­no­ści. Więc, by ująć to zgrab­nie, zakoń­czę nawią­zu­jąc do Irvin­ga: jeśli z ope­ry miał­bym wybrać Blut albo Schla­go­ber, wbrew pozo­rom wybio­rę Blut.

Z cam­po­wą wykład­nią gestu Osca­ra Wil­de („Nie­kie­dy gryzł dłoń, by nie krzy­czeć gło­śno z bólu, a raz wyjął ją z ust by poskar­żyć się na brzyd­ką tape­tę: Ona mnie zabi­ja – po czym dodał z rezy­gna­cją – jed­no z nas musia­ło odejść.”) pole­mi­zu­jesz w wier­szu z Żywo­tów rów­no­le­głych: „jej wzór był obo­jęt­ny (…) znie­na­wi­dzi­łeś nie te pstro­ka­te róże czy bru­nat­ne liście, / lecz to, co poza nimi”. Uzu­peł­nia­jąc sym­bol, dopi­su­jąc owo „poza” prze­ko­nu­jesz Wil­de­’a – nie­ja­ko wbrew jego este­ty­ce – że sło­wa, gesty „zna­czą”, że poza efek­tow­ną powierzch­nią jest „coś jesz­cze”. Na mar­gi­ne­sie: śmier­tel­ną przy­go­dę z tape­tą miał też Fir­bank, któ­ry odmó­wił przy­ja­cie­lo­wi wizy­ty w hote­lu „jed­nak nie z powo­du swo­jej cho­ro­by, ale dla­te­go, że tape­ta w poko­ju była okrop­na”.

Bied­ny Wil­de, skar­żą­cy się na tape­tę! Nie wie­dział jesz­cze, że kil­ka tygo­dni póź­niej wła­ści­ciel strasz­ne­go pen­sjo­na­tu w któ­rym miesz­kał (pod nazwi­skiem Seba­stian Mel­moth, oczy­wi­ście) będzie jed­ną z nie­wie­lu osób, któ­re przej­dą, w desz­czu, w jego kon­duk­cie pogrze­bo­wym – i że przy­nie­sie potwor­ny wie­niec ze szkla­nych kora­li­ków, odpo­wied­nik dzi­siej­szych naj­gor­szych pro­duk­cji oko­łoc­men­tar­nych. Nota bene, sko­ro jeste­śmy przy kwe­stii kiczu, widzia­łem ostat­nio bomb­kę na cho­in­kę z Chry­stu­sem w koro­nie cier­nio­wej. Taką, jak rozu­miem, wiel­ka­noc­ną. I chy­ba wszy­scy już wie­dzą, że w Świe­bo­dzi­nie posta­nie 30-metro­wa figu­ra Chry­stu­sa z tara­sem wido­ko­wym na koro­nie. Pozo­sta­je tyl­ko pyta­nie, czy w gło­wie będzie obro­to­wa restau­ra­cja…

Rzecz jasna, kul­tu­ral­ne cier­pięt­nic­two Wil­de­’a jest mi bar­dzo bli­skie – zresz­tą nie tyl­ko oso­bi­ście, jest coś takie­go w duchu naszej rodzi­ny: jakiś wuj czy stryj moje­go pra­dziad­ka zmarł w gło­du rewo­lu­cyj­nej Rosji, bo odmó­wił jedze­nia „tych paskud­nych prze­mar­z­nię­tych ziem­nia­ków”. Pierw­szy mąż mojej bab­ci przy­szedł kie­dyś do domu nie­co wsta­wio­ny, w towa­rzy­stwie swo­je­go przy­ja­cie­la; przy­ja­ciel zaczął zaga­dy­wać słu­żą­cą, a Julek na to: „Słu­chaj, ty nawet z nią nie roz­ma­wiaj. Ona się w ogó­le nie zna na lite­ra­tu­rze fran­cu­skiej”.

Ale oczy­wi­ście we wszyst­kim nale­ży zacho­wy­wać mia­rę – wyda­je mi się zresz­tą, że dla Wil­de­’a to było dosyć oczy­wi­ste. Bo prze­cież nie zna­lazł się w tym poko­ju pod tą tape­tą z powo­du jakichś tam dro­biażdż­ków: to był czło­wiek, któ­ry posta­wił cały swój auto­ry­tet, sła­wę, pozy­cję spo­łecz­ną na swo­iście rozu­mia­ną eman­cy­pa­cję. Wil­de to nie był jakiś tam wymo­czek, tyl­ko kawał chło­pa, uni­wer­sy­tec­ki wio­ślarz (z wie­kiem nie­co oty­ły, ale nadal sil­ny), któ­ry całe życie bok­so­wał się z resz­tą spo­łe­czeń­stwa.

Nale­ży pamię­tać, że jego pro­ces nie wziął się zni­kąd: to Wil­de oskar­żył mar­ki­za Queens­ber­ry, zresz­tą dość pospo­li­te­go cha­ma, o to, że go obra­ził, pisząc na bile­cie wizy­to­wym „Dla Pana Wil­de­’a pozu­ją­ce­go na som­do­mi­tę” (Queens­ber­ry miał pro­ble­my z orto­gra­fią), mar­ki­za zaaresz­to­wa­no, następ­nie uwol­nio­no po krót­kim pro­ce­sie, i dopie­ro wte­dy, bazu­jąc na mate­ria­le dowo­do­wym zgro­ma­dzo­nym w spra­wie Wil­de vs Queens­ber­ry, wyto­czo­no pro­ces kar­ny.

Jak widać z histo­rii, publi­ko­wa­nie ksią­żek w rodza­ju Por­tre­tu Doria­na Gray­’a czy – póź­niej – Mau­ri­ce­’a bar­dziej zmie­ni­ło nasta­wie­nie spo­łecz­ne niż pro­ces, w któ­rym – bądź­my szcze­rzy – Wil­de oskar­żył mar­ki­za Queens­ber­ry o powie­dze­nie praw­dy. Nie­mniej jed­nak odwa­ga Wil­de­’a jest tu przej­mu­ją­ca – w koń­cu pra­wie nikt nie wie­dział, co mar­kiz napi­sał mu na bile­cie wizy­to­wym, nato­miast wszy­scy doko­ła i tak wie­dzie­li, że jest gejem. Gdy­by Wil­de w isto­cie bar­dziej przej­mo­wał się tape­ta­mi, niż potwor­nym bólem, to został­by prze­cież w swo­im krę­gu ary­sto­kra­tycz­nych przy­ja­ciół, ado­ra­to­rek, kochan­ków, u boku wdzięcz­nej żony i uro­czych syn­ków, obsta­wio­ny por­ce­la­ną, mebla­mi i rocz­nym docho­dem. Myślę więc, że tekst dość wier­nie rekon­stru­uje praw­dzi­we podej­ście Wil­de­’a, któ­ry był w sta­nie poświę­cić por­ce­la­nę dla pra­wa do miło­ści. I któ­ry zawiódł się nie tyle na sędziach i pra­sie, ale na całym spo­łe­czeń­stwie, począw­szy od wpły­wo­wych przy­ja­ciół, a na niż­szych krę­gach ado­ra­to­rów koń­cząc (no bo prze­cież tzw. „mas” nie trak­to­wał jako spo­łe­czeń­stwa) – na ludziach, któ­rych, jak sądził, przez te wszyst­kie lata wystar­cza­ją­co wyedu­ko­wał odczy­ta­mi, książ­ka­mi i para­dok­sa­mi, by popar­li go w spra­wie dla nie­go oczy­wi­stej.

Jed­na z moich ulu­bio­nych, bio­gra­ficz­nych aneg­dot fir­ban­kow­skich koń­czy się proś­bą, z jaką Ronald Fir­bank zwró­cił się do woź­ni­cy, kon­se­kwent­nie odno­szą­ce­go się do nie­go w nazbyt poufa­ły spo­sób: „Czy mógł­by pan nie mówić do mnie per „ty”? To wywo­łu­je we mnie uczu­cie kalo­szy (it gives me a sen­se of galo­shes)”. Czy doświad­czy­łeś „uczu­cia kalo­szy” w zetknię­ciu z komen­ta­rza­mi doty­czą­cy­mi two­jej twór­czo­ści? Jak wyobra­żasz sobie kry­ty­kę lite­rac­ką, któ­ra nie wpra­wia­ła­by auto­ra w fir­ban­kow­skie zakło­po­ta­nie?

Aku­rat bar­dzo jestem wyczu­lo­ny na „tyka­nie” w rze­czy­wi­sto­ści inter­ne­to­wej, bo ja nie prze­cho­dzę na „ty” z auto­ma­tu i wyso­ko sobie cenię for­mę Pan/Pani (szko­da tu cza­su na roz­wa­ża­nia o tym, jak sła­bo zna­ją­cy angielsz­czy­znę ludzie tępo prze­kła­da­ją angiel­skie „you”, nie mając poję­cia o angiel­skim sys­te­mie form grzecz­no­ścio­wych, któ­ry jest znacz­nie głę­biej ukry­ty w gra­ma­ty­ce). Tym bar­dziej, że w sie­ci bar­dzo czę­sto nie mamy poję­cia kto tak napraw­dę sie­dzi po dru­giej stro­nie i czy komuś nie uchy­bia­my zbyt­nią kum­pel­sko­ścią. Poza tym oka­zu­je się, że wie­le osób w inter­ne­cie pozwa­la sobie na znacz­nie wię­cej, tłu­ma­cząc to „osob­no­ścią” rze­czy­wi­sto­ści wir­tu­al­nej, po czym bez­re­flek­syj­nie prze­no­szą tę poufa­łość do „realu”. A ja nie mam ocho­ty być póź­niej cią­ga­ny za guzik przez jakie­goś pija­ne­go Dyz­ia, beł­ko­cą­ce­go do mnie po szó­sty­mi piwie: „Słu­cha­aaaaj, Jaaaacek…” tyl­ko dla­te­go, że kie­dyś sko­men­to­wa­łem jakiś jego wiersz i nie­fra­so­bli­wie pozwo­li­łem na for­mę „ty”. I nie cho­dzi o to, że uwa­żam sie­bie za nie wia­do­mo co – jak pro­wa­dzi­łem lek­cje w liceum, to do pięt­na­sto­lat­ków zwra­ca­łem się też per „Pan/Pani” bo uwa­żam, że wię­cej pożyt­ku pły­nie z trak­to­wa­nia ludzi jak doj­rza­łych indy­wi­du­al­no­ści niż jak zbio­ro­wi­sko kum­pli czy bacho­rów. Zresz­tą, w ogó­le czu­ję się lepiej w sytu­acjach zacho­wy­wa­nia dystan­su. To doty­czy nie tyl­ko ludzi.

Nato­miast jeśli cho­dzi o kry­ty­kę – i kry­ty­cy, i ludzie zada­ją­cy pyta­nia na spo­tka­niach lite­rac­kich zaj­mu­ją się czę­sto spra­wa­mi irre­le­want­ny­mi albo absur­dal­ny­mi. Zwłasz­cza po moim debiu­cie naczy­ta­łem się róż­nych chy­bio­nych recen­zji – nie cho­dzi o to, że były nega­tyw­ne, bo mądra recen­zja nega­tyw­na jest war­to­ściow­sza od głu­piej pozy­tyw­nej, ale o to, że za oś obie­ra­ły spra­wy pobocz­ne. Więc czy­ta­łem tam o tym, jak się ubie­ram i jaki wpływ ma mój cylin­der na moją poezję, o tym, że anty­da­tu­ję wier­sze (choć chy­ba każ­dy zda­je sobie spra­wę, że daty są w tek­stach naj­mniej istot­ne), o tym komu tek­sty są dedy­ko­wa­ne, i tak dalej, i tak dalej. Ostat­nio na przy­kład Woj­ciech Wencel (któ­ry ma się prze­cież za kry­ty­ka lite­rac­kie­go) z wła­ści­wą sobie sub­tel­no­ścią pisze o mnie w kon­tek­ście kró­li­ków z cylin­dra i nosze­nia oku­la­rów. Zadzi­wia­ją­ca jest zdol­ność kry­ty­ków do nie­zau­wa­ża­nia pew­nych rze­czy, któ­re poeta (i nie piszę tu aku­rat o sobie) pisze byka­mi, zadzi­wia­ją­ca jest nie­umie­jęt­ność orien­to­wa­nia się w języ­ko­wych reje­strach.

Ale też nie nale­ży wyma­gać od lite­ra­tu­ro­znaw­ców zbyt wie­le. Debiu­ty czę­sto są nie­uda­ne obu­stron­nie – i od stro­ny poety, i od stro­ny kry­ty­ków, szcze­gól­nie tych słab­szych, któ­rzy nie opra­co­wa­li sobie jesz­cze meto­dy patrze­nia na czy­jeś tek­sty. Po pią­tej, szó­stej książ­ce moż­na sobie wygrze­bać gru­by plik wcze­śniej­szych recen­zji, zer­k­nąć, na co zwró­cił uwa­gę X czy Y, odnieść się, pole­mi­zo­wać. A przy debiu­cie kry­tyk sta­je oko w oko z zupeł­nie nową oso­bą, poety­ką, świa­tem wyobraź­ni. Znacz­nie łatwiej się wte­dy pomy­lić, prze­ce­nić lub nie doce­nić debiu­tan­ta. Ale pra­ca kry­ty­ka z praw­dzi­we­go zda­rze­nia jest, o czym nale­ży pamię­tać, bar­dzo cięż­ka: musi czy­tać nie­prze­bra­ne ilo­ści chła­mu, śle­dzić oso­bi­ste karie­ry, doszu­ki­wać się związ­ków i paran­tel, nasta­wiać się na odbiór nie­kie­dy zupeł­nie prze­ciw­nych poetyk. Mnie to nigdy nie kusi­ło (poza komen­to­wa­niem tek­stów na Nie­szu­fla­dzie, ale, powiedz­my szcze­rze, to jest na pozio­mie przy­zwo­itych warsz­ta­tów poetyc­kich albo towa­rzy­skich roz­mów lite­rac­kich, a nie na pozio­mie publi­ko­wa­nia ese­jów w pismach ogól­no­pol­skich). Ja sie­dzę i piszę wier­sze, cza­sem tłu­ma­czę i malu­ję. To mi wystar­cza, moje ambi­cje nie się­ga­ją sze­rzej czy dalej, jedy­nie głę­biej.

Nie­ste­ty, w Pol­sce (nie wiem jak gdzie indziej) jest wiel­ki nacisk na poetów, żeby sta­wa­li się kry­ty­ka­mi lite­rac­ki­mi, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o wła­sną twór­czość. Pro­szę sobie wyobra­zić, przy­cho­dzę na jakieś spo­tka­nie i czy­tam swo­je wier­sze, a taki jeden z dru­gim zaczy­na­ją mnie pytać o to, do jakie­go nur­tu ja nale­żę, na czym pole­ga spe­cy­fi­ka moje­go języ­ka poetyc­kie­go, co kie­ro­wa­ło jury nagro­dy Kościel­skich, że mi tę nagro­dę przy­zna­ło, i tak dalej… a mnie to guzik obcho­dzi, niech się tym zaj­mu­ją spe­ce od życia lite­rac­kie­go, ja mogę powie­dzieć, jak powstał jakiś tekst, mogę pody­sku­to­wać o kwe­stiach for­my, ale nie muszę bro­nić tego tek­stu z pozy­cji kry­tycz­no­li­te­rac­kich, bo to w ogó­le nie nale­ży do moich obo­wiąz­ków. A czę­sto nawet do pola zain­te­re­so­wań. Co mnie obcho­dzi, czy mnie X zali­cza do kla­sy­cy­stów, neo­kla­sy­cy­stów czy war­szaw­skiej szko­ły pim­pa­li­stów? Czy napraw­dę muszę się do tego odno­sić?

Lek­tu­ra two­ich wier­szy „foto­gra­ficz­nych” (cyklu z „Żywo­tów rów­no­le­głych”, tek­stu poświę­co­ne­go Rober­to­wi Map­ple­thor­pe­’o­wi) przy­po­mnia­ła mi frag­men­ty z fina­łu „Świa­tła obra­zu” Bar­the­sa: „Zda­wa­ło mi się, że chwy­tam pewien łącz­nik (węzeł) pomię­dzy Foto­gra­fią, Sza­leń­stwem i czymś jesz­cze, cze­go nazwy dobrze nie zna­łem. Zaczą­łem to nazy­wać: cier­pie­nie z miło­ści. (…) Czy nie jest się zako­cha­nym w pew­nych zdję­ciach? (…) Ale to okre­śle­nie nie było dokład­ne. Było to coś szer­sze­go niż uczu­cie zako­cha­nia. W miło­ści wywo­ły­wa­nej przez Foto­gra­fię (przez pew­ne zdję­cia) sły­chać było tak­że inną muzy­kę, dziw­nie już nie­mod­ną: Litość.” Czy zda­nia Bar­the­sa do pew­ne­go stop­nia nazy­wa­ją i two­je doświad­cze­nie? Jak postrze­gasz rela­cję mię­dzy foto­gra­fią a poezją?

Ponie­waż, jak już wspo­mi­na­łem, moja wie­dza jest powierz­chow­na i, wbrew temu, co cza­sem sły­szę, wca­le nie jestem eru­dy­tą, nie pamię­tam gdzie prze­czy­ta­łem czy usły­sza­łem zda­nie, któ­re mną wstrzą­snę­ło: „kie­dy oglą­da­my nie­me fil­my rzad­ko uświa­da­mia­my sobie, że wszy­scy wystę­pu­ją­cy w nich ludzie są mar­twi.” I rze­czy­wi­ście, jak sobie oglą­da­my jakąś slap­stic­ko­wą kome­dię, jakie­goś Cha­pli­na czy Keato­na, i nagle pomy­śli­my, że to nie­bosz­czyk w nie­boszcz­kę ciska tor­tem z kre­mem śmie­ta­no­wym, że całe sto­ją­ce za tym życia: ope­ra­to­rów, sta­ty­stów, szó­ste­go pomoc­ni­ka mala­rza deko­ra­cji, że wszyst­ko to jest zakoń­czo­ne i leży pod gru­bą war­stwą zie­mi albo zosta­ło wysy­pa­ne z urny na jakiejś pla­ży czy traw­ni­ku, to robi się zim­no. I zie­mi­ście.

Trop wyda­je mi się słusz­ny, ale nie chciał­bym mówić tutaj o uczu­ciu lito­ści – to jest mięk­kie pod­brzu­sze, coś bar­dzo deli­kat­ne­go i łatwe­go do zra­nie­nia, coś, cze­go nie powin­no się wysta­wiać na widok w jakim­kol­wiek wywia­dzie. Co inne­go poezja, tam moż­na się obna­żać i wysta­wiać na cio­sy, bo tam praw­da jest war­to­ścią nad­rzęd­ną. A poza tym poezja wywo­dzi się – pro­szę mi wyba­czyć pre­ten­sjo­nal­ność tego stwier­dze­nia – ze sfe­ry sacrum; przez poetę prze­ma­wia Apol­lo, muzy (któ­re są prze­cież bogi­nia­mi, a nie jaki­miś tam dusz­ka­mi w nylo­no­wych koszu­lach noc­nych), Duch Świę­ty, daj­mo­nion, cie­nie przod­ków – jak byśmy tego gło­su nie nazy­wa­li; w poezji nie ma to-tam­to, z wyż­szym gło­sem się nie dys­ku­tu­je, wyrocz­niom nie popra­wia się skład­ni. Wiel­ka poezja jest mową świę­tą. I, co cie­ka­we, ta świę­tość jest jakoś roz­po­zna­wa­na, to zna­czy mimo cią­głe­go (jeśli wie­rzyć kolej­nym poko­le­niom) upad­ku oby­cza­jów sza­no­wa­na jest pew­na auto­no­micz­ność poezji. Nawet Man­delsz­ta­ma sowiec­cy śled­czy trak­to­wa­li ina­czej niż sze­re­go­wych podej­rza­nych. A wywiad nie wywo­dzi się od bóstw, a z roz­mo­wy w fote­lach – i tu obo­wią­zu­je deco­rum, tu trze­ba być cie­ka­wym i uwa­żać, żeby nie wysta­wić się na cio­sy. Dla­te­go też o lito­ści wprost nie będę mówił.

Nato­miast rela­cja poezja/fotografia… cóż, czę­sto jest tak, że w zdję­ciach poru­sza­ją mnie naj­bar­dziej te aspek­ty, któ­re dla foto­gra­fa i foto­gra­fo­wa­ne­go były nie­istot­ne lub nie­zau­wa­żal­ne. Bar­dzo wie­le zdjęć o któ­rych piszę zosta­ło wyko­na­nych przez ama­to­rów, któ­rym „po pro­stu tak wyszło” – a nawet jeśli nie, to przed­miot, jakim jest foto­gra­fia, pod­le­ga w cza­sie olbrzy­mim zmia­nom, z któ­rych wie­le może być dla nas zna­czą­cych. Bo jakaś foto­gra­fia może nabrać zupeł­nie inne­go sen­su przez dopi­sek, roz­dar­cie, zaciek, wykre­śle­nie lub wycię­cie jakiejś oso­by, dato­wa­nie, ska­zę odbit­ki, etc. – nie mówiąc już o tak oczy­wi­stych spra­wach jak zmia­na oby­cza­jów, kon­wen­cji, stro­jów. Więc jeśli piszę o kobie­cie z XIX-wiecz­nej foto­gra­fii zam­ku w St. Malo, to dla foto­gra­fa była ona tyl­ko plam­ką w pra­wym dol­nym rogu, jeśli piszę o zdję­ciu Map­ple­thor­pe­’a z 1973 roku w kon­tek­ście jego auto­por­tre­tu z roku 1988, to dla War­ho­la, któ­ry wyko­nał pierw­sze zdję­cie, ten póź­niej­szy kon­tekst był nie­wia­do­my, ba, nie­prze­czu­wal­ny. Fascy­nu­ją­ce jest to nabie­ra­nie zna­cze­nia przez mało istot­ne z pozo­ru szcze­gó­ły – prze­cież foto­gra­fia czę­sto pozo­sta­je ta sama, ale zysku­je nową sym­bo­li­kę, jej począt­ko­wo prze­zro­czy­sty język z cza­sem sta­je się brze­mien­ny w sen­sy.

W poezji też tak się pew­nie zda­rza, ale jest to znacz­nie rzad­sze – w koń­cu wszyst­kie sło­wa zosta­ją zapi­sa­ne mniej lub bar­dziej świa­do­mie, przed­mio­ty nie tra­fia­ją do wier­sza przy­pad­ko­wo, wiersz nie łapie ich „z prze­strze­ni” – a kli­szy się to zda­rza. I w owej „nie­świa­do­mo­ści” foto­gra­fii tkwi olbrzy­mia siła – szcze­gól­nie w foto­gra­fii sta­rej, hie­ra­tycz­nej, gdzie, teo­re­tycz­nie, uczuć i zagad­ki jest naj­mniej (jest tyl­ko suk­nia, kolum­na, kota­ra i wyraz twa­rzy) a tym­cza­sem ujaw­nia się ona na roz­ma­ite spo­so­by.

I wresz­cie: foto­gra­fia czło­wie­ka jest doj­mu­ją­co ludz­ka, znacz­nie bar­dziej niż dedy­ko­wa­ny komuś tekst, wiersz o czy­jejś śmier­ci lub o sek­sie z tym czy z tam­tą; mimo kon­wen­cji por­tre­to­wych na zdję­ciu zawsze jest nie­po­wta­rzal­na twarz, nie­trwa­ły, osob­ni­czy układ tka­nek i chrzą­stek. A wia­do­mo jak to jest z wier­sza­mi: ten sam ero­tyk moż­na (jak to robił bodaj­że Tuwim) dedy­ko­wać kil­ku kobie­tom, i każ­da z nich uwie­rzy, że to wła­śnie o niej; z por­tre­tem jest to nie­wy­ko­nal­ne. W tym sen­sie czu­łe zdję­cie zawsze będzie nam bliż­sze niż naj­czul­szy wiersz – moż­na w tym upa­try­wać wyż­szo­ści obra­zu (że bliż­szy oso­bie) lub lite­ra­tu­ry (że bar­dziej uni­wer­sal­na).

Nakła­dem Ha!artu uka­za­ła się wła­śnie anto­lo­gia współ­cze­snej ame­ry­kań­skiej poezji gejow­skiej i les­bij­skiej. Jak cen­ne kry­te­rium dobo­ru tek­stów sta­no­wi według cie­bie toż­sa­mość homo­sek­su­al­na? Czy prze­ka­zał­byś swój tekst do podob­nej publi­ka­cji, zbie­ra­ją­cej tek­sty współ­cze­snych poetów pol­skich? Jak oce­niasz pomysł powtór­nej lek­tu­ry kano­nu poezji pol­skiej wycho­dzą­cej od wąt­ków homo­sek­su­al­nych w biografii/konstrukcji pod­mio­tu lirycz­ne­go auto­rów?

Sama kon­cep­cja anto­lo­gii jest w ogó­le cie­ka­wa, zakła­da bada­nie czy przy­naj­mniej uka­zy­wa­nie roz­ma­ito­ści wewnątrz pew­nej zbio­ro­wo­ści, pola­ry­za­cję w obrę­bie jed­ne­go zja­wi­ska (lite­ra­tu­ry dane­go języ­ka, okre­su, gru­py spo­łecz­nej). Jest w tym jakieś pod­sta­wo­we wewnętrz­ne pęk­nię­cie: z jed­nej stro­ny cecha łączą­ca, z dru­giej tro­pie­nie moż­li­wie duże­go roz­rzu­tu, bada­nie gra­nic tej cechy czy tej gru­py. Kry­te­ria dobo­ru tek­stów w anto­lo­giach są nie­raz napraw­dę prze­dziw­ne, to aku­rat nie wyda­je mi się szcze­gól­nie oso­bli­we – osta­tecz­nie, więk­szość czę­sto publi­ko­wa­nych anto­lo­gii „poezji miło­snej” to, de fac­to, „anto­lo­gie poezji hete­ro­sek­su­al­nej”. W czym jakoś nikt nie widzi żad­ne­go uchy­bie­nia zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi.

Wyda­je mi się, że w ogó­le anto­lo­gie tek­stów w ten czy inny spo­sób „wypy­cha­nych” z głów­ne­go obie­gu (takie na przy­kład, jak anto­lo­gie poezji oku­pa­cyj­nej, poezji reli­gij­nej w okre­sie komu­ni­stycz­nym, poezji wię­zien­nej, poezji mniej­szo­ści etnicz­nych, etc., etc.) mają zna­cze­nie nie tyl­ko lite­rac­kie (takie, jak np. anto­lo­gie kie­run­ków poetyc­kich czy lite­ra­tur naro­do­wych) ale i spo­łecz­ne: mogą sta­no­wić dla jakiejś gru­py waż­ny punkt odnie­sie­nia, powód do dumy, dowód prze­trwa­nia cięż­kich chwil. W tym sen­sie wyda­ją mi się bar­dziej poży­tecz­ne niż na przy­kład „Anto­lo­gia strof poświę­co­nych Jano­wi Lecho­nio­wi” czy „Anto­lo­gia poetów miesz­ka­ją­cych w miej­sco­wo­ści F.” A poza tym mogą sta­no­wić dla resz­ty spo­łe­czeń­stwa z jed­nej stro­ny wpro­wa­dze­nie do wyobraź­ni jed­nej z grup to spo­łe­czeń­stwo kon­sty­tu­ują­cych, a z dru­giej stro­ny – zwier­cia­dło, uka­zu­ją­ce obraz „więk­szo­ści” z pew­ne­go dystan­su.

Jeśli cho­dzi o prze­ka­zy­wa­nie tek­stów – cóż, z tego co wiem (choć mogę się mylić) w Pol­sce pra­wo autor­skie idzie na rękę twór­com anto­lo­gii, któ­rzy, jeśli speł­nią pew­ne szcze­gó­ło­we warun­ki, mogą brać utwo­ry bez pyta­nia ich auto­rów o zgo­dę, nakre­śla­ją bowiem ramy pew­ne­go zja­wi­ska lite­rac­kie­go (a to jak pra­ca nauko­wa). Więc nie miał­bym tutaj nic do gada­nia. Nato­miast, jak rozu­miem, cho­dzi­ło­by o dobro­wol­ność – i tu oczy­wi­ście nie jestem w sta­nie udzie­lić defi­ni­tyw­nej odpo­wie­dzi; wie­le zale­ża­ło­by od kry­te­riów dobo­ru, jako­ści pozo­sta­łych tek­stów, podej­ścia i zacho­wa­nia redak­to­rów książ­ki, i tak dalej, i tak dalej.

Spo­re­go kło­po­tu upa­try­wał­bym rów­nież w samym poję­ciu „poezji gejow­skiej” – Michał Taba­czyń­ski we wstę­pie do wspo­mnia­nej anto­lo­gii pisze, o „pew­no­ści poraż­ki w pisa­niu podob­ne­go wstę­pu”, któ­ra to pew­ność bie­rze się mię­dzy inny­mi z pro­ble­mu opi­sa­nia samej kate­go­rii „poezji gejow­skiej”. I poda­je trzy wyróż­ni­ki: bio­gra­fia auto­ra, płcio­wa kon­struk­cja auto­ra w tek­ście i sty­li­sty­ka. No i co ja tu mogę? Gejem jestem, w więk­szo­ści tek­stów daję wszel­kie prze­słan­ki do łącze­nia pod­mio­tu lirycz­ne­go z auto­rem, i nawet w wier­szach miło­snych obiekt uczuć jest męski. Niby wszyst­ko się zga­dza. Ale ze sty­li­sty­ką gorzej, jak sądzę, a jesz­cze gorzej z samo­de­fi­nio­wa­niem: bo pro­blem pole­ga na tym, że kie­dy piszę (a wcze­śniej: myślę) wiersz miło­sny, to inte­re­su­je mnie w nim miłość, a nie orien­ta­cja. Taba­czyń­ski poda­je potem cały zestaw klu­czo­wych tema­tów: no i bar­dzo prze­pra­szam, ale trud­no w moich tek­stach zauwa­żyć fascy­na­cję peni­sa­mi, tatu­aża­mi, AIDS, zagad­nie­niem wsty­du, pro­ble­ma­mi z akcep­ta­cją, pra­wa­mi gejów, etc. Ja nie mówię, że to są spra­wy nie­istot­ne, ale dla mnie napraw­dę isto­niej­szych jest wie­le innych zagad­nień. Tym bar­dziej, że w ogó­le wier­sze trak­tu­ją­ce o miło­ści to tyl­ko jakiś uło­mek tego, co piszę.

I wresz­cie spra­wa ponow­nej lek­tu­ry kano­nu: ależ oczy­wi­ście, że war­to! I to nie tyl­ko w poezji! Bo jeśli powsta­ją ana­lo­gicz­ne pra­ce o wystę­po­wa­niu pta­ków śpie­wa­ja­cych w pol­skim kano­nie lite­rac­kim, o sto­sun­ku pisa­rzy do ruchu wyzwo­leń­cze­go na zie­miach pol­skich, i te pe, to cze­mu nie o spra­wie tak klu­czo­wej dla każ­de­go czło­wie­ka (i, dodaj­my, tak głę­bo­ko wpły­wa­ją­cej na sto­su­nek do świa­ta i twór­czość arty­stycz­ną), jak sek­su­al­ność?

Nie jestem ani zwo­len­ni­kiem woju­ją­ce­go bio­gra­fi­zmu w bada­niach lite­rac­kich, ani total­ne­go odci­na­nia dzie­ła od jego auto­ra; jak wszę­dzie, tak i tutaj opto­wał­bym za zło­tym środ­kiem. I, rzecz jasna, ostroż­no­ścią, bo nie­któ­re przy­kła­dy absur­dal­nych pomy­słów wykła­dow­ców z roz­ma­itych gen­der stu­dies wie­ją gro­zą i gro­te­ską – ale to jest w jakimś sen­sie natu­ral­ne: jeśli jakiś rodzaj dys­kur­su przez lata (czy stu­le­cia) był dła­wio­ny, to potem krzy­czy gło­śniej, niż powi­nien.

Czy przy pre­zen­to­wa­nej świa­do­mo­ści tra­dy­cji i zna­jo­mo­ści dzie­ła wła­snych „mistrzów” odczu­wasz potrze­bę uwol­nie­nia się od blo­omow­skie­go „lęku przed wpły­wem” (któ­ry według auto­ra A Map of Misre­ading towa­rzy­szy każ­dej twór­czej indy­wi­du­al­no­ści) – potrze­bę wej­ścia w ago­nicz­ną rela­cję z potęż­ny­mi pre­kur­so­ra­mi, zane­go­wa­nia „ojców”? Blo­om, któ­ry całą poezję czy­ta jako gesty obron­ne przed wpły­wem wier­szy poprzed­ni­ków, serię „starć rewi­zyj­nych”, nie pozo­sta­wia wąt­pli­wo­ści: to wal­ka na śmierć i życie.

Ja bym to raczej widział po stro­nie dia­lo­gu niż po stro­nie wal­ki. Zresz­tą ja mam mistrzów czę­sto w jakiś spo­sób sprze­cza­ją­cych się ze sobą (od pary Larkin/Miłosz począw­szy) – i w ogó­le jest tro­chę tak, że poezja bar­dziej mi się wyda­je opo­wia­da­niem się (świa­do­mym lub nie) po tej czy innej stro­nie niż „znaj­do­wa­niem zupeł­nie nowej dro­gi”, no bo ileż tych nowych dróg może być? Więc zawsze jakoś paku­je­my się we wszyst­kie podzia­ły w rodza­ju klasycyści/barbaryści, awangarda/ariergarda, esteci/turpiści, lapidaryści/rozwlekliści, etc., etc. I oczy­wi­stym jest, że jeśli np. ktoś pisze kró­ciut­kie, zwar­te wier­sze, to od razu przy­wo­ła­ją mu e.e. cum­ming­sa, Miło­będz­ką i Anto­lo­gię Pala­tyń­ską z tra­dy­cją gno­micz­ną. Choć mógł nicze­go z przy­wo­ły­wa­nych tek­stów nie czy­tać.

Po ogło­sze­niu wer­dyk­tu Fun­da­cji Kościel­skich Justy­na Rad­czyń­ska zmon­to­wa­ła (a potem opu­bli­ko­wa­ła na Nie­szu­fla­dzie) kaba­re­to­wy cen­ton ze spryt­nie dobra­nych frag­men­tów wypo­wie­dzi róż­nych kry­ty­ków o moich książ­kach. I był tam mię­dzy inny­mi (obok man­trycz­nie powra­ca­ją­cych trzech wąt­ków: anty­da­to­wa­nia, surdutu&cylindra oraz not­ki Miło­sza) dłuż­szy frag­ment, w któ­rym poja­wia­ły się roz­ma­ite nazwi­ska, któ­re rze­ko­mo mia­ły leżeć u źró­deł moich wier­szy. No cóż, wymie­nio­no tam wie­lu poetów, któ­rych tek­stów w ogó­le nie czy­ta­łem (lub czy­ta­łem pobież­nie i bez więk­sze­go zain­te­re­so­wa­nia), a nawet takich, któ­rych twór­czo­ści wyjąt­ko­wo nie lubię. Może to świad­czyć o dwóch rze­czach: albo że kry­ty­cy nie zawsze wie­dzą, o czym piszą, albo że sam poeta nie bar­dzo wie, co w jego sty­lu może być uzna­ne za typo­we i gdzie moż­na się doszu­ki­wać jego lite­rac­kich przod­ków.

Był taki słyn­ny fał­szerz Ver­me­era, van Meege­ren. Jego obra­zy były swe­go cza­su genial­ny­mi fal­sy­fi­ka­ta­mi, naj­więk­sze auto­ry­te­ty w histo­rii sztu­ki potwier­dza­ły ich auten­tycz­ność (zresz­tą, war­to dodać, van Meege­ren wpadł tyl­ko dla­te­go, że sam się zade­nun­cjo­wał, kie­dy oskar­żo­no go o kola­bo­ra­cję z nie­miec­ki­mi oku­pan­ta­mi, bo sprze­da­wał im rze­ko­me „per­ły dzie­dzic­twa naro­do­we­go” ze swo­jej kolek­cji; przy­zna­nie się do winy pozwo­li­ło mu unik­nąć dłu­gie­go wię­zie­nia). Dziś, kie­dy oglą­da­my repro­duk­cje tych płó­cien, zacho­dzi­my w gło­wę co też mogło skło­nić ówcze­snych histo­ry­ków sztu­ki do uwie­rze­nia, że to dzie­ła Ver­me­era. Wyni­ka­ło to chy­ba stąd, że każ­da epo­ka, każ­de poko­le­nie zupeł­nie inne cechy uzna­je za typo­we dla dzieł dane­go mala­rza, poety, czy dra­ma­to­pi­sa­rza. Nawet naj­lep­sze fał­szer­stwa są dema­sko­wa­ne z regu­ły po upły­wie kil­ku­dzie­się­ciu lat – nie tyl­ko dla­te­go, że zmie­nia­ją się tech­no­lo­gicz­ne moż­li­wo­ści ana­li­zy, ale i dla­te­go, że zmie­nia się wizja arty­sty i jego dzie­ła i nagle kolej­ne­mu poko­le­niu otwie­ra­ją się oczy. Tak samo zresz­tą wyglą­da spra­wa pokre­wieństw arty­stycz­nych: nowa gene­ra­cja bada­czy może doszu­kać się zupeł­nie innej siat­ki powią­zań i wpły­wów arty­stycz­nych w danej epo­ce, niż ta siat­ka, któ­rą uzna­wa­ła za oczy­wi­stą gene­ra­cja poprzed­nia.

Jeśli więc cho­dzi o moje oso­bi­ste lęki poetyc­kie, to boję się raczej o to, że moja poezja będzie zbyt mało dawa­ła czy­tel­ni­kom, by poświę­ca­li jej czas; nie­otwie­ra­ne książ­ki to ponu­ra spra­wa. To, że ktoś uzna mnie za pogro­bow­ca Pana X czy Pani Y jest dla mnie w zasa­dzie nie­istot­ne.

Jeden z wier­szy z „Żywo­tów rów­no­le­głych” wyda­je się zwie­rze­niem z nie­moż­li­we­go ape­ty­tu na „zewnę­trze” – „Jak dłu­go / te wszyst­kie pięk­ne rze­czy (mróz, Satie, albu­my / Cahun) będą odpor­ne na moją żar­łocz­ność? // Oto, co mówi ter­mit gry­zą­cy kawa­łek / drew­na w olbrzy­mim domu, peł­nym sta­rych mebli / sto­ją­cych pośrod­ku innych (też drew­nia­nych) domów / (też peł­nych sta­rych mebli), w środ­ku wiel­kiej pusz­czy / leżą­cej na drew­nia­nym lądzie, opły­wa­nym / oce­anem dębo­wym, sekwo­jo­wym morzem.” Na jakich pra­wach odby­wa się ta kon­sump­cja? A tro­chę ina­czej: jak czy­tasz?

Uro­dzi­łem się pod zna­kiem Byka – i jeśli wie­rzyć, że ma to jakieś zna­cze­nie, to może dzię­ki tej (dość irre­le­want­nej) zależ­no­ści kon­sump­cja jest dla mnie spra­wą pierw­szo­pla­no­wą. Zodia­kal­ne Byki są bowiem stwo­rze­nia­mi nie tyl­ko czu­ły­mi na roz­ko­sze pod­nie­bie­nia, ale i namięt­ny­mi – i nie o seks tu cho­dzi, a w każ­dym razie nie tyl­ko o seks, ale o ogól­ną sen­su­al­ność, o sma­ko­wa­nie świa­ta wszyst­ki­mi zmy­sła­mi – co, jak sądzę, bar­dzo jest widocz­ne w moim pisa­niu. To pochła­nia­nie, poże­ra­nie, sku­ba­nie, pod­ja­da­nie jest tema­tem prze­wod­nim całej mojej ziem­skiej egzy­sten­cji. Stąd wła­śnie ter­mit – bo też i ter­mit jada nie tyl­ko drew­no, ale i roz­ma­ite inne surow­ce (o czym tak pięk­nie pisał Maeter­linck). I tu docho­dzi­my do sed­na spra­wy: die­tę mam cha­otycz­ną i bar­dzo uroz­ma­ico­ną. Nie uzna­ję żad­nych świę­tych kolej­no­ści – że od przy­sta­wek do dese­ru, na począt­ku sło­ne, a na koń­cu słod­kie, albo że naj­pierw muzy­ka, a potem lite­ra­tu­ra.

Czło­wiek dora­sta­jąc prze­cho­dzi przez kil­ka szo­ków: nie zoba­czy wszyst­kich miast, któ­re war­to by było zoba­czyć, nie usły­szy wszyst­kich utwo­rów, któ­re chciał­by usły­szeć, nie pozna wszyst­kich ludzi, nie prze­czy­ta wszyst­kich ksią­żek, nie odwie­dzi muze­ów, nie spró­bu­je potraw, nie obej­rzy zdjęć. I to są za każ­dym razem bar­dzo smut­ne kon­sta­ta­cje – nie wiem, być może do innych docie­ra to naraz, do mnie docie­ra­ło osob­no w bar­dzo róż­nych oko­licz­no­ściach. A jesz­cze Bor­ges gdzieś cytu­je takie zda­nie (a może tyl­ko uda­je, że cytu­je): „Są w mojej biblio­te­ce książ­ki, któ­rych już nigdy nie otwo­rzę” – bo prze­cież nie tyl­ko o pierw­szo­ra­zo­we pozna­nie tu idzie, ale i o powro­ty… Roz­ma­itość i uro­da świa­ta są osza­ła­mia­ją­ce, nie spro­sta­ją im żad­ne ape­ty­ty.

Jeśli nato­miast cho­dzi o sto­su­nek do ksią­żek… cóż, nie potra­fię mówić o tym tak pięk­nie jak Ann Fadi­man w „Ex libri­sie”. Kło­po­ty wszyst­kich biblio­fi­lów sa podob­ne: brak miej­sca, bole­sne wybo­ry przy usta­wia­niu biblio­te­ki (tzn. zależ­no­ści pomię­dzy poszcze­gól­ny­mi książ­ka­mi i kate­go­ria­mi tema­tycz­ny­mi a żela­znym rygo­rem wyso­ko­ści półek), prze­kształ­ca­nie kolej­nych par­tii ścian w sto­ja­ki na papier dru­ko­wa­ny. Wycho­wa­łem się w miesz­ka­niu, któ­re było szu­flan­dią, zdo­mi­no­wa­ną przez rega­ły cią­gną­ce się od pod­ło­gi do sufi­tu i we wszyst­kich kie­run­kach jak jakiś jado­wi­ty bluszcz. Pod cho­in­ką co roku sta­je duża skrzy­nia nie­mal w cało­ści wypeł­nio­na książ­ka­mi, a cały wie­czór po Wigi­lii to nie paster­ka, a wza­jem­ne czy­ta­nie na głos co smacz­niej­szych ustę­pów.

Mam wpo­jo­ny głę­bo­ki sza­cu­nek do ksią­żek jako do przed­mio­tów – nie wyrzu­cam ich, nie gry­zmo­lę, nie kolo­ru­ję mar­ke­ra­mi, nie zagi­nam rogów – ale też i nie darzę ich miło­ścią (by użyć okre­śle­nia Fadi­man) dwor­ską: zda­rza mi się z rzad­ka czy­tać przy jedze­niu, noszę książ­ki po kie­sze­niach i dopusz­czam kła­dze­nie ich na sto­le grzbie­tem do góry albo zakła­da­nie skrzy­deł­kiem okład­ki. A już dla moje­go chło­pa­ka jest to wyraz bez­gra­nicz­ne­go bar­ba­rzyń­stwa, bez wzglę­du na to, czy pozwa­lam sobie na takie występ­ki z jego książ­ka­mi, czy z wła­sny­mi.

Mam wresz­cie tro­chę ksią­żek, któ­re darzę miło­ścią szcze­gól­ną: tak jest z nume­ra­mi „The Stu­dio”, pisma angiel­skiej sece­sji, w któ­rym debiu­to­wał Beard­sley, z pol­skim pier­wo­dru­kiem „Salo­me” Wil­de­’a, z XVIII-wiecz­nym wenec­kim msza­łem, któ­ry wygrze­ba­łem na war­szaw­skim Kole z tek­tu­ro­we­go pudła i przez pół dnia wygła­dza­łem stro­ny, tak jest z XIX-wiecz­ny­mi książ­ka­mi medycz­ny­mi i ulu­bio­ny­mi wyda­nia­mi Ril­ke­go, Brod­skie­go, Lor­ki, Kawa­fi­sa, Miło­sza. Ale z miło­ścią do kon­kret­nych egzem­pla­rzy jest jak z miło­ścią do kon­kret­nych kobiet czy męż­czyzn: kto się w nich nigdy nie kochał, ten nie zro­zu­mie spe­cy­fi­ki uczu­cia.

Dzię­ku­ję bar­dzo za roz­mo­wę.

O autorach i autorkach

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Kuba Mikurda

Urodzony w 1981 roku. Dziennikarz, filmoznawca, psycholog, filozof. Członek zespołów redakcyjnych „Wide Screen”, „International Journal for Žižek Studies” i „Krytyki Politycznej”. Współpracuje z Katedrą Kultury Współczesnej UJ, Centre for Advanced Studies in the Humanities UJ. Nagrodzony w konkursie im. Krzysztofa Mętraka (2007, 2008). W 2008 roku zwycięzca polskiej edycji konkursu „International Young Screen Entrepreneur” organizowanego przez British Council. Mieszka w Krakowie.

Powiązania