wywiady / o książce

Brodząc w habitusie

Joanna Mueller

Szymon Żuchowski

Rozmowa Joanny Mueller z Szymonem Żuchowskim, towarzysząca premierze książki Tropizmy w przekładzie Szymona Żuchowskiego, wydanej w Biurze Literackim 1 listopada 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Joan­na Muel­ler: Szy­mo­nie, chcia­ła­bym zapy­tać o Two­je pierw­sze spo­tka­nie z Natha­lie Sar­rau­te i o impuls, któ­ry spra­wił, że prze­ło­ży­łeś jej Tro­pi­zmy. Od razu, zanim odpo­wiesz, przy­znam się, że ja do tej pory zna­łam autor­kę głów­nie z nazwi­ska, któ­re koja­rzy­łam – jak pew­nie wie­lu pol­skich czy­tel­ni­ków – z regu­łek defi­niu­ją­cych nouve­au roman, ze skryp­tów do teo­rii lite­ra­tu­ry (tu oczy­wi­ście jako fla­go­we nazwi­sko anty­po­wie­ści), a tak­że (już pry­wat­nie) z ese­jów i innych wypo­wie­dzi Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza. A zatem – w jaki spo­sób i kie­dy dla Cie­bie Sar­rau­te zaist­nia­ła nie tyl­ko jako nazwi­sko?

Szy­mon Żuchow­ski: Jakiś czas temu Artur Bursz­ta zapy­tał gru­pę tłu­ma­czy, w tym mnie, o tytu­ły ksią­żek nale­żą­cych do sze­ro­ko poję­tej kla­sy­ki lite­ra­tu­ry euro­pej­skiej, któ­re nie docze­ka­ły się dotąd prze­kła­du na pol­ski. Zapro­po­no­wa­łem kil­ka, a wśród nich debiut Sar­rau­te. Nie jest łatwo zna­leźć niszę w takim gąsz­czu rze­czy prze­ło­żo­nych, auto­rów już przy­swo­jo­nych – posłu­ży­łem się więc ponie­kąd kry­te­rium ksią­żek sław­nych, ale mało zna­nych. Tak jak mówisz – wie­le osób sły­sza­ło o Tro­pi­zmach w kon­tek­ście lite­ra­tu­ro­znaw­czym, a sto­sun­ko­wo nie­wie­le je czy­ta­ło. Ja też zetkną­łem się z nimi na zaję­ciach z lite­ra­tu­ry fran­cu­skiej jako z pew­nym kamie­niem milo­wym, o któ­rym wszy­scy wie­dzą, że był, ale mało kto widział na wła­sne oczy. Podob­nie było z Podró­żą dooko­ła poko­ju Xavie­ra de Maistre’a, któ­rą tłu­ma­czy­łem – to tak­że przez wie­le lat, ponad dwie­ście, była książ­ka sław­na, ale mało komu zna­na. Ze spo­lsz­cze­nia takiej pozy­cji wypły­wa duża satys­fak­cja, ale spe­cy­ficz­na, bo z jed­nej stro­ny ma się poczu­cie doło­że­nia kształt­nej cegieł­ki, a z dru­giej świa­do­mość, że bez niej mur i tak od lat stoi. Ale jak to z lite­ra­tu­rą bywa, praw­dzi­we zna­cze­nie pew­nych rze­czy ujaw­nia się dopie­ro po latach. Tak czy ina­czej dosze­dłem do wnio­sku, że – z uwa­gi na swo­ją spe­cy­fi­kę – jeśli gdzieś ten tekst może zna­leźć dla sie­bie miej­sce, to naj­prę­dzej w Biu­rze Lite­rac­kim, któ­re publi­ku­je dużo poezji i w któ­rym poja­wia­ją się też książ­ki na pogra­ni­czu gatun­ków.

Kar­po­wicz, o któ­rym wspo­mnia­łam, „pod­roz­mo­wę” Sar­rau­te sta­wiał obok „teatru ubo­gie­go” Gro­tow­skie­go, „języ­ka prze­dzna­cze­nio­we­go” Ione­sco i Bec­ket­ta, „śmier­ci poezji” Róże­wi­cza. Wszyst­kie te „anty­for­my” postrze­gał jako gesty samo­bój­cze, auto­de­struk­cyj­ne, uwa­żał je za śle­pe zauł­ki lite­ra­tu­ry, wręcz za znie­wa­ża­nie sen­su i sło­wa, któ­re­mu on sam chciał przy­wró­cić god­ność dzię­ki pro­po­no­wa­nej przez sie­bie kon­cep­cji „sztu­ki nie­moż­li­wej”. Jak Ty to widzisz?

W dużej mie­rze zga­dzam się z postrze­ga­niem Tro­pi­zmów w kate­go­riach samo­bój­czych, a przy­naj­mniej pro­zy samo­bój­czej pod wzglę­dem, nazwij­my to, prag­ma­ty­ki recep­cyj­nej, czy mówiąc wprost: w sen­sie czy­sto komer­cyj­nym, choć autor­ka na brak poczyt­no­ści osta­tecz­nie nie narze­ka­ła. Rozu­miem Kar­po­wi­cza i mam z tyłu gło­wy podob­ne myśli, ale jako tłu­macz nie muszę się zako­chi­wać w tym, co tłu­ma­czę (jak powie­dział Jerzy Jar­nie­wicz, tłu­macz wręcz nie może być kochan­kiem tek­stu). Mogę dostrze­gać w nim war­tość, prze­wi­dy­wać rolę, jaką tekst może mieć do speł­nie­nia, chcieć jak naj­le­piej udo­stęp­nić go nowe­mu odbior­cy – tyl­ko i aż tyle.

Więc nie wiem, czy Sar­rau­te to śle­py zaułek, czy tyl­ko inne spoj­rze­nie na plan mia­sta i jego funk­cjo­nal­ność. Któ­ra zresz­tą nie jest dla wszyst­kich taka sama – więk­szość ludzi w mie­ście pra­gnie apar­ta­men­tu na strze­żo­nym osie­dlu, ale jakaś część popu­la­cji, na przy­kład ja, chce miesz­kać w blo­ku z lat 50. albo w pod­nisz­czo­nej kamie­ni­cy, bo tam, wśród gra­tów w bab­ci­nym sty­lu, czu­je się lepiej niż wśród mebli z kata­lo­gu. Ina­czej też widzi się oto­cze­nie z wyso­ko­ści tych, powiedz­my, oko­ło 170–180cm wzro­stu, ina­czej patrzy się cho­ciaż­by w rzu­cie z góry, ina­czej w ruchu, a ina­czej w bez­ru­chu. Sar­rau­te zaska­ku­je opty­ką i to jest chy­ba istot­na war­tość jej pro­zy. Poza tym, mówiąc szcze­rze, Tro­pi­zmy to dobry utwór tak­że dla­te­go, że krót­ki – for­ma trzy­ma rów­no­wa­gę, nie pęka pod wła­snym cię­ża­rem. Ktoś (Glenn Gould?) powie­dział, że naj­więk­sze wyzwa­nie w pisa­niu fugi to wie­dzieć, kie­dy ją skoń­czyć. I w tym leży część mistrzo­stwa Sar­rau­te: nie każ­dy umie powie­dzieć tyle, ile trze­ba, i nic ponad­to.

Pomiń­my może kwe­stię aku­rat­no­ści Kar­po­wi­czow­skie­go ata­ku (to był zresz­tą prze­łom lat 70. i 80., kie­dy nowa powieść naj­lep­sze lata mia­ła za sobą), a poroz­ma­wiaj­my o tym, jak według Cie­bie oso­bi­ście twór­czość Sar­rau­te – na cze­le z Tro­pi­zma­mi i Erą podejrz­li­wo­ści – sytu­uje się na tle XX-wiecz­nej lite­ra­tu­ry. Czy też, jak dzien­nik „Le Mon­de”, uznał­byś jej debiut za jed­ną ze stu naj­waż­niej­szych ksią­żek ubie­głe­go stu­le­cia?

Mam spo­ry pro­blem z oce­nia­niem tego, co jest waż­ne i pozo­sta­nie takie w dłuż­szej per­spek­ty­wie. Im dłu­żej mam stycz­ność z lite­ra­tu­rą od stro­ny prak­tycz­nej, tym więk­szy to kło­pot. Nie poma­ga w tym fakt, że wszyst­ko sta­je się inte­re­su­ją­ce, jeśli się temu wystar­cza­ją­co dłu­go przy­glą­dać. Obser­wa­tor swo­je zaan­ga­żo­wa­nie w sam akt obser­wa­cji, któ­ra sta­no­wi pod­nie­tę inte­lek­tu­al­ną i emo­cjo­nal­ną, może (myl­nie?) wziąć za przy­miot, war­tość obiek­tu, któ­re­mu się przy­glą­da. A co dopie­ro mówić o tłu­ma­czu, któ­ry robi coś znacz­nie wię­cej niż obser­wa­cja, nie jest tyl­ko odbior­ni­kiem – jest też nadaj­ni­kiem. Stąd miał­bym bar­dzo ostroż­ny sto­su­nek do swo­je­go tak zwa­ne­go obiek­ty­wi­zmu w tej mie­rze. A już do list typu „Top Ten” i „The Best” to w ogó­le – prze­ra­ża mnie myśl, że two­rzą­cy je ludzie mogli­by nie mieć wąt­pli­wo­ści przy ich ukła­da­niu, choć z pew­no­ścią dzię­ki takim zesta­wie­niom nie­któ­re utwo­ry mogły mieć swo­je pięć minut albo dekad.

Tro­pi­zmy mia­ły wła­ści­wie dwie pre­mie­ry – pierw­szą w 1939 roku jako debiut Sar­rau­te, przy czym wte­dy wła­ści­wie prze­mknę­ły nie­zau­wa­żo­ne, i dru­gą w roku 1957, już po wyda­niu powie­ści Por­tret nie­zna­jo­me­go (1949) oraz szki­cu teo­re­tycz­ne­go Era podejrz­li­wo­ści (1956), kie­dy wresz­cie padły na podat­ny grunt. W Pol­sce – popraw mnie, jeśli się mylę – uka­zał się do tej pory tyl­ko Por­tret nie­zna­jo­me­go w roku 1959.

Uka­za­ła się jesz­cze książ­ka Sły­szy pan te śmie­chy? (1975, przeł. Kry­sty­na Dola­tow­ska), ale nie czy­ta­łem. Co do Tro­pi­zmów – fak­tycz­nie, naj­pierw odrzu­ci­li je naj­bar­dziej reno­mo­wa­ni fran­cu­scy wydaw­cy (Gal­li­mard, Gras­set), a po pre­mie­rze, mimo pochleb­nych opi­nii Jeana Gene­ta i Jeana-Pau­la Sartre’a, książ­ka nie zyska­ła roz­gło­su aż do dru­gie­go wyda­nia. A potem mia­ła swo­je pięć dekad i przy­czy­ni­ła się do odnie­sie­nia przez autor­kę nie tyl­ko suk­ce­su pre­sti­żo­wo-lite­rac­kie­go, ale też zdo­by­cia spo­rej popu­lar­no­ści na świe­cie (prze­kła­dy na oko­ło 30 języ­ków), tak że jesz­cze za życia Natha­lie Sar­rau­te tra­fi­ła do wąskie­go gro­na pisa­rzy wyda­nych w pomni­ko­wej Biblio­thèque de la Pléia­de Gal­li­mar­da. A więc krze­pią­ca dla nie­jed­ne­go adep­ta lite­ra­tu­ry histo­ria o twór­cy, któ­re­mu wydaw­ca odmó­wił debiu­tu, by po latach włą­czyć jego dzie­ła do swo­jej naj­bar­dziej kano­nicz­nej serii.

Czy uwa­żasz, że wyda­ne teraz przez Biu­ro Lite­rac­kie Tro­pi­zmy, i to w serii, w któ­rej jed­no­cze­śnie uka­zu­ją się inne, excu­sez le mot, „awan­gar­do­we” książ­ki, choć­by Epi­fa­nie Jame­sa Joyce’a czy Nie­dzie­la życia Ray­mon­da Quene­au, tra­fią na rów­nie podat­ny grunt? Czy to jest ten kon­tekst, ta chwi­la?

W przy­pad­ku tej kon­kret­nej ksią­żecz­ki Joyce’a oraz Tro­pi­zmów Sar­rau­te odpo­wiedź wią­że się z kolej­nym pyta­niem: o kon­dy­cję poezji i pro­zy nie­fa­bu­lar­nej w ogól­no­ści. Czy mają czy­tel­ni­ków? Ilu? Podat­ny grunt pew­nie jest, pyta­nie, czy star­czy­ło­by go na to, żeby wykieł­ko­wa­ła sil­na rośli­na. Tro­pi­zmy nada­ją się, że tak powiem, do roz­ma­itych zasto­so­wań, moż­na czy­tać je na róż­nych pozio­mach – jako krót­kie tek­sty, z pozo­ru dość lek­kie, cza­sem dow­cip­ne, zło­śli­we, kie­dy indziej melan­cho­lij­ne, oni­rycz­ne; jako pro­zę poetyc­ką sil­nie zryt­mi­zo­wa­ną powtó­rze­nia­mi i klau­stro­fo­bicz­nie zre­du­ko­wa­nym słow­nic­twem; wresz­cie moż­na je świa­do­mie stu­dio­wać jako eks­pe­ry­ment for­mal­ny z kon­se­kwen­cja­mi dla roz­wo­ju lite­ra­tu­ry.

Może teraz jest czas na coś bar­dziej „pre­po­st­mo­der­ni­stycz­ne­go”, a zara­zem prze­cież już bar­dzo nie­kon­wen­cjo­nal­ne­go? Może fascy­na­cja Der­ri­da­mi i Barthes’ami przy­ga­śnie, jak przy­ga­sła moda na Jun­ga i Elia­de­go, może waha­dło się wychy­li i wię­cej ludzi zwró­ci się do korze­ni, pni pew­nych zja­wisk lite­rac­kich, zamiast wyłącz­nie robić lub kon­su­mo­wać sałat­kę z owo­ców, któ­re na nich wyro­sły?

Tytu­ło­we Tro­pi­zmy – nota­be­ne prze­pięk­ny tytuł, zazdrosz­czę! – ozna­cza­ją ruchy roślin, ich reak­cje na roz­ma­ite bodź­ce, zaś w war­stwie meta­fo­rycz­nej odsy­ła­ją do „roślin­nych” cech ludzi, do ich odru­chów bez­wa­run­ko­wych, któ­re bio­rą górę nad racjo­nal­no­ścią, do auto­ma­ty­zmów, mario­net­ko­wo­ści posta­ci itd. Kie­dy czy­ta­łam o „tro­picz­nych” zacho­wa­niach boha­te­rów i boha­te­rek Natha­lie Sar­rau­te, mia­łam w pamię­ci film Meta­mor­pho­sis of plants (jest dostęp­ny w ser­wi­sie vimeo) Uli Zającz­kow­skiej – poet­ki i bota­nicz­ki, któ­ra aku­rat na tro­pi­zmach zna się świet­nie. W fil­mie Uli tan­cerz Patryk Wal­czak naśla­du­je ruchy roślin, u Sar­rau­te z kolei widzi­my mimo­zo­wa­te panien­ki, któ­rych głów­ki podą­ża­ją – jak helio­tro­py – za bla­skiem skle­po­wych witryn, obser­wu­je­my wię­zi mię­dzy­ludz­kie opla­ta­ją­ce jak lia­ny: coraz cia­śniej i cia­śniej, doświad­cza­my jemio­ło­wa­tej paso­żyt­ni­czo­ści i kon­sump­cyj­nej absorp­cji w sto­sun­kach spo­łecz­nych, współ­dzie­li­my naj­de­li­kat­niej­sze tro­pi­zmy boha­te­rów – osi­ko­we drże­nie, wycią­ga­nie kieł­ków do cie­pła, nie­do­strze­gal­ne ruchy wzro­stu i obumie­ra­nia. Takie uro­ślin­nie­nie pod­mio­tu to cie­ka­wy, moż­na powie­dzieć: eko­po­etycz­ny, przty­czek Sar­rau­te w antro­po­cen­tryzm – czy też tak to postrze­gasz? I czy to jakoś odróż­nia Sar­rau­te od jej kole­gów po „nowo­po­wie­ścio­wym” fachu, np. od Claude’a Simo­na, Miche­la Buto­ra czy Ala­ina Rob­be-Gril­le­ta?

Jak sama Sar­rau­te pod­kre­śla­ła w wywia­dach, nowa powieść to nie był zwar­ty ruch lite­rac­ki w peł­nym zna­cze­niu tego sło­wa. Nie orga­ni­zo­wa­no narad, nie wyło­nio­no przy­wód­cy, nie wypra­co­wy­wa­no wspól­nej linii tema­tycz­nej czy este­tycz­nej. Wyda­je mi się, że tych pisa­rzy łączy­ły raczej wspól­ne pro­ble­my, któ­re dostrze­ga­li w pisar­skim fachu, niż pogoń za jed­no­li­ty­mi roz­wią­za­nia­mi. Okre­śle­nia nouve­au roman uży­to naj­pierw w zna­cze­niu pejo­ra­tyw­nym, podob­nie jak było z okre­śle­niem „impre­sjo­ni­ści”, i z cza­sem uję­to nim dość sze­ro­ki wachlarz metod i tema­tów pisar­skich.

Cie­ka­we, że wspo­mi­nasz o fil­mach Urszu­li Zającz­kow­skiej. Na Festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 21 w Stro­niu Ślą­skim mie­li­śmy we wrze­śniu przed- i popre­mie­ro­we czy­ta­nia z Nie­dzie­li życia (Han­na Igal­son-Tygiel­ska), Morza Kara­lu­chów (Anna Wasi­lew­ska), Por­tre­tu arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym (Jerzy Jar­nie­wicz), Epi­fa­nii (Adam Popra­wa) i Tro­pi­zmów. Wła­śnie wte­dy Iza­be­la Popra­wa pole­ci­ła mi tę bota­nicz­no-poetyc­ką twór­czość, któ­ra dowo­dzi, że takie uro­ślin­nie­nie jest bar­dzo żyzne meta­fo­rycz­nie i sku­tecz­ne komu­ni­ka­cyj­nie, a poza tym atrak­cyj­ne este­tycz­nie. Podob­nie u Sar­rau­te – obraz­ki są ład­ne i har­mo­nij­ne, lecz to, co się za nimi kry­je, zakra­wa na wyszep­ta­ny wpraw­dzie, ale jed­nak czy­tel­ny mani­fest rów­no­ścio­wy, anty­prze­mo­co­wy w sen­sie sym­bo­licz­nym, może w ogó­le mizan­tro­picz­ny? Boha­te­ro­wie Sar­rau­te nie­zbyt czę­sto bywa­ją szczę­śli­wi – jed­ni mają defi­cyt ener­gii, a inni jej nad­miar, i nawet tam, gdzie rodzi to komizm, czuć coś uwie­ra­ją­ce­go. Nie wyda­je mi się, żeby autor­ka Tro­pi­zmów była naj­lep­sze­go zda­nia na temat tego, co ludzie ludziom.

W książ­ce cie­ka­we rze­czy dzie­ją się też z per­spek­ty­wą, ze sfe­rą widze­nia (co zresz­tą zbli­ża Tro­pi­zmy choć­by do Żalu­zji Rob­be-Gril­le­ta, ale też np. do kon­struk­cji zna­nych z powie­ści Vir­gi­nii Woolf). Każ­de zda­rze­nie, z zało­że­nia efe­me­rycz­ne, jak i wszyst­kie oso­bi­ste odczu­cia boha­te­rów są u Sar­rau­te fil­tro­wa­ne – czy raczej wła­śnie zamą­ca­ne – przez tak­su­ją­ce spoj­rze­nia i cudze oce­ny. Autor­ka opi­su­je to wszyst­ko z poetyc­kim wdzię­kiem, lek­ko­ścią i dow­ci­pem, a jed­nak nie mogłam się oprzeć wra­że­niu, że jej boha­te­ro­wie są zamknię­ci w wię­zie­niu obcych spoj­rzeń, ople­ce­ni siat­ką krzy­żu­ją­cych się per­spek­tyw, zawie­sze­ni na hakach osą­dów. Sło­wem – że czai się w tym gro­za Foucaul­tow­skie­go panop­ti­ko­nu: apa­rat wzro­ku jest apa­ra­tem nad­zo­ru i kary. Czy Ty też tak to odczu­wasz?

Bar­dzo. Z tym że w odróż­nie­niu od Hux­leya, Orwel­la czy Bradbury’ego, któ­rzy wprzę­gli do swo­ich genial­nych, ponu­rych fan­ta­zji na temat opre­sji pewien apa­rat tech­no­lo­gicz­ny plus spo­ro gro­te­ski, Sar­rau­te poprze­sta­je na doj­mu­ją­co reali­stycz­nym w swym mini­ma­li­zmie daw­ko­wa­niu sytu­acji, któ­re więk­szość czy­tel­ni­ków kie­dyś prze­ży­ło: zakło­po­ta­nia, znu­dze­nia, nie­pew­no­ści, lęku, nad­mier­nej eks­cy­ta­cji, chę­ci przy­po­do­ba­nia się, przy czym – co nale­ży pod­kre­ślić – autor­ce nie tyle zale­ży na opi­sa­niu tych sytu­acji i odczuć, ile na ich wytwo­rze­niu w czy­tel­ni­ku. Tro­pizm nie daje się zaob­ser­wo­wać; powi­nien się dać zre­pro­du­ko­wać w odbior­cy.

Zacie­ka­wił mnie w książ­ce Sar­rau­te motyw inte­lek­tu­ali­zmu. Zwłasz­cza w roz­dzia­łach XI i XII widać, jak się z nim draż­ni, jak w nim – że zacy­tu­ję – „gme­ra chci­wy­mi pal­ca­mi”, jak z nim flir­tu­je, by w porę się odwi­nąć i czmych­nąć. Mamy tu obra­zek pogry­wa­ją­cej sobie z tajem­ni­cą (tajem­ni­cą inter­pre­ta­cji?) panien­ki – zesta­wio­ny z por­tre­tem wykła­dow­cy uni­wer­sy­tec­kie­go, któ­ry wsu­wa „zwin­ną rękę pod ubra­nie Pro­usta czy Rim­bau­da, aby wpraw­nym gestem pro­fe­sjo­na­li­sty” obna­żyć przed stu­den­ta­mi rze­ko­me tajem­ni­ce ich dzieł. W ogó­le wie­dza i wła­dza są tutaj moc­no zwią­za­ne, czę­sto poka­zy­wa­ne w rela­cjach prze­mo­cy, mole­sto­wa­nia (naiw­nej dzier­lat­ki przez uczo­ne­go star­ca). Kto według Cie­bie wygry­wa w tej Sarraute’owskiej ustaw­ce?

Ha, żeby to jesz­cze była ustaw­ka – zakła­da­ła­by ona umo­wę dwóch mniej wię­cej rów­nych stron, że będą się napa­rzać, a tutaj nie mamy ani rów­no­ści, ani kon­sen­su­al­no­ści. Mam wra­że­nie, że wszech­wie­dzą­cy pro­fe­sor z roz­dzia­łu XII i lek­ko oble­śny wuj­cio z XV wyprze­dza­ją słu­cha­czy i sio­strze­ni­cę – mają lep­szą pozy­cję star­to­wą. W sumie wszy­scy, choć słu­cha­cze i sio­strze­ni­ca w więk­szym stop­niu, gra­ją w grę, któ­rej regu­ły zosta­ły im narzu­co­ne, i nawet kie­dy sta­ra­ją się przy­jąć nasta­wie­nie pod­mio­to­we, jak ta dziew­czy­na z roz­dzia­łu XI, to wciąż bro­dzą w habi­tu­sie, poza któ­ry nie potra­fią wyjść, niczym roślin­ka ze zro­bio­ne­go przez Mar­ci­na Nie­wi­ro­wi­cza zdję­cia na okład­ce. Ten kwia­tek z donicz­ki nigdy nie zdo­ła dosię­gnąć okna i wyjść do „praw­dzi­we­go życia”, któ­re jest na zewnątrz, gdzie szu­mią sobie drze­wa. Albo go nie ma. Bo o tym Sar­rau­te raczej nie prze­są­dza – po wie­lo­krot­nej lek­tu­rze jej książ­ki nie umiem stwier­dzić, czy autor­ka uwa­ża, że poza tymi pęta­mi i wię­za­mi jest jakieś „życie”, czy to one wła­śnie nim są.

 Chcia­łam Cię jesz­cze zapy­tać o „kobie­cą sygna­tu­rę” w książ­ce Sar­rau­te. Tak się zło­ży­ło, że czy­ta­łam Tro­pi­zmy rów­no­le­gle ze świet­ną roz­pra­wą Linie kobie­co­ści. Jak róż­ni­ca płcio­wa prze­kształ­ci­ła lite­ra­tu­rę i filo­zo­fię Joan­ny Bed­na­rek – i Sar­rau­te wyda­ła mi się nie­sły­cha­nie bli­ska przy­wo­ły­wa­nym tam pisar­kom, takim jak Ger­tru­de Ste­in, Vir­gi­nia Woolf czy Debo­ra Vogel. Zwłasz­cza ta ostat­nia, naj­mniej zna­na, autor­ka – i jej wyda­ne w 1935 roku Aka­cje kwit­ną – wypa­dła­by bar­dzo cie­ka­wie w zesta­wie­niu z Sar­rau­te i jej Tro­pi­zma­mi. Ude­rza­ją­co podob­na jest u obu pisa­rek zarów­no kon­struk­cja boha­te­rów – ich mario­net­ko­wość, roślin­na bez­wol­ność, pod­da­wa­nie się „nagie­mu życiu”, odpod­mio­to­wie­nie – jak i „rucho­my” układ ksią­żek: opar­ty na tech­ni­ce mon­ta­żu, z zabu­rze­niem logi­ki przy­czy­no­wo-skut­ko­wej, z odrzu­ce­niem tra­dy­cyj­nej akcji powie­ścio­wej, zastą­pio­nej tutaj przez „dzia­nie się” same­go życia. Bed­na­rek odczy­tu­je takie posu­nię­cia for­mal­ne w per­spek­ty­wie femi­ni­stycz­nej – widzi w nich mia­no­wi­cie cechy cha­rak­te­ry­stycz­ne dla pisa­nia kobiet. Czy dla Cie­bie, jako tłu­ma­cza Sar­rau­te, ale nie tyl­ko, ta róż­ni­ca płcio­wa jest dostrze­gal­na, istot­na –czy może zupeł­nie nie ma to zna­cze­nia?

Nie znam się na teo­rii femi­ni­zmu i może dla­te­go nie rozu­miem potrze­by jasne­go roz­gra­ni­cza­nia lite­ra­tu­ry męskiej od kobie­cej, czy to pod wzglę­dem pocho­dze­nia, czy prze­zna­cze­nia. Mam zagwozd­kę z tym, jak takie kate­go­ry­zo­wa­nie współ­gra ze świa­do­mo­ścią pro­ble­ma­ty­ki płci kul­tu­ro­wej, sze­rzej zna­nej jako demo­nicz­ny gen­der, któ­ra badacz(k)om nie powin­na być obca… Być może da się to jakoś skwan­ty­fi­ko­wać lite­ra­tu­ro­znaw­czo i powie­dzieć: tak czę­ściej piszą kobie­ty, a tak męż­czyź­ni, ale nie bar­dzo wiem, dokąd mia­ło­by to pro­wa­dzić – byle nie do duali­za­cji tego, co dobrze mieć zin­te­gro­wa­ne. Ale może to naiw­ne poj­mo­wa­nie rze­czy z mojej stro­ny.

Tak czy ina­czej ani przy tłu­ma­cze­niu Sar­rau­te, ani poprzed­niej książ­ki dla Biu­ra Lite­rac­kie­go, Zapo­mi­na­nia Ele­ny Edmun­da White’a, rów­nież awan­gar­do­wej i anty­po­wie­ścio­wej, zupeł­nie nie wyczu­wa­łem takie­go napię­cia w sfe­rze, hm, meta­tek­stu­al­nej. No, ale może tak bywa, kie­dy gej tłu­ma­czy geja i ma ten kom­fort, że nie musi loko­wać swo­je­go poj­mo­wa­nia tek­stu na dycho­to­micz­nym kon­ti­nu­um męsko-żeń­skim tam, gdzie nie jest to nie­zbęd­ne z punk­tu widze­nia dyna­mi­ki i sty­lu prze­kła­du (jak cho­ciaż­by w Zapi­sa­nym na cie­le Jeanet­te Win­ter­son, gdzie płeć bohaterów/bohaterek przez dłu­gi czas powin­na pozo­stać nie­okre­ślo­na). Nie wyda­je mi się, żeby w war­stwie sty­li­stycz­nej lub zna­cze­nio­wej napię­cie mię­dzy kobie­cym a męskim ujaw­nia­ło się u Sar­rau­te bar­dziej niż inne rela­cje domi­na­cji i ule­gło­ści w sze­ro­kim sen­sie.

Dyna­mi­ka Tro­pi­zmów nie jest nija­ka, ale wła­śnie roślin­na; to nie bieg przez płot­ki ani wal­ka w rin­gu – tyl­ko ruchy bar­dziej podob­ne do peł­za­nia lub wspi­nacz­ki, gdzie kobie­ty i męż­czyź­ni w róż­nym wie­ku i o róż­nym sta­tu­sie wyda­ją się o tyle rów­ni, że tak samo uwi­kła­ni w ogra­ni­cze­nia i regu­ły. Jak gdy­by ani rzą­dzą­cy, ani rzą­dzo­ny nie potra­fi­li nic pora­dzić na łączą­cą ich syzy­gię. Nie czu­ję, żeby tej książ­ce moż­na było przy­pi­sać rodzaj. Chy­ba że się­gnę­li­by­śmy do szwedz­kie­go, w któ­rym, obok rodza­ju nija­kie­go, neu­trum, jest nośny sym­bo­licz­nie rodzaj gra­ma­tycz­ny utrum. A to zna­czy tyle co „wspól­ny, ogól­ny, nie­ni­ja­ki”. Nie ozna­cza to andro­gy­nii, tyl­ko nie­opo­zy­cyj­ne współ­ist­nie­nie rodza­ju męskie­go i żeń­skie­go w jed­nej kate­go­rii. Jest w idei Tro­pi­zmów coś bar­dzo ega­li­tar­ne­go i głę­bo­ko zwią­za­ne­go z wege­ta­cją. O ile jed­nak w przy­pad­ku roślin wege­ta­cja ozna­cza okres inten­syw­ne­go wzro­stu i roz­wo­ju, o tyle w odnie­sie­niu do ludzi nabie­ra zupeł­nie inne­go wydźwię­ku.

Szy­mo­nie, pozo­sta­je mi podzię­ko­wać Ci za roz­mo­wę, ale przede wszyst­kim za tę kru­chą jak rośli­na i rów­nie moc­ną w swym tro­picz­nym tań­cu ksią­żecz­kę Sar­rau­te.

To ja przy oka­zji tak­że chciał­bym podzię­ko­wać dwóm oso­bom, bez któ­rych ta książ­ka nie mogła­by mieć kształ­tu, jaki osta­tecz­nie otrzy­ma­ła – jej redak­to­rom, Annie Krzy­wa­ni i Toma­szo­wi Swo­bo­dzie – za bar­dzo miłą i owoc­ną współ­pra­cę.

belka_2

O autorach i autorkach

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Szymon Żuchowski

Poeta, tłumacz, krytyk muzyczny. Tłumaczył między innymi Edmunda White’a, D. A. Powella, Nathalie Sarraute, Xaviera de Maistre’a i Pabla Nerudę. Redaktor prowadzący „Polish Libraries” (Biblioteka Narodowa), stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Autor tomów wierszy Ars amandi, vita brevis (Zeszyty Literackie, 2014) oraz Podział odcinka (Zeszyty Literackie, 2016, finał Nagrody Poetyckiej Orfeusz).

Powiązania