Krzysztof Sztafa: Zacznijmy może od kwestii formalnych – ile płacisz za speeding?
Szymon Słomczyński: Nic. Nigdy nie dostałem mandatu.
Przyjechałeś tu samochodem, prawda?
Wszędzie jeżdżę samochodem. Dlatego też zależy mi na prawie jazdy, więc patrzę w lusterka i zwalniam przed fotoradarami.
Myślałem, że jeśli nie jesteś na „wysokich obrotach”, po prostu zaczynasz się nudzić. Oczywiście o prędkość i mandaty pytałem w kontekście samego Nadjeżdża. Zastanawiałem się, czy wysokie obroty to jakaś twoja „maniera”, twój sposób na życie.
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek się nudził. Nie znam tego stanu z autopsji. Na pewno wolę wkręcanie się na obroty od pozostawania na jałowym biegu.
Może trochę przewrotnie odbiję wobec tego do rzeczy sakramentalnej. Cała ta medialna burza wokół „najważniejszej polskiej nagrody literackiej”, jakkolwiek arbitralnie i może głupio to brzmi, może jednak na ciebie jakoś oddziaływać. Czy to jest dobre miejsce dla Nadjeżdża i dla Szymona Słomczyńskiego?
Nie miałem żadnego wpływu na to, czy książka zostanie zauważona przez jakiekolwiek jurorskie gremium. O ile wiem, nagroda Nike – podobnie jak inne – jest raczej dla książek niż dla ludzi. Dlatego nie traktuję nominacji finałowej zbyt osobiście. Uważam, że dla książki to dobrze, bo więcej ludzi o niej usłyszało.
Znalazłeś się w finale obok takich figur jak Marcin Świetlicki, Jerzy Pilch, Karol Modzelewski, będących na scenie literackiej „od zawsze”, od lat. Jak w tym wszystkim czujesz się jako debiutant – jesteś jednak debiutantem z Biura Literackiego i ciekawi mnie, czy nie przeraża cię Nike jako pewnego rodzaju instytucja, może trochę w przeciwieństwie do takich imprez jak Silesius.
Przeraża mnie bardziej sytuacja, w której poeci piszą tylko dla innych poetów oraz krytyków, a to, że Nadjeżdża znalazło się w finałowej siódemce Nike, pomaga mi tę sytuację, na dostępnym mi odcinku, zmieniać. Czytam też od ponad roku regularnie starsze i całkiem nowe wiersze, w różnych miejscach, w Krakowie i gdziekolwiek tylko mam okazję, bo zamiast utyskiwać na to, że ludzie nie czytają poezji, wolę próbować ich przekonywać, że warto; „Poezje i herezje” w Zielonym Kontrabasie albo Scena 21 prowadzona przez Edwarda Pasewicza to takie przestrzenie, obie na krakowskim Kazimierzu, gdzie ludzie przychodzą, słuchają, dyskutują o tym co usłyszeli. Wyobrażasz sobie zespół muzyczny, który nagrywa płytę, po czym przesyła ją do pięćdziesięciu krytyków i pięćdziesięciu kolegów muzyków, ale nie zamieszcza teledysku w sieci, nie dba o dystrybucję, nie gra koncertów? Jeśli czytelnicy mają ograniczone możliwości dowiedzenia się o wydaniu danej książki, to oczywiście jest ona w niejako gorszym położeniu; w przypadku debiutanta ma to szczególne znaczenie. Nie spodziewałem się, że ten tom wierszy zostanie przez jury Nike doceniony, ale z uwagi na moją idée fixe (poszerzanie kręgu czytelników poezji współczesnej) naprawdę świetnie się złożyło. Natomiast jeśli chodzi o galę, to po prostu przyjechałem i podziękowałem przez mikrofon ludziom z wydawnictwa, bo zrobili świetną robotę, przygotowując tę książkę do druku; i miałem wyrzuty sumienia, że nie zdążyłem wymienić Mateusza Martyna, który zrobił skład. Dlatego o tym teraz wspominam, żeby nadrobić. Ja tylko napisałem i ułożyłem w kolejności wiersze, a to, że książka, jako cieszący oko i palce przedmiot, istnieje, jest ich zasługą. Trzy dni wcześniej przesłałem zresztą do Biura plik z drugą książką. Nie miałem w Warszawie wiele więcej do zrobienia. Porozmawiałem z kilkunastoma osobami, pouśmiechałem się. Prawie nic nie zjadłem, nic nie wypiłem. Byłem tylko reprezentantem książki, więc czułem się jakbym był w pracy – zresztą odkąd się zajmuję serio pisaniem, to niemal zawsze tak się czuję. Teraz też.
Myślałem, że może w jakiś sposób cała ta sytuacja po prostu cię pozycjonuje. W najbliższej przyszłości raczej trudno będzie mówić o Słomczyńskim bez tego kontekstu Nike, a więc jednak pewnej „szufladki”, chociaż zdaję sobie sprawę, że może nie jest to zbyt odpowiednie określenie.
Wiem, że dzięki promocji związanej z Nike ze trzy razy więcej osób tę książkę przeczytało niż wcześniej. Nagrody literackie ustanawia się między innymi po to, żeby ludzie, którzy na co dzień nie interesują się literaturą, nie śledzą premier, sięgnęli po te książki przez „kogoś” wybrane, ufając, że jurorzy nominują je i nagradzają z jakichś ważnych względów, w związku z czym warto się nimi zainteresować. Może skoro sięgną po te, to sięgną też z rozpędu po inne, również po przeoczone przez jurorów. Jasne, że uczestnictwo w medialnej obróbce literatury nie jest szczególnie przyjemne – zwłaszcza dla kogoś, kto nie przepada za telewizją, ale zrobiłem to dla książki. Uznałem, że ona jest ważniejsza od moich ewentualnych oporów.
Właśnie. W jednym z wywiadów, którego kiedyś udzieliłeś, mówiłeś o swojej książce jako o swoim „dziecku”. Wydaje mi się to dosyć emblematyczne, że tak wyraźnie rozdzielasz siebie od Nadjeżdża.
Bo Nadjeżdża to byt autonomiczny. W chwili wydania stało się czymś ode mnie niezależnym. Jasne, że jestem autorem i absolutnie się tego nie wypieram. Nie wypieram się ani tego, że jestem autorem, ani tego, że moje wiersze trafiły do siódemki Nike czy Złotego Środka Poezji. Nie oddzielam tego tak całkowicie. A właściwie, że pozwolę sobie zacytować słowa naszego byłego prezydenta z konferencji prasowej, kiedy został zapytany o to, czy spożywał tego dnia alkohol: jaki jest problem? (śmiech)
Nie ma żadnego problemu. To, co mówisz o rozdziale na linii autor-dzieło, wydaje mi się po prostu ciekawe.
A ty? Miałbyś na moim miejscu jakiś problem?
Sam nie wiem. Może czułbym się mimo wszystko trochę związany, właśnie jako autor. Podobna sprawa byłaby gdybym dostał nagrodę Szymborskiej (śmiech) i znalazł się w takim a nie innym środowisku.
Każda nagroda jest przyznawana przez jakąś instytucję – prywatną lub państwową, a co za tym idzie, przez pewnego rodzaju środowisko. Nie widzę w tym niczego niepokojącego.
Wiesz, w przypadku Nike chodzi mi głównie o cały ten medialny hałas. Mnie może byłoby to trochę nie na rękę, ale to tylko moje – bardzo subiektywne – odczucie.
Hałas służy temu, żeby ludzie sięgnęli po książkę. To jest sedno sprawy. Cała reszta jest dla mnie znacznie mniej istotna. Gdybym uważał, że ta książka jest niewarta tego, żeby do niej zajrzeć, to bym się nie pchał do jej wydawania. Zauważ, że Nadjeżdża wyszła rok temu, skończyłem ją pisać półtora roku temu, dwa lata temu dostałem nagrodę w pierwszym konkursie poetyckim od czasów licealnych. Dopiero w chwili, kiedy uznałem, że to, co piszę, do czegoś się nadaje, próbowałem wyjść z wierszami do ludzi, gdzieś je przesłać, żeby dowiedzieć się, co o nich sądzą znawcy, ale także zacząć je czytać na głos „zwykłym” czytelnikom, nie przejmując się zanadto tym, że ludzie zazwyczaj omijają poezję szerokim łukiem. Byłem ostatnio na spotkaniu z licealistami. Zostało ono zresztą, mam wrażenie, zorganizowane dzięki temu, że Nadjeżdża znalazło się w finale Nike (śmiech). Rozpoczynając rozmowę, wymieniłem kilka nazwisk bardzo cenionych poetów współczesnych, ale okazało się, że zupełnie nic im nie mówią.
A kojarzą Eldokę? To jest podobno najnowsza poezja polska (śmiech).
Znają „wielką czwórkę”: Miłosza, Różewicza, Szymborską, Herberta. Niektórzy wymieniali jeszcze Dehnela lub Świetlickiego. A jednak kiedy czytaliśmy wspólnie Nadjeżdża, miałem wrażenie, że spora część licealistów coś w moich wierszach może dla siebie odnaleźć. Być może poezja jest im w jakiś sposób potrzebna. Skoro tak może być, to nominacje i nagrody stwarzają szansę na to, żeby oni do książek z wierszami dotarli, żeby zdali sobie sprawę, że poezja może stanowić alternatywę albo uzupełnienie dla oglądania memów, grania w gry komputerowe, ale także dla czytania powieści, zwłaszcza gatunkowych, które się często czyta tylko raz i nigdy do nich nie wraca. Albo do czytania wywiadów z różnymi ludźmi. Do wierszy można wracać, bo one, przynajmniej na mnie, działają inaczej, kiedy do nich wrócę po kilku miesiącach czy latach. A czy ktoś ma ulubione wywiady?
No z pewnością to świetna sprawa, że licealiści czytają raczej Słomczyńskiego niż chociażby wspominanego Eldo – w ramach współczesnej poezji polskiej.
Nie mówię, że „mnie czytają” – choć pewnie i tacy by się znaleźli. Chodzi mi o to, że to jest jedna z grup potencjalnych odbiorców, do których warto próbować docierać. Kto to jest Eldo?
Taki raper (śmiech). Podobno teksty jego piosenek są drukowane teraz w podręcznikach języka polskiego jako „poezja najnowsza”.
Możliwe. Jego to ja z kolei nie kojarzę. Akurat rapu nie słucham, pewnie niesłusznie, ale nie da się słuchać wszystkiego. Problem z poezją nie dotyczy tylko uczniów. Ludzie znacznie od nich starsi często uważają, że na poezji trzeba „się znać”, że do czytania liryki należy mieć specjalne predyspozycje czy umiejętności. To tylko moje przypuszczenie – nie czytałem żadnych wyników badań na ten temat – ale źródłem takiego przeświadczenia jest chyba właśnie zrażenie się obowiązkiem „analizy i interpretacji wiersza” w szkole. Nawet niektórzy studenci polonistyki, którzy powinni być zawodowymi czytelnikami, nie znają żadnego polskiego wiersza napisanego po 1989 roku. A poezja jest przecież, wybacz nieco wyświechtane określenie, muzyką języka – języka, który poloniści powinni znać jak nikt inny.
O tych ostatnich akurat coś wiem (śmiech).
Nie chodzi oczywiście jedynie o mnie czy o Nadjeżdża, tylko w ogóle o to, że w polskiej poezji współczesnej jest niemało ciekawych zjawisk. Człowiek zainteresowany kulturą, a literaturą w szczególności, naprawdę mógłby kilka tomów wierszy w roku przeczytać. To są zazwyczaj, w porównaniu do prozy, bardzo niewielkie objętościowo książki. Czyta się je względnie szybko, trudno usprawiedliwiać się brakiem czasu. Zwykle jednak panuje przekonanie, że to jest coś drętwego, nużącego, koturnowego, oddalonego od doświadczenia współczesnego człowieka.
Może to jest jednak wina konkretnych praktyk czytelniczych w szkole. Tomek Pułka powiedział kiedyś, że Szymborska to największy cios zadany polskiej poezji. Może coś w tym rzeczywiście jest, w tym języku, który zupełnie rozmija się z doświadczeniem młodych ludzi?
Sądzę, że Pułce chodziło trochę o co innego. Pod tym względem to jest dość nietrafiony przykład. Tysiące ludzi co roku kupują z własnej, nieprzymuszonej woli książki Szymborskiej i je czytają dla przyjemności.
Jasne, ale w kręgu młodych ludzi ja akurat nie znam wielu takich, którzy lubią Szymborską.
A ja znam. Może nie jest to autorka, która w rankingu najbardziej inspirujących dla poetów współczesnych znalazłaby się na podium, natomiast pod względem czytelniczym się sprawdza – nie tylko z uwagi na Nobla. Zapytaj koleżanek z roku.
A co myślisz przykładowo o promocji Szymborskiej w Mercedesach klasy C? To jest dobra rzecz? W ramach popularyzacji poezji. Kupujesz Mercedesa klasy C i dostajesz płytkę z nagraniami poetki.
Myślę, że kierowcom Mercedesów nie zaszkodzi odsłuchanie wiersza Szymborskiej, a nawet wręcz przeciwnie.
Cały ten egalitaryzm poezji, który postulujesz, układa się w dość frapującą całość w kontekście samego Nadjeżdża. I tutaj może trochę przewrotnie odbiję do twojej rozmowy z Przemysławem Rojkiem w Przystani, który wspominał o podmiocie „melancholijnego smarkatego starca” w twoich wierszach. Zastanawia mnie kwestia komunikatywności „Nadjeżdża”. No bo powiedzmy sobie szczerze: to nie są teksty proste, już chociażby ze względu na to, że w całym tomie nieustannie zapośredniczasz głosy, nawarstwiasz wewnątrztekstowe instancje i tak dalej. W jednym wierszu piszesz wprost: „umiem kłamać zręcznie niby handlarz, którym zostanę, kiedy mi już przejdzie faza podrywania”. Co jest z tym zaciemnianiem?
Wyciągasz fragment z kontekstu całego wiersza. W tym kontekście ma określone znaczenie – niekoniecznie tak powikłane.
Jasne, że tak. Chodzi mi tylko o prostą rzecz: mówisz o egalitarnym ładunku poezji, uprawiając jednak poezję dość elitarną, przynajmniej pod względem formalnym.
Elitarną? Czy ja wiem? Czytałem te wiersze – oraz nowe, z drugiej, niewydanej jeszcze książki – w bardzo rożnych miejscach: klubach, knajpach, domach kultury, domach prywatnych – w publicznych nie czytałem, ale przeczytałbym, gdyby mnie ktoś o to poprosił. Po reakcjach słuchaczy i tych czytelników, którzy się ze mną podzielili wrażeniami, wnoszę, że im się to, co robię, zazwyczaj podoba – czasem ich drażni, niekiedy prowokuje do przemyśleń; w każdym razie w jakiś sposób do nich trafia, nie pozostawia obojętnymi, a dalece nie wszyscy studiują krytykę literacką – niektórzy w ogóle są umiarkowanie zainteresowani literaturą. Mogą sobie natomiast uzmysłowić, że piszę także o ich problemach czy przeżyciach. Być może moje teksty są gęste znaczeniowo i nie każdy będzie mógł je przeczytać na kolanie, ale nie wydaje mi się, żeby Nadjeżdża stawiało czytelnikowi aż tak wielki opór.
Ja myślę, że jako licealista, który w szkole na przerwie między lekcjami wziąłby do ręki twój tom i postanowił przeczytać go na szybko, miałbym jednak w głowie sieczkę.
Podczas spotkania ze wspomnianymi licealistami, czytałem im tytułowy wiersz z Nadjeżdża i jedna dziewczyna głośno zaprotestowała, że czegoś wyraźnie nie rozumie. Uważam, że moja interpretacja własnego tekstu nie jest ważniejsza niż cudza, więc raczej unikam komentowania własnych wierszy, ale po chwili koleżanki i koledzy zaczęli jej tłumaczyć, o co chodzi ich zdaniem i wymieniać swoje spostrzeżenia: doszło do jakiegoś dialogu. Ci uczniowie mieli po szesnaście czy siedemnaście lat – i nie wydawało mi się, żeby to było dla nich za trudne.
Dla mnie jednak Nadjeżdża było trudne – i ta trudność frapowała najbardziej, najbardziej też cieszyła. Jest w tych tekstach pewnego rodzaju teoretyczny pęd, jakiś ładunek dyskursywny.
„Ładunek dyskursywny”? To sformułowanie jest przypuszczalnie niezrozumiałe dla wielu ludzi – tego rodzaju wyrażeń w mojej książce nie znajdziesz.
Być może wypowiadam się z perspektywy czytelnika, który za bardzo śledzi wewnątrztekstowe pułapki. Chciałbym tylko wiedzieć, co czytam.
I co czytasz?
Czytam teksty, w których cały czas mówiący ucieka, wymyka się.
Wymyka się komu, czemu?
W tekście otwierającym zbiór piszesz: „A ty? Co z tobą? Tu już nie wykręcę”.
Nie mogłem wykręcić, bo to było wyjątkowo ciasne podwórko, w Łodzi. Gdyby sąsiad kolegi nie przestawił bmw, to bym chyba nie wyjechał wcale (śmiech).
Mimo wszystko skojarzyłem to sobie z pewną wewnątrztekstową instancją, której nie mogę uwięzić w dłoni (śmiech).
Staram się tak pisać, żeby mierzyć się z rzeczywistością – taką, jak ją postrzegam. Może stąd wrażenie, które odniosłeś. Komplikacje i nieuchwytność są związane z opisywaną sytuacją, niezależnie od tego, w jakim stopniu jest ona zapośredniczona z rzeczywistości. Gdyby ktoś tu siedział, przy stoliku obok i patrzył na nas, jak sobie rozmawiamy w knajpie, oczywiście mógłby powiedzieć, że siedzi dwóch facetów – jeden ma dyktafon i mówi mniej a drugi mówi więcej, ale obaj żywo gestykulują i na tym zakończyć obserwację. Mógłby się jednak zacząć przysłuchiwać, zastanowić się nad moją perspektywą, twoją perspektywą, perspektywą kelnerki, która przed chwilą przyniosła ci piwo, a mi colę. Nadjeżdża też jest próbą przedstawiania wydarzeń, mniej lub bardziej wymyślonych, z różnych perspektyw. Kiedy gdzieś przychodzę, staram się często nie ufać pierwszemu wrażeniu, powstrzymywać się od jednoznacznej oceny czyjegoś zachowania, a kiedy ocenię coś negatywnie, to później, w myślach, próbuję być adwokatem diabła, nawet jeśli jestem przekonany, że się nie pomyliłem w ocenie. Zapewne ma to swoje odzwierciedlenie w wierszach.
Mnie się jednak wydaje, że paradoksalnie te perspektywy nie są tak bardzo autonomiczne. Przemawiają w twoich tekstach postacie i figury, którym jednak cały czas zostaje zadany pewien klin, jakiś głos z góry w tych nawiasowych wtrąceniach prowadzi je za ręce. Oczywiście, to żaden zarzut, to konstrukcyjna właściwość tomu.
Jeśli bohaterką wiersza jest kobieta i to ona się wypowiada, nie powiedziałbym, że wtedy ktoś wtrąca coś „z góry”. To jest poniekąd tak jak w powieści – są dialogi, dłuższe wypowiedzi czy też przedstawienie myśli postaci, ale od czasu do czasu narrator daje o sobie znać. Dla mnie zresztą te nawiasy nie miały aż takiego znaczenia. W drugiej książce prawie ich nie będzie (śmiech). Ja bardziej wiersze słyszę niż widzę: w zapisie mają one rzeczywiście dość rozbudowaną interpunkcję – średniki, pauzy, nawiasy. Wstawiam znaki tam, gdzie wydaje mi się to interpunkcyjnie uzasadnione, natomiast ludzie to często odbierają jako głos zza kadru – i bywa tak, że to rzeczywiście jest głos zza kadru – częściej nie.
I to chyba z tego tytułu pytanie o formalną budowę twoich tekstów jest pytaniem o ich komunikatywność. Ten komunikat się urywa, nie jest prosty. Głos bohaterów często nie może dojść do spełnienia, nigdy nie może się do końca wypowiedzieć, bo w pewnym momencie wchodzi jakaś nadrzędna instancja, która tę wypowiedź komplikuje.
Czasem się im jednak spełnienia zdarzają. Na przestrzeni całej książki nie ma zbyt wielu takich wtrętów. A czy dla ciebie jest ważne, o czym są te teksty?
To chyba oczywiste.
No to o czym są?
O życiu, o życiu, prawda? (śmiech). Ale wolałbym jeszcze poruszyć kwestię tych komunikatów: widzę tutaj takie spontaniczne podobieństwo do Repetytorium Taranka, który na początku swojego tomu pisał „zrobiłem ruch, teraz twoja kolej”. To daje obietnicę interakcji.
Zatem jednak mamy do czynienia z jakimś rodzajem interakcji (śmiech).
U Taranka na pewno, natomiast u Ciebie jest ona według mnie pozorna. W Nadjeżdża ostatecznie to ty jesteś za kierownicą, ty prowadzisz samochód.
Tak, ja jestem za kierownicą, ale pasażer (czytelnik) uczestniczy w tej samej podróży. Może wsiąść w dowolnym miejscu i jechać ze mną – a jeśli mu się nie podoba, że wyprzedzam albo ścinam zakręty – może wysiąść.
Trudno byłoby wsiąść do tak rozpędzonej maszyny (śmiech). Nie mówiąc już o wysiadaniu.
Swoją drogą, zauważyłem, że części ludzi podobają się wyłącznie łagodniejsze teksty – na przykład te nawiązujące do obrazów Hoppera i Muncha czy „Retrospekcja w hipermarkecie” – ale są też i tacy, do których trafia przede wszystkim wiersz „Karmnik” – dość śmiały obyczajowo – i inne, ostrzejsze, które z kolei rażą tych pierwszych. W związku z tym wiem, że żadnego tekstu bym z Nadjeżdża nie usunął (mogłem to zresztą zrobić przy okazji przygotowywania drugiego wydania), ponieważ o każdym z nich słyszałem lub czytałem coś dobrego; najwidoczniej wszystkie się okazały komuś potrzebne. Nie napisałbym ich jednak w ten sposób teraz. Zobaczysz w drugiej książce, która ukaże się wiosną, co się zmieniło. Nadjeżdża jest zamkniętym projektem, drugi tom wierszy, pod tytułem Dwupłat, będzie inny. Debiut nie musi przecież ustanawiać jakichś generalnych założeń odnośnie pisania, których się następnie trzeba nieodwołalnie trzymać. Znacznie bardziej kusi mnie zmiana niż wypracowanie odrębnej, wyraźnie rozpoznawalnej, ale niezmiennej, monotonnej dykcji.
Czyli Nadjeżdża to całość strukturalnie dopięta.
Ktoś mi powiedział, że wręcz za dużo jest w tej książce różnych wątków, jakbym chciał wcisnąć tam wszystko. Może to dlatego, że do tych wierszy podszedłem jak do jedynej szansy na wypowiedź. Nie myślałem ani o następnych tomach, ani o żadnym wydawaniu, tylko o tym, że następnego dnia mogę się rozbić, tak dosłownie (śmiech). Jak tragicznie zmarły Tomasz Pułka, którego przywołałeś wcześniej. Zostały po nim przynajmniej wiersze. Pułka był moim rówieśnikiem, nie znałem go osobiście, ale znałem go z tekstów i jego śmierć wywarła na mnie duże wrażenie. Lipiec 2012 roku to był dla mnie przełomowy czas. Dotarło do mnie, że mam dwadzieścia cztery lata i może nie będę miał więcej, a chciałem pisać zawsze, więc powinienem się zabrać za to na poważnie, wyszarpać z siebie wszystko, co mam do powiedzenia i zapisać to, jak najlepiej potrafię. I w jakimś sensie to się udało, bo książka powstała. Z drugiej strony w pisaniu trudno mówić o tym, że „coś się udało”. Gdy Nadjeżdża się ukazało, nie chciałem go początkowo nawet otwierać.
Najpewniej musiał swoje odleżeć?
Tak, teraz, po kilkudziesięciu spotkaniach z czytelnikami, podczas których czytałem te wiersze, bardziej lubię tę książkę, ale po miesiącu od zakończenia prac nad Nadjeżdża zacząłem pisać co innego, w zamierzeniu zupełnie inny i oczywiście dużo lepszy tom (śmiech) – zanim jeszcze dowiedziałem się o tym, że pierwszy się ukaże. W Dwupłacie też pewnie będzie można się dopatrzeć jakichś cech wyróżniających moje pisanie, ale nie chodziło mi o żaden sequel, tylko o postawienie przed sobą innego zadania.
Czyli chodzi ci teraz o nową jakość, dzięki której mógłbyś w jakiś sposób przekroczyć Nadjeżdża?
Inną. Bo ja nie wiem, czy druga książka ostatecznie jest lepsza czy gorsza od pierwszej; na pewno pod względem formalnym i treściowym jest inna. Tu są jedenasto- i trzynastozgłoskowce, tam nie będzie, wiersze w Nadjeżdża są zazwyczaj dłuższe od tych w Dwupłacie, na który złożą się pary wierszy – położonych na sąsiadujących ze sobą stronach. Zrezygnowałem z różnych sposobów wypowiadania się, które wydały mi się nieadekwatne do przekazu. Z kolei trzecia książka z wierszami (piszę nie tylko wiersze, ale nie chciałbym zapeszać) będzie różnić się znacznie od obu poprzednich.
Rozumiem, że w przyszłości możemy się spodziewać rzeczy wykraczających poza poezję. To chyba dość emblematyczne, tego rodzaju przejścia.
Nie wpisałem sobie chyba do żadnej notki biograficznej, które muszę – zwłaszcza ostatnio – często gdzieś przesyłać, słowa „poeta”, dlatego że wydaje mi się ono nadzwyczaj szufladkujące. Wiersze to jest jeden ze sposobów wyrazu, ale można też realizować się literacko w innych formach: powieściach, opowiadaniach, dramatach. Wiosną wyjdzie druga książka poetycka, a następna – jeśli wszystko dobrze pójdzie – nie będzie zawierać wierszy. Nie oznacza to, że z nich rezygnuję: po prostu chcę pisać też co innego.
Przy okazji zapowiadanych publikacji: zostaniesz w Biurze? Zapytam filuternie: nie myślałeś chociażby o Ha!arcie? Ostatecznie jesteś z Krakowa, gdzie dzieje się relatywnie dużo.
Z Biurem współpracuje mi się bardzo dobrze, a odległość nie stanowi dla mnie żadnego problemu – to raptem dwie godziny autostradą. Z Ha!artem nie miałem jak dotąd żadnej bliższej styczności. Ha!art zresztą żadnego odpowiednika Połowu podówczas nie ogłaszał, a ponieważ wziąłem udział w Połowie, wydało mi się naturalnym, że do Biura prześlę książkę w pierwszej kolejności. Po kilku miesiącach oczekiwania otrzymałem od Artura Burszty e‑mail z nagłówkiem „Wydajemy”, więc nie musiałem wysyłać maszynopisu nigdzie indziej. Z drugą sprawa ma się analogicznie.
To, że Ha!art nie ma „swojego” Połowu to jedna rzecz, ale generalnie zastanawiam się, czy byłoby w tym wydawnictwie dla Ciebie miejsce, ze względu na odmienność rejestrów. Chyba moglibyście się nie zgrać, szczególnie w kontekście ostatnich eksperymentów wokół literatury radykalnej.
Możliwe. Martyna Buliżańska w rozmowie z Tobą powiedziała: „bliżej jest Słomczyńskiemu do Brewińskiego niż mnie samej.” I rzeczywiście tak jest – wydaje mi się, że trudno znaleźć punkty styczne pomiędzy moją książką a książką Martyny. Oferta wydawnicza Biura w ogóle charakteryzuje się różnorodnością – jest, przykładowo, Bargielska, Dehnel, Honet, Jarniewicz, Mueller, Podgórnik, Sendecki, Sosnowski, Suska, Tkaczyszyn-Dycki, Zadura – spora, przyznasz, rozpiętość dykcji. Z kolei Ha!art czy Rozdzielczość Chleba tworzą chyba bardziej jednolite środowisko. Pewnie są tacy czytelnicy, dla których Nadjeżdża i Clubbing to zbiory rozdzielne, nijak do siebie nie przystające, ale znam również takich, którym obie książki się podobają i w ogóle nie sądzę, żeby moje i Kamila podejście do pisania wierszy było radykalnie odmienne. W obu tomach występują trzynastozgłoskowce (śmiech) i obie nie uciekają od współczesnego rekwizytorium językowego, choć nasze rekwizytoria się znacząco różnią, bo i doświadczenia życiowe mamy inne. Znam jednak takich autorów, do których jest mi o wiele dalej niż do Kamila.
Do kogo jest ci więc „dalej”?
Myślę, że Nadjeżdża i moja jest ta ziemia Martyny mogą stanowić przykład dwóch bardzo odległych od siebie książek. Nadjeżdża i Repetytorium Maćka Taranka też, choć z innych względów. Nie zajmuję się krytyką literacką, ale tak mi podpowiada czytelnicza intuicja. Zasadniczo bliżej jest mi do tych, którzy piszą więcej o świecie – i to takim względnie łatwo dającym się w wierszu rozpoznawać – a mniej o sobie – oraz do tych, którzy nadają muzycznie w podobnych rejestrach – instrumentem jest tu oczywiście polszczyzna. Nie zostawiam też spraw, które mnie dotykają w jakiś sposób, innym narracjom, tylko próbuję się z nimi mierzyć w wierszach – tak jak w „Po dziesiątym”, który „dzieje się” podczas żałoby po katastrofie smoleńskiej. Tego rodzaju postawa łączy mnie choćby z Sewerynem Górczakiem, z którym niedawno miałem zresztą wspólne spotkanie w Lublinie (na którym był też Kamil Brewiński, z którym sobie ciekawie pogadaliśmy) czy z Rafałem Krause, jeśli ograniczymy się tylko do kręgu ubiegłorocznych debiutów poetyckich.
Zależy ci na tym, żeby poezja była – jakkolwiek infantylnie to brzmi – blisko egzystencji, tak? Nie przepadasz za estetami, którzy uciekając w język, spisują świat na straty?
Gdybym musiał, przyparty do muru, coś powiedzieć o swoich wierszach, powiedziałbym, że one są o współczesności, oczywiście na przykładzie ludzi, których ja znam i sytuacji, w których w jakiś sposób brałem udział, choćby intelektualny. Na tej podstawie szukałbym ewentualnych podobieństw moich wierszy do cudzych. Jestem tylko jednostką i jako jednostka próbuję zrozumieć to, co się wokół mnie dzieje, ale „wokół mnie” nie postrzegam tylko jako czterech ścian i czubka własnego nosa. To jest wszystko, co teraz widzę, słyszę, czytam. Przeszłość też gra tu pewną rolę, choć mogłaby ona zapewne być ważniejsza, biorąc pod uwagę to, że piszę również doktorat z historii. Najciekawsze w literaturze wydaje mi się właśnie mierzenie się z rzeczywistością i przekuwanie tych prywatnych zmagań na coś zrozumiałego zapewne nie dla każdego, ale dla wielu: do tego w taki sposób, który przykuwa uwagę (moją: o cudzej, pisząc, nie myślę). Często piszę wiersz dlatego, że nie potrafię sobie czegoś wytłumaczyć w inny sposób. Odrębną sprawą pozostaje to, czy takim wierszem należy się z kimś dzielić, czy nie. Warto jednak zaryzykować – może się okazać, że się to jeszcze komuś poza autorem naprawdę przyda.
Znamienne jednak, że w przypadku Nadjeżdża mniej mówi się o tym pędzie autobiograficznym. Wydaje mi się to ciekawe w kontekście ostatnich debiutów, których autorzy ewidentnie skupiają się na sobie, tworząc coraz to nowsze „portrety” pokoleniowe, generacyjne czy jakie tam jeszcze. Jak to jest z Tobą?
Rzecz w tym, że z jednej strony motywacja do pisania bywa bardzo osobista, a z drugiej strony wiersz – kiedy już jest gotowy i kiedy się decyduję go komuś pokazać, w tej czy innej formie – powinien odznaczać się takimi cechy, żeby inni ludzie mogli w nim znaleźć coś dla siebie, mimo dzielących nas różnic. Piszę oczywiście takie wiersze, które przede wszystkim podobają się mnie samemu. Myślę podczas pisania o jednym czytelniku – o sobie; czasem jeszcze o kilku określonych, bliskich osobach. Jakoś tak się składa, że do obcych ludzi to również trafia, więc widocznie daje się choćby częściowo zuniwersalizować. Mogę tylko mieć nadzieję, że między mną a czytelnikiem wyodrębni się płaszczyzna porozumienia albo, że po prostu wciągnie go opowieść. Nadjeżdża jest historią o różnych bohaterach uwikłanych w rzeczywistość, ale w poezji szczególnie ważne jest też brzmienie, melodia, rytm. To ją przede wszystkim odróżnia od prozy. Jeśli wskutek tego połączenia opowieści z melodią coś po lekturze wciąż nie daje ci spokoju, pozwala się zapamiętać albo nie daje zapomnieć – to znaczy, że nie zmarnowałeś czasu. Moja książka będzie dla ciebie tym, co dla siebie w niej znajdziesz. Chodzi też jednak o to, żeby zrobić coś w swoim odczuciu jak najlepszego w danej chwili i nowego, odróżniającego się od tego, co się zna.
Wciąż da się zrobić coś nowego?
Oczywiście. Mówienie, że „wszystko już było” jest mi zupełnie obce. Pozornie zestaw dyżurnych tematów (śmierć, miłość, przemijanie, wojna) jest ograniczony, ale po pierwsze nie wszystko w literaturze da się do nich sprowadzić, a po drugie sposobów ich opisu jest bez liku. Ponadto rzeczywistość podlega dość gwałtownym zmianom – i język ją opisujący także. Dwadzieścia lat temu nikt nie mógłby napisać wiersza o zmaganiach z internetową wyszukiwarką, a sms nie przerwałby toku myślenia podmiotu lirycznego. Poza tym układ słów w tekście jest zawsze czymś mniej lub bardziej nowym. Staram się tak pisać, by uchwycić spojrzenie z „teraz” na różne sprawy, bo niby skąd mam patrzeć? Z przyszłości? Rzecz również w tym, żeby szukać wciąż oryginalnych, własnych sposobów przemieniania doświadczeń w słowa (obrazy, dźwięki) i się nie powtarzać, tak jak się powtarzamy w rozmowie, choćby tej dzisiejszej. Na tym chyba wszelka twórczość, najogólniej rzecz biorąc, polega. Gdyby przyjąć, że wszystko już było, nie powstawałyby nowe książki, płyty, filmy, obrazy – a jednak powstają i wciąż znajdują mniejsze lub większe grupy odbiorców. Można oczywiście uznać chęć przekładania swojej pojedynczej perspektywy na literaturę za przejaw pychy, ale wydaje mi się, że o ile nawiąże się nić porozumienia pomiędzy moim tekstem a czytelnikiem, którego nie znam (tak jak nie znałem ciebie przed naszą rozmową) – to i pychę chyba można wybaczyć. Kończmy, Krzysiu, bo przecież to w wierszach mówię to, co rzeczywiście chcę powiedzieć, a tu sobie tylko swobodnie gawędzimy. Jeśli kogoś nasza rozmowa zaciekawi, to może poczyta wiersze. A jeśli nie zaciekawi, to może poczyta i tak, niekoniecznie moje, bo wiersze się czyta krócej i przyjemniej niż się zapewne będzie czytać zapis tego nagrania. Jeśli zaś ktoś już czytał Nadjeżdża wcześniej – to mi miło i mam nadzieję, że się nie zraził nadmiernie i że za kilka miesięcy sięgnie też do Dwupłata, a w międzyczasie do innych książek ludzi, którzy – choć jest przecież tyle przyjemniejszych zajęć – piszą wiersze, najlepsze jakie potrafią. Ich samych to często nie prowadzi do niczego dobrego, ale może się przyda czytelnikom. Nie wiem jak ty, ale ja wierzę w to, że jak się będzie dużo pracowało – i nad tekstami, i nad tym, żeby ktoś je czytał (choć dobrze by było, żeby kto inny pisał, a kto inny promował, ale jeśli chodzi o poezję, to bywa i tak, że trzeba zakasać rękawy i łączyć role), to czytelnicy się znajdą.
Rozmowa odbyła się 16 listopada 2014 roku w Krakowie.