Jak wszyscy wiemy, jesteś byłym członkiem trzęsącego Tarnowem w latach dziesiątych Gangu Jakubów, a tytuł książki przywodzi na myśl film „Boyz n the Hood” Johna Singletona z 1991 r., czyli kultowy coming of age o czarnych chłopakach z getta wspólnie borykających się z kapitalizmem i jego paskudnymi pochodnymi. „Gdzie moje crew, tam moja krew” – skąd się bierze u ciebie idea ekipy? Lewacka kolektywność kontra libkowy indywidualizm?
Chyba nie będę umiał odpowiedzieć na pytanie, skąd we mnie takie, a nie inne podejście do ekip, ale mogę opowiedzieć, co one mi dają i dlaczego tak trwam w tej kolektywności.
Gang Jakubów, którego nazwa jest schedą po nieplanowanej posiadówie na komendzie w Mościcach, był naszym sposobem na nudę w dzielnicy, która w kwestii spędzania wolnego czasu miała niewiele do zaproponowania. Byliśmy ekipą przyjaciół, znaliśmy się z liceum. Po szkole przesiadywaliśmy w amatorskim studiu muzycznym o ckliwej nazwie Parter Studio (mieściło się na parterze czteropiętrowego bloku) jednego z naszych kumpli. Tam słuchaliśmy rapu, próbowaliśmy pierwszych roślin, pisaliśmy eseje na polski i popijaliśmy najtańsze alkohole (szczególną sympatią cieszyło się trio: Barmańska, Golden Loch i Argus Porter).
Robiliśmy wypady rowerowe na zarośnięty tor motocrossowy, przy którym znajdowały się tory. Kładliśmy monety na torach i kiedy przejeżdżał pociąg, biegliśmy w ich stronę. Znajdowaliśmy je obok w trawie totalnie spłaszczone. Potem próbowaliśmy nimi płacić za piwka w sklepie Społem, ale sprzedawczynie nas już znały i były wyczulone.
W cieplejsze dni organizowaliśmy ogniska nad rzeką. Zapraszaliśmy wszystkie dobre koleżanki i wszystkich dobrych kolegów. Kiedyś na jednym z takich ognisk pożyczyłem bratu but. Chciał otworzyć wino, wkładając butelkę do Conversa i uderzając w drzewo. Skończyło się rozciętą ręką, opatrunkiem na patencie z papieru i jakichś mleczy. Wróciłem do domu w jednym bucie.
W jeszcze cieplejsze dni chodziliśmy na paskudny basen w Mościcach, na którym mogliśmy się poczuć jak nasi rodzice w młodości (niewiele się od tamtego czasu zmieniło). Wstęp nie był najdroższy, mimo to dla sportu szukaliśmy dziur w siatce, przez które mogliśmy się przebić, albo kładliśmy grube koce na siatki z kolcami i przeskakiwaliśmy. Były tam dwa baseny, brodzik oraz bar z hamburgerami, frytkami i lodami. W jednym z basenów można było pływać, a w drugim nie. Ten drugi (olimpijski z olbrzymią platformą do akrobatycznych skoków do wody) był zamknięty chyba od zawsze (przynajmniej nie pamiętam czasów, kiedy byłby otwarty). Woda, która go wypełniała, była gęsta od glonów i wyglądała jak kisiel, a pod tabliczkami z zakazem pływania widniały sygnatury ryb pływających do góry brzuchem z krzyżykami zamiast oczu i na żółtym tle. Przy pierwszym basenie ułożone były śliskie płytki, na których prawie codziennie ktoś przez nieuwagę rozbijał głowę. Pamiętam też chłopców stojących w linii w kolejce do skoku i ich długie szorty w hawajskie wzory. Kiedy obok przechodziły dziewczyny w bikini, zawsze myślałem o bombach atomowych, o których czytałem w encyklopediach.
Relacja naszej ekipy opierała się na wspólnym robieniu rzeczy, współdoświadczaniu i wzajemnym wsparciu. Wydaje mi się też, że była sposobem na poszukiwanie tożsamości, i czuję, że czasami łatwiej mi odkrywać siebie w kontakcie z innymi ludźmi niż samemu.
Więc nie sposób mi odpowiedzieć inaczej niż: lewacka kolektywność.
Debiutowałeś w „Stonerze Polskim”, co postrzegam jako jeden z najsłodszych momentów w naszej niedługiej, choć burzliwej historii. Od tego czasu nie tylko zdążyliśmy się zaprzyjaźnić, ale też coś tam pokombinować, powspierać się artystycznie, choć najbardziej imponuje mi Twoja częsta współpraca z naszym naczelniakiem – Pawłem Harlenderem: poetyckie kolaba, zajebiste rozmowy, muza, a teraz okładka Twojej książki, która jest jedną z najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem. Myślisz, że idea art-kolaba ‒ idea nienowa, choć przyprószona wiórami losu od tych nafuranych kowali, którzy sami se kują – ma w ogóle jeszcze rację bytu na dłuższą huhu metę?
Niekoniecznie chcę kogoś tu przekonywać, że kolaba artystyczne mają sens. To, że spotka się co najmniej dwoje ludzi i zaczną razem robić rzeczy, samo z siebie nie nadaje nadwartości dla powstającego tworu. Próbowałem współtworzyć z wieloma osobami, co doprowadziło do przeróżnych skutków. Niektóre współprace padały w trakcie realizacji, jeszcze inne nie były w stanie dotrwać nawet do tego etapu i kończyły się na planowaniu. Na całe szczęście trafiłem też w życiu na osoby, z którymi współpracuje mi się dobrze. Wśród nich wymieniam między innymi Kubę Kuca, Zosię Kalembę i również przywołanego przez Ciebie Pawła Harlendera. Wydaje mi się, że obfitość tych współprac wynika z zajawki przekutej przez zorganizowanie i pracowitość w grupie, ale również z wytworzenia pomiędzy jednostkami działającymi w kolektywie specyficznego obszaru, nazwijmy go współjaźnią, takiej płaszczyzny wymiany kreatywności, wrażliwości artystycznej i intuicyjnego zrozumienia. Pisząc teksty do filmu Kucy, nie piszę jako Michał Mytnik, piszę jako miejsce spotkania naszych estetyk. Kminiąc grafiki i klipy z Zosią, po części przejmuję jej sposób patrzenia na dynamikę obrazów. Robiąc muzę z Pawłem, wpadam w spontaniczność i wiry skojarzeń. Mnie po prostu takie współprace estetycznie ubogacają i są miło spędzonym czasem z ludźmi, z którymi lubię robić rzeczy.
A debiut w „Stonerze Polskim” był dla mnie pięknym momentem.
W rozmowie z Piotrkiem Borkowiczem, którą jako redaktor „Stonera” podziwiam za koncept, wspominasz o tym, że hoodshit pisany był najpierw jako zestaw na „Połów”. Rozumiem, że czułeś potrzebę wysłania czegoś spójnego i konceptualnego, a nie tylko randomowej próbki swoim poetyckich skilli. Czytałem gdzieś ostatnio, że debiut to taki moment, gdzie możesz pozwolić sobie na rozległość tematów, ciągnięcie wielu skrętów za tipo i takie tam, ale że potem to już trzeba być dorosłym i hardo wchodzić w konceptualizację. Ty się nie cyndoliłeś w tańcu i od razu dajesz czytelnikowi bardzo spójną opowieść. Nie kusiło cię, żeby to pojebać i pisać o wszystkim i o wszystkim?
Pisanie zestawu na „Połów” zacząłem od pomysłu i tytułu. Początkowa idea była bardzo prosta. Miała to być poezja raperska, slangowa, przedstawiająca małomiasteczkową rzeczywistość. Zestaw, który przesłałem do Biura Literackiego, powstawał miesiąc, z kilkunastu gorszych i lepszych tekstów, które udało mi się wtedy naklikać.
Z czasem tematy w mojej książce rozpływały się coraz to bardziej, hulałem po wielu skrętach. Miałem wiersze w przeróżnych stylistykach, z których mogłem układać bardziej lub mniej liniowe historie, ale martwił mnie brak spójności, czułem, że brakuje spoiwa.
Wtedy też zacząłem więcej myśleć o konceptualizacji książki. Eksperymentowałem z formą. Początkowo podzieliłem książkę na części, w środku znajdował się cykl griptape (def. słowa griptape: „szorstka taśma do przyklejenia się do powierzchni w celu zapewnienia większej przyczepności”), były to wiersze skaterskie, opowiadające o mojej metodzie poetyckiej.
Przy redakcji hoodshit (griptape) współpracowałem z Dawidem Mateuszem. Szybko doszliśmy do wniosku, że podział książki na części nie do końca działa i można by spróbować ugrać to inaczej. Dawid rzucił pomysł, żeby historię w hoodshit (griptape)prowadził cykl wierszy skaterskich, tak aby czytanie tego tomu wywoływało wrażenie przejazdu na desce przez miasto. Poukładaliśmy wiersze na nowo, dodałem kilka nowych pomysłów. Wiersze z cyklu griptape zyskały nowe tytuły pochodzące od nazw trików, które jowialnie prowadzą story.
To, co jeszcze uspójnia hoodshit (griptape), to sampling wersów, który wiąże się z muzycznymi odniesieniami z tomu. Sampling (w muzyce) jest to metoda wytwarzania dźwięków muzycznych poprzez odtwarzanie nagranych próbek (sampli) danego brzmienia. Nagrane próbki są poddawane prostemu przetwarzaniu – transpozycja, zapętlanie, efekty brzmieniowe, filtracja, obwiednie. Pierwszy wiersz w książce jest samplem, którego wersy (echa) pojawiają się w kolejnych wierszach w książce.
Jeśli miałbym podsumować to jednym zdaniem: konceptualizacja to dla mnie nie tylko spójność historii, języka czy klimatu, ale równie istotna jest synergia działania narzędzi, które wybieram i którymi operuję.
Jak wspominasz, tytułowy griptape zapewnia skejtowi lepszą przyczepność. To z kolei umożliwia robienie różnych ewolucji i trików. Mówisz o eksperymentach z formą, poszukiwaniu najwłaściwszej w danych okolicznościach estetyki. Wiersze w Twoim debiucie są dość zaskakująco – jak na młodoliterackie „standardy” – liryczne, rytmiczne, właśnie też odświeżająco spójne. Jednocześnie to propozycja mocno wykręcona i efektowna. Jako źródło inspiracji wskazujesz oczywiście rap, który sam w sobie można spokojnie traktować po prostu jako poezję. Gdybyś miał też wskazać inne kminy, takie wiesz, bardziej tradycyjne, wiersz na kartce itd. – rzucisz nam tu jakichś ulubionych twórców?
Kurde no, trochę mnie przeraża takie rzucanie nazwiskami, może nie powinienem tego robić, ale dobra.
Ostatnio bardzo dobrze zrobiła mi lektura Nicolasa Guillena. Lubię muzyczność jego wierszy, pojawia się tam walka o równość rasową oraz klasową, mistyczny afro-folklor, kwaśne światło na naturę oraz dość aktualne rozkminy na temat rozwoju cywilizacji i jego wpływu na środowisko. Szczególnie polecam wiersz o biednej pani Marii, której syn jest policyjnym tajniakiem, a ona o niczym nie wie.
Rzucę też Simona Armitage’a. Chociaż nie jest mi to najbliższa poetyka, to doceniam u niego gesty rzucania światła na mikrozdarzenia, niekiedy zestawione ze sobą w kontraście. Jest tu pełno mocnych rejestrów, np. wspomnienie samobójcy na torach z perspektywy graficiarza malującego wagony. Jestem również zaskoczony, z jaką wrażliwością Armitage potrafi wyłapywać sytuacje liryczne z codzienności i otoczenia.
Dobra, a ten osiedlowy monitoring, który „krzyczy przez okno / że nie ma już czasów”. Czytam to mocniej jako akceptację nostalgii niż ciosik w boomerstwo. Duchologia to oczywiście modny dzisiaj trop, sam nostalgię chyba rozumiem, nostalgii oddać nie umiem, o ile – jak u Ciebie – zaprzęgnięta jest do działania, tłumaczy wpływ przeszłości na teraźniejszość, szuka powiązań. Masz swoje loopy, ale co „minione” u ciebie znaczy, co nam chce wyłożyć?
Podejrzewam, że innym ludziom, podobnie jak mi, trudno jest oderwać się od przeszłości, nie trwać w loopach, nie czuć ich wpływu, nie doświadczać nostalgii albo mniejszego bądź większego braku. Teraźniejszość mnie przeciąża, nie jestem do niej przystosowany.
Światy (czasy), do których powracam, dają mi spokój. To, co kiedyś, jest oswojone, przetworzone. Nie czuję wtedy przebodźcowania, nadmiaru sygnałów.
Wers, który przywołujesz, miał być takim ocuceniem, wyrwaniem z trwania w przeszłości, z której nie chcę się wyrywać, bo czuję się w niej bezpiecznie, nawet mimo bycia oderwanym od teraźniejszości. Zdecydowanie pochwalam nostalgię i przez to ocucany byłem nie raz.
Czytamy/słyszymy/mówimy, że wyczerpała się etykietka „zaangażowania”, cokolwiek ona znaczyła, cokolwiek zrobiła. Ale polityczność zostaje, zostaje wiersz atakujący opresję. Masz w książce takie soczyste dunki i pieczołowite rzuty za trzy, które zawstydzają wykluczenia. Jak sam oceniasz potencjał hoodshitu w tym kontekście?
Moim zdaniem to, co polityczne, już na tyle jest zlane z tym, co prywatne, że nie potrzebujemy rozkminiać, wobec czego się przeciwstawiać i w jaki sposób to robić, bo przychodzi to naturalnie i w wierszach angażujących najbardziej interesuje mnie to prywatne spojrzenie na polityczność.
A co do potencjału hoodshitu w tej sprawie, to jest to kolejna warstwa w książce, mam nadzieję, że wzmacniająca całość. Na całe szczęście (i nieszczęście zarazem) nie musiałem pisać tych wierszy na siłę.
Oks, w dalszej części naszej gadki chciałbym trochę mniej jako pytający pomędrkować i rzucić Ci trochę szybkich, luźnych, stonerowo-sznukowych pytanek/zadanek kręcących się wokół konkretnych fraz z Twojej książki:
na kogo wychodzi gniew-embrion?
Na tego, który wchodzi do pokoju.
dokończ przysłowie: „Kiedy się oko czerwieni…
…wszystko pięknie się mieni”.
twoja najmniejsza podróż to?
Ruch palcem albo okiem.
leżakowanie ‒ hot or not?
Cytując Paris Hilton: that’s hot.
zmieszane chrupki o strukturze synów ‒ najlepszy smak?
Cynamonowe.
półkula sativa vs półkula indica oraz kutia vs dżem
Cały glob dżemu.
co mocniej mami: kilogram jointów czy kilogram słów?
Kilogram słów.
gdzie wschodzi fatum?
To smutne miejsce. Nie powiem.
jaką masz goofy ksywę? też chcę.
Np. Leczo Kaur. Może być Papryk Sosenda?
gdzie jest mój drink, gdzie koka, gdzie palma?
No właśnie też się pytam…
czy samarę można zamówić gestem?
A można, jak najbardziej. Jeszcze jak.
weźże, krzyknij coś nam z trybun na koniec, może być prawdawna prawda.
System potrzebuje update’u.