wywiady / o książce

Cały ten świat oranżady

Artur Burszta

Jerzy Jarniewicz

Rozmowa Artura Burszty z Jerzym Jarniewiczem, towarzysząca premierze książki Oranżada, wydanej w Biurze Literackim 28 września 2005 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Artur Bursz­ta: Dro­gi Jur­ku, chy­ba powin­ni­śmy zacząć od małe­go toa­stu. Uka­zu­je się two­ja ósma książ­ka poetyc­ka i trze­cia, któ­rą mam przy­jem­ność publi­ko­wać w Biu­rze Lite­rac­kim. Czy będziesz miał coś prze­ciw­ko oran­ża­dzie zamiast whi­sky?

Jerzy Jar­nie­wicz: Wprost prze­ciw­nie, jestem zade­kla­ro­wa­nym oran­ża­dy­stą. Wobec prze­żyć, jakie gwa­ran­tu­je oran­ża­da, bled­nie nawet naj­szla­chet­niej­sza whi­sky. Powiedz mi tyl­ko, czy to będzie oran­ża­da w prosz­ku, taka cytry­no­wa w per­ga­mi­no­wej kopert­ce? Mie­li­by­śmy wte­dy toast liza­ny.

Co tyl­ko, Jur­ku. Dwie wer­sje sma­ko­we, poma­rań­czo­wa i cytry­no­wa, z rysun­kiem prze­cię­tej poma­rań­czy lub cytry­ny na koper­cie. Nie wiem jak ty, ale ja chy­ba wolę żucie niż liza­nie.

Jak wiesz, są w tej mate­rii dwie zasłu­żo­ne szko­ły. Zwo­len­ni­ków obu zapra­szam do mojej Oran­ża­dy. Mam nadzie­ję, że nie zabrak­nie języ­ko­wych wra­żeń, nie­za­leż­nie od czy­ich­kol­wiek, choć­by nie wiem jak per­wer­syj­nych, upodo­bań.

Czyż­byś poprzez zesta­wie­nie prosz­ku, języ­ka, wresz­cie wra­żeń sma­ko­wych już na wstę­pie zdra­dzał skład oran­ża­dy z tytu­łu two­jej naj­now­szej książ­ki?

Wbrew pozo­rom, wbrew zdję­ciu sty­lo­wej butel­ki z cera­micz­nym kor­kiem i odpo­wied­nią ety­kiet­ką na okład­ce, tom Oran­ża­da nie jest kolek­cją gadże­tów z peere­low­skiej rekwi­zy­tor­ni, choć i te zna­la­zły w tek­stach swo­je miej­sce. To cykl wier­szy sple­cio­nych z na wpół zapo­mnia­nych szla­gwor­tów, tytu­łów nie­wzna­wia­nych ksią­żek, imion, któ­rych nosi­cie­le ode­szli wraz z epo­ką; a przede wszyst­kim z cudzych, daw­nych, pogu­bio­nych fraz, któ­re przy­po­mi­na­ją o sobie nie­ja­ko mimo­wol­nie, nie­chcą­cy, wkra­da­jąc się cich­cem do naszych zdań, wyła­nia­jąc się spod pozor­nie naj­oso­bist­szych, intym­nych wypo­wie­dzi. Te języ­ko­we ple­cion­ki, wybrzmie­wa­ją­ce niczym nie­zdy­scy­pli­no­wa­ny chór, w któ­rym każ­dy śpie­wa wła­sną pieśń we wła­snym języ­ku, wywo­łu­ją, bo wywo­ły­wać powin­ny, nie­co roz­chwia­ny obraz mija­ją­ce­go cza­su. Chcia­łem wpi­sać czas w te wier­sze, w te sło­wa, by sta­rza­ły się, niczym por­tret Doria­na Graya – wraz z butel­ką oran­ża­dy i refre­nem opol­skie­go szla­gie­ru.

I ja dokład­nie o tym samym myślę, i za moment do tego powró­cę. Pozwól, że przez chwi­lę zatrzy­mam się jed­nak przy tytu­le. Chy­ba powi­nie­nem swo­je pyta­nie sfor­mu­ło­wać tro­chę ina­czej. Czy dla tych języ­ko­wych ple­cio­nek, o któ­rych tak ład­nie przed chwi­lą powie­dzia­łeś, punk­tem wyj­ścia może być przy­wo­ła­nie doznań, jakie przy­no­si­ło żucie czy też liza­nie oran­ża­dy w prosz­ku? Tak jakoś sko­ja­rzy­łem sobie ten tytuł.

Cel­ne sko­ja­rze­nie. Bo sło­wa nie są prze­cież czymś cał­ko­wi­cie abs­trak­cyj­nym, wypra­nym ze zmy­sło­wo­ści. Mają swój smak, cię­żar, kształt i woń. I to zarów­no w prze­no­śni – wywo­łu­ją bowiem w wyobraź­ni zmy­sło­we wra­że­nia i przy­wo­łu­ją świat, z któ­re­go wyra­sta­ją – jak i w sen­sie dosłow­nym, gdyż wyklu­wa­ją się prze­cież w ustach, leżą na naszym języ­ku i na naszych war­gach. I pobu­dza­ją je tak samo jak sól, pieprz czy wani­lia. Przy­po­mnę tutaj, że na okład­ce książ­ki znaj­du­je się czar­no-bia­łe zdję­cie butel­ki po oran­ża­dzie, co jest oczy­wi­ście przy­wo­ła­niem nie­ist­nie­ją­ce­go już świa­ta sprzed lat, ale na skrzy­deł­ku zamie­ści­łem defi­ni­cję sło­wa „oran­ża­da” wzię­tą z nie­wiel­ki­mi zmia­na­mi ze słow­ni­ka języ­ka pol­skie­go. Bar­dzo bym był rad, gdy­by tak rozu­mia­ny tytuł Oran­ża­da zwra­cał uwa­gę na coś, co moż­na nazwać sma­kiem sło­wa.

No wła­śnie, dotąd wspo­min­ki z peere­lu były dome­ną pro­za­ików i zazwy­czaj koń­czy­ły się jedy­nie na mniej lub bar­dziej uda­nym przy­wo­ły­wa­niu wspo­mnień. Ty zają­łeś się wra­że­nia­mi języ­ko­wy­mi, sma­kiem sło­wa.

Tam­ta rze­czy­wi­stość inte­re­su­je mnie wła­śnie o tyle, o ile pozo­sta­wi­ła ślad w języ­ku. O ile ten język naru­szy­ła, nad­gry­zła, spla­mi­ła. Fra­zy sprzed lat ście­ra­ją się teraz z wie­lo­ma inny­mi fra­za­mi, któ­re tym­cza­sem na nich naro­sły. W wier­szach z tego tomi­ku, z któ­rych spo­ra część to liry­ki miło­sne, język odsła­nia swo­ją hybry­dycz­ną, nie­ra­so­wą i obcą natu­rę. Jak pew­nie zauwa­ży­łeś, szcze­gól­nie czę­sto odzy­wa­ją się tam wyra­że­nia w dwu języ­kach obcych, rosyj­skim i nie­miec­kim, gdyż wła­śnie te dwa języ­ki, choć dziś nie potra­fię się nimi posłu­gi­wać, współ­two­rzy­ły mój świat dzie­ciń­stwa i mło­do­ści. Zanim pozna­łem sło­wa w jakiej­kol­wiek innej mowie, sły­sza­łem sło­wa rosyj­skie i nie­miec­kie. Język rosyj­ski był, jak wia­do­mo, języ­kiem obo­wiąz­ko­wym w szko­le, zaś nie­miec­ki sły­chać było nie­mal codzien­nie z tele­wi­zo­ra, z nie­zli­czo­nych fil­mów i seria­li wojen­nych, któ­ry­mi nas kar­mio­no. A potem tra­fiał na podwór­ko, gdzie chłop­cy bawi­li się w woj­nę. Te dwa języ­ki zosta­wi­ły licz­ne, choć trud­no dziś roz­po­zna­wal­ne śla­dy w naszej mowie, tak jak obra­zy, zda­rze­nia czy posta­ci z prze­szło­ści zosta­wia­ją śla­dy w pamię­ci.

I ty tro­pisz te śla­dy z nie­złym efek­tem. Dla mnie, któ­ry zali­czy­łem zerów­kę jesz­cze w cza­sach Gier­ka, lek­tu­ra Oran­ża­dy przy­no­si wie­le zaska­ku­ją­cych przy­po­mnień, może i odkryć. Uzmy­sła­wia, że wie­le zwro­tów i słów zado­mo­wi­ło się w języ­ku na tyle, że trud­no wyobra­zić sobie ich nie­obec­ność. Po latach wciąż są „Trwa­łe jak mortadela/ ze Słup­ska. Zsia­dłe mle­ko. Sma­lec”. Czy nie oba­wiasz się jed­nak, że książ­ka może być nie­czy­tel­na dla tych, któ­rzy w szko­le mie­li już jako język obo­wiąz­ko­wy angiel­ski i nie zna­ją
Czte­rech pan­cer­nych…?

Wca­le się tego nie oba­wiam. Wprost prze­ciw­nie. Wyda­je mi się, że wie­le przy­wo­łań tam­te­go okre­su i tam­te­go języ­ka, wyję­tych z kon­tek­stu, nabie­ra dodat­ko­we­go powa­bu. Mam nadzie­ję, że kuszą tajem­ni­cą i intry­gu­ją obco­ścią. Jak egzo­tycz­ne lądy, fudżi­ja­my dale­kie i bor­nea. Myślę sobie nawet, że dla czy­tel­ni­ków nie­pa­mię­ta­ją­cych tam­tych cza­sów wier­sze te mogą oka­zać się bar­dziej intry­gu­ją­ce, gdyż tacy czy­tel­ni­cy muszą uru­cho­mić nie pamięć, a wyobraź­nię, by z frag­men­tów two­rzyć kamu­flo­wa­ny obraz, wyłu­ski­wać z nich ukry­te, sekret­ne histo­rie. Chcę jesz­cze raz pod­kre­ślić, że książ­ka nie jest w żad­nej mie­rze pró­bą odtwo­rze­nia gomuł­kow­skiej rze­czy­wi­sto­ści, nie ma w niej nic nostal­gicz­ne­go ani korzen­ne­go. Wier­sze obra­ca­ją się wokół tema­tu cza­su i obco­ści, opo­wia­da­ją o tym, jak czas i obcość odzwier­cie­dla­ją się w języ­ku.

Temat cza­su to chy­ba jeden z moty­wów prze­wod­nich w Two­ich wier­szach, zasy­gna­li­zo­wa­ny już pierw­szym wier­szy­kiem w debiu­tanc­kiej książ­ce z 1984 roku. Jeśli dobrze pamię­tam, to szło jakoś tak: „sto­ję na moście/ czekam/ aż prze­pły­nie rze­ka”?

Zasko­czy­łeś mnie. Rze­czy­wi­ście, ten krót­ki wier­szyk, powsta­ły jesz­cze w latach sie­dem­dzie­sią­tych, uka­zał się w moim debiu­tanc­kim tomi­ku sprzed lat ponad dwu­dzie­stu. To chy­ba jedy­ny mój wiersz, któ­ry znam na pamięć. Przy­znam ci się tutaj, a niko­mu wcze­śniej o tym nie mówi­łem, że kie­dyś zmu­szo­no mnie do udzia­łu w sla­mie – i to nie byle gdzie, bo w Chi­ca­go, w domu same­go Mar­ka Smi­tha, któ­ry ten ruch sla­mo­wy zaini­cjo­wał. I wte­dy wyre­cy­to­wa­łem wła­śnie ten wiersz, po czym szyb­ko zsze­dłem ze sce­ny. A temat cza­su rze­czy­wi­ście prze­wi­ja się przez wie­le moich wier­szy. Ale czy pyta­nie o czas nie jest pod­sta­wo­wą kwe­stią, z któ­rą pró­bu­je­my się upo­rać? Wszyst­kie inne pro­ble­my to jedy­nie przy­pi­sy do cza­su. Dla­te­go, chcąc nie chcąc, pisa­łem o cza­sie, i naj­pew­niej będę o nim pisał. Pod tym wzglę­dem jestem w dobo­ro­wym towa­rzy­stwie.

Wypa­da­ło­by pocią­gnąć dalej wątek cza­su, ale jestem pora­żo­ny wia­do­mo­ścią, że to tobie nale­ży się tytuł pierw­sze­go pol­skie­go sla­me­ra! Jak przy­ję­to twój występ?

Wiesz, nie za bar­dzo pamię­tam, bo oczy przy­ćmie­wał mi dym z indyj­skich kadzi­deł, a pokój, w któ­rym się ten kame­ral­ny slam odby­wał, uno­sił się chy­bo­tli­wie w powie­trzu wraz z pozo­sta­ły­mi uczest­ni­ka­mi wyda­rze­nia. Za tytuł pierw­sze­go pol­skie­go sla­me­ra ser­decz­nie dzię­ku­ję i niniej­szym zamy­kam dys­ku­sję o tym epi­zo­dzie moje­go trans­kon­ty­nen­tal­ne­go życia.

Nie chcia­łem ci, broń Boże, wypo­mi­nać tema­tu cza­su. Ja po pro­stu mam cie­bie za napraw­dę nie­złe­go zawod­ni­ka na tej pozy­cji. Inni zresz­tą też. Pamię­tasz, gdzie krę­ci­li­śmy klip do jed­ne­go z two­ich wier­szy z tomu Nie­po­zna­ki?

To pamię­tam, tam żad­nych indyj­skich kadzi­deł nie było. A krę­ci­li­śmy na krę­tych scho­dach wie­ży zega­ro­wej ratu­sza w Ząb­ko­wi­cach. Każ­dy dwu­wers tam­te­go wier­sza czy­ta­łem z innej wyso­ko­ści.

Dru­gi z wier­szy, bodaj „Ero­tyk mile­nij­ny”, krę­ci­li­śmy już na samej wie­ży. Tuż obok mecha­ni­zmów ratu­szo­we­go zega­ra.

Jasne, dobrze pamię­tam tę nie­by­wa­łą sce­ne­rię.

Wspo­mnia­łeś, że nowe wier­sze opo­wia­da­ją o tym, jak czas i obcość odzwier­cie­dla­ją się w języ­ku. Czy mógł­byś roz­wi­nąć wątek tej obco­ści? To jeden z moty­wów, któ­re zda­ją się mieć duże zna­cze­nie w poprzed­nich książ­kach, ale chy­ba dopie­ro w Oran­ża­dzie sta­je się on jed­nym z głów­nych kół zama­cho­wych dla całe­go tomu.

Obcość jest tak wie­lo­wąt­ko­wa, wie­lo­kształt­na i ela­stycz­na, że nie spo­sób od niej uciec. I ucie­kać nie ma sen­su. Wpi­sa­na jest w naszą mowę, w nasze życie. Obja­wia się w tych wier­szach pod róż­ny­mi posta­cia­mi. Są to na przy­kład ger­ma­ni­zmy, któ­re w Oran­ża­dzie sto­su­ję wyjąt­ko­wo czę­sto, te róż­ne „szla­gwor­ty”, „wun­der­kin­dy”, „bru­der­sza­fty” czy „cyfer­bla­ty”. Lub wyra­że­nia prze­ję­te z rosyj­skie­go, poja­wia­ją­ce się w potocz­nej pol­sz­czyź­nie, „wsio raw­no”, „na wsia­kij słu­czaj”, „nie poni­ma­ju”. W tomie zna­lazł się jeden wiersz, któ­ry cały naszpi­ko­wa­ny jest rusy­cy­zma­mi, o róż­nym stop­niu przy­swo­je­nia przez nasz język, od wyra­żeń uwa­ża­nych za ewi­dent­ne błę­dy języ­ko­we, na przy­kład „jak by nie było”, po rusy­cy­zmy tak zado­mo­wio­ne w pol­sz­czyź­nie, że nie­po­strze­ga­ne już jako ele­men­ty obce, na przy­kład „cien­ka alu­zja”. Ale ta obcość poja­wia się w Oran­ża­dzie tak­że w posta­ci tytu­łów płyt Beatle­sów, któ­re to tytu­ły roz­rzu­co­ne są w całym tomie, choć chy­ba powi­nie­nem powie­dzieć, że są poukry­wa­ne w wier­szach, bo nie zdra­dzam, skąd pocho­dzą. Tu prze­ło­żo­ne z angiel­skie­go na pol­ski i osa­dzo­ne w zupeł­nie odręb­nych, nie­za­leż­nych kon­tek­stach są fra­za­mi w języ­ku pol­skim, a jed­no­cze­śnie przy­wo­łu­ją mniej lub bar­dziej wyraź­nie fra­zy obco­ję­zycz­ne. Roz­wi­ja­jąc dalej ten temat: mamy w Oran­ża­dzie obcość na ponad­ję­zy­ko­wym pozio­mie, obcość, któ­rą ser­wo­wa­ła nam peere­low­ska kul­tu­ra maso­wa i pro­pa­gan­da, bo tego, czym jest nie­miec­kość, pró­bo­wał uczyć mnie wspo­mnia­ny już serial Czte­rej pan­cer­ni…, a mój sto­su­nek do rosyj­sko­ści mia­ły kształ­to­wać zide­olo­gi­zo­wa­ne lek­cje rosyj­skie­go. To były oczy­wi­ście kary­ka­tu­ral­ne, wypa­czo­ne obra­zy obco­ści, z któ­ry­mi mie­rzę się w nie­któ­rych wier­szach tomu. Wspo­mnę też o innym wymia­rze obco­ści, tej, któ­ra prze­ja­wia się w kon­tak­tach mię­dzy­ludz­kich, a wią­że się z tru­dem odkry­cia, pozna­nia i uzna­nia czy­jejś odręb­no­ści. Obcy wresz­cie sta­je się cały ten świat oran­ża­dy, Czuj-Czy­nu, Wie­lo­krop­ka i Micha­ja Bura­no – świat, któ­ry był swoj­ski, a któ­ry sta­je się dale­ki, cudzy, coraz mniej czy­tel­ny.

Cza­sa­mi łza w oku się krę­ci. „Cicha rze­ka brze­gi rwie”. „Już za parę dni. Za dni parę”. No i jesz­cze beatle­sów­ki co krok. Fani chłop­ców z Liver­po­olu będą mie­li nie­złą zaba­wę, czy­ta­jąc two­ją książ­kę.

Beatle­sów słu­cham od trzy­dzie­stu lat i muszę powie­dzieć, że to nie­wy­czer­pa­ne źró­dło wsze­la­kich roz­ko­szy. Pomyśl tyl­ko, że w cią­gu sze­ściu lat ci face­ci prze­szli od pro­ściut­kie­go „Love Me Do”, przez genial­ne cove­ry czar­ne­go
roc­ka, jak „Long Tall Sal­ly”, zaba­wy z muzy­ką hin­du­ską, kla­sycz­ną, elek­tro­nicz­ną, psy­cho­de­licz­ną, music-hal­lem i auto­pa­ro­dią, po abso­lut­ną rewe­la­cję, jaką jest ośmio­mi­nu­to­we mon­strum muzy­ki kon­kret­nej, „Revo­lu­tion 9”. Jeśli cza­sy, w któ­rych żyje­my, współ­kształ­to­wa­ła epo­ka kontr­kul­tu­ry lat sześć­dzie­sią­tych, a Beatle­si byli tej epo­ki uoso­bie­niem, to zna­jo­mość ich muzy­ki jest dzi­siaj nie tyle przy­jem­no­ścią, ile koniecz­no­ścią. Ich Bia­ły album to prze­cież czy­sty post­mo­der­nizm.

No panie, nawet moje cór­ki, lat osiem i sześć, mówią, że to numer jeden jest. A dzie­wu­chy zna­ją się na rze­czy. Podo­ba­ła ci się wer­sja Let It Be z 2003 roku? Z dopi­skiem Naked w tytu­le?

To dobrze, że tę nową edy­cję oczysz­czo­no z pate­tycz­nych nad­dat­ków chó­ral­no-orkie­stro­wych, któ­ry­mi Phil Spec­tor dosłow­nie przy­gniótł suro­we nagra­nia Beatle­sów. No i zna­la­zło się w niej miej­sce na wyjąt­ko­wo zmy­sło­wy Len­no­now­ski kawa­łek „Don’t Let Me Down”, któ­ry wcze­śniej uka­zał się tyl­ko na sin­glu, z Bil­lym Pre­sto­nem na kla­wi­szach. To nie­sa­mo­wi­te, jak po trzy­dzie­stu paru latach pły­ta może nagle odmłod­nieć, poka­zać nową twarz.

Dokład­nie! To była jedy­na pły­ta, któ­ra mi nie gra­ła. Ależ nie­spo­dzian­ką oka­za­ło się to nowe zgra­nie! Może więc przy oka­zji napo­mknę o popraw­kach u cie­bie. Lubisz zmie­niać i popra­wiać wier­sze. Nawet te, któ­re mia­ły już publi­ka­cje pra­so­we.

Tak. Nie tyl­ko to robię, ale lubię to robić. Nie prze­ko­nu­je mnie pomysł, by na wiersz patrzeć jak na poza­cza­so­wą świę­tość, któ­rej tknąć śmier­tel­ni­kom nie moż­na. Chciał­bym, żeby wiersz miał swo­je życie, a bez zmian, i to nie­ustan­nych, życia, jak wie­my, nie ma. To chy­ba cie­ka­wiej, jeśli wiersz ist­nie­je w wie­lu wer­sjach, z któ­rych każ­da jest zapi­sem innej chwi­li. Poże­gna­łem się z taki­mi poję­cia­mi jak „wer­sja kano­nicz­na” czy „tekst osta­tecz­ny”. Sko­ro świat jest pro­ce­sem, to niech i wiersz będzie pro­ce­sem.

O esty­mie do Beatle­sów wie­dzia­łem, nie posą­dza­łem jed­nak cie­bie o taką miłość do Opo­la i Sopo­tu. (Śmiech). „Te róż­ne szla­gwor­ty” czy­nią z two­jej książ­ki nie­zły śpiew­nik!

W pamię­ci to się wszyst­ko ze sobą mie­sza, i ta opol­ska siecz­ka, i galan­te­ria z Sopo­tu, i pereł­ki roc­ka. Prze­szłość jest dla wszyst­kich.

Jest jed­na rzecz, któ­ra od razu rzu­ca się w oczy po otwar­ciu książ­ki. Więk­szość wier­szy zosta­ła zapi­sa­na bez podzia­łu na strof­ki. To pew­na nowość u Jar­nie­wi­cza. W poprzed­nich trzech książ­kach, w Nie­po­zna­kach szcze­gól­nie, strof­ki poja­wia­ły się regu­lar­nie już po dwóch linij­kach.

Te dwu­wer­so­we strof­ki wyjąt­ko­wo mi odpo­wia­da­ły. Strasz­nie byłem rad, że na nie tra­fi­łem. Wyda­wa­ło mi się, że to mój natu­ral­ny rytm, ale w pew­nym momen­cie zda­łem sobie spra­wę, że napi­sa­łem w nim już trzy książ­ki, i że to, co natu­ral­ne, może zamie­nić się w jakiś auto­ma­tyzm, stać się prze­wi­dy­wal­ne. Zaczę­ły mnie te strof­ki jak­by mniej cie­szyć. Stąd w Oran­ża­dzie, jak słusz­nie zauwa­ży­łeś, masz pró­bę odej­ścia od tej for­my wier­sza.

Książ­kę koń­czy wiersz „Szta­fe­ta poko­leń”, w któ­rym jest bodaj frag­ment „Ci, któ­rzy po nas tu siądą,/ będą pili mirin­dę”. Czy obec­ne cza­sy mogą być tak wdzięcz­nym tema­tem dla „języ­ko­wych ple­cio­nek” za jakieś trzy­dzie­ści lat, by powstał tomik z mirin­dą w tytu­le? Cokol­wiek by powie­dzieć, po lek­tu­rze Oran­ża­dy ma się rze­czy­wi­ście wra­że­nie, że ówcze­sny „Słow­nik uboż­szy o kil­ka­set słów/ obej­mo­wał mimo wszyst­ko wszyst­ko”.

No nie wiem. Każ­da epo­ka ma taki słow­nik, na jaki zasłu­gu­je. Za kil­ka­na­ście, kil­ka­dzie­siąt lat pew­nie spoj­rzy­my na dzi­siej­sze cza­sy z odpo­wied­nim dystan­sem, by nie wku­rzać się na te róż­ne Kla­ny, Gro­cho­le, Dody i Kolon­ków, na red bul­le, sushi, smy­cze i bejs­bo­lów­ki. Zagra­ją inną muzy­ką, nabio­rą sma­ku. A to, że słow­nik zda­wał się obej­mo­wać „mimo wszyst­ko wszyst­ko”, jest chy­ba cha­rak­te­ry­stycz­ne nie tyle dla cza­sów, ile dla mło­do­ści.

Wku­rzasz się na Kla­ny, Dody i Kolon­ków? Poważ­nie? Zna­my się od tylu lat, ale jesz­cze nigdy nie widzia­łem cię wku­rzo­ne­go. Ty jesteś oaza spo­ko­ju. Nawet w wier­szach to widać.

Bo to dzie­je się w środ­ku. Tam to wszyst­ko pod­skór­nie buzu­je i wyła­nia się w noc­nych kosz­ma­rach. A w wier­szach też chy­ba nie do koń­ca panu­je taki spo­kój. Może tego nie widać, ale dosko­na­le pamię­tam, w jakim gorą­cym kli­ma­cie wewnętrz­nym powsta­wa­ły nie­któ­re moje tek­sty.

Jur­ku, koń­czy się nam zapas oran­ża­dy. Nasze dło­nie są „o sma­ku cytry­no­wym”. Pora więc już chy­ba koń­czyć. Może więc razem zanu­ci­my na koniec jakiś szla­gwort. Co pro­po­nu­jesz?

Spo­ro­śmy się tu naga­da­li, więc może na pod­su­mo­wa­nie, już bez słów, pomru­czy­my sobie, jak te dwa bia­ło­wie­skie żubry, temat z fil­mu Pra­wo
i pięść
. Zaczy­na­my?

(I tutaj zaczy­na się mru­cze­nie, któ­re­go nie spo­sób opi­sać w tym miej­scu…)

 

 

O autorach i autorkach

Artur Burszta

Menadżer kultury. Redaktor naczelny i właściciel Biura Literackiego. Wydawca blisko tysiąca książek, w tym m.in. utworów Tymoteusza Karpowicza, Krystyny Miłobędzkiej, Tadeusza Różewicza i Rafała Wojaczka, a także Boba Dylana, Nicka Cave'a i Patti Smith. W latach 1990-1998 działacz samorządowy. Realizator Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy (1993-1995). Od 1996 roku dyrektor festiwalu literackiego organizowanego jako Fort Legnica, od 2004 – Port Literacki Wrocław, od 2016 – Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, a od 2022 – TransPort Literacki w Kołobrzegu. Autor programów telewizyjnych w TVP Kultura: Poezjem (2008–2009) i Poeci (2015) oraz filmu dokumentalnego Dorzecze Różewicza (2011). Realizator w latach 1993–1995 wraz z Berliner Festspiele Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy. Wybrany podczas I Kongresu Menedżerów Kultury w 1995 roku do Zarządu Stowarzyszenia Menedżerów Kultury w Polsce. Pomysłodawca Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Współtwórca Literary Europe Live – organizacji zrzeszającej europejskie instytucje kultury i festiwale literackie. Organizator Europejskiego Forum Literackiego (2016 i 2017). Inicjator krajowych i zagranicznych projektów, z których najbardziej znane to: Komiks wierszem, Krytyk z uczelni, Kurs na sztukę, Nakręć wiersz, Nowe głosy z Europy, Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty, Pracownie literackie, Szkoła z poezją. Wyróżniony m.in. nagrodą Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego IKAR za „odwagę wydawania najnowszej poezji i umiejętność docierania z nią różnymi drogami do czytelnika” oraz nagrodą Biblioteki Raczyńskich „za działalność wydawniczą i żarliwą promocję poezji”.

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Powiązania