Przemysław Suchanecki: Chciałbym zacząć naszą rozmowę od kwestii, która w warstwie tytularnej niektórych Twoich książek, także tej najnowszej, pojawia się nawracająco. Czytaliśmy książkę moja, czyli autorsko odświeżony zbiór Twoich pierwszych trzech tomów wierszy, doświadczaliśmy książki świat był mój, która za sprawą Nagrody Szymborskiej uzyskała spory rozgłos, w roku 2024 dostajemy Twoją dziewiątą książkę, pamięć niczyja, ciało moje. Chodzi mi o porządek posiadania i tracenia, który – jak mi się wydaje – organizuje w pewien sposób Twoje pisanie. W skrócie: czemu służy, w Twoim przekonaniu, tak znacząca obecność zaimków dzierżawczych, zarówno w tytułach książek, jak i w samych wierszach?
Roman Honet: Chciałem przylgnąć do przemijalności świata, mieć w niej swój udział, choć jej nie pragnąłem, choć mnie przerażała i nadal przeraża. I nieskończenie przerasta. Chciałem przystać na przemijanie. Ponieważ inaczej nie można, ponieważ żaden płyn nie zastąpi krwi. Żadne myśli w przebraniu najrozmaitszych refleksji, czasem dość udatnych, przynajmniej sentencjonalnie, może nawet filozoficznie, a czasem głupawych, ani opieranych na doświadczeniu porad i sugestii nie zdołają ocucić życia, które kiedyś stanęło za nimi. Ponieważ chciałem należeć do świata, chciałem mieć w jego przemijaniu swój zysk i utratę. W przemijaniu, ale także w jego mowie i milczeniu, może właśnie w milczeniu i mowie, ponieważ milczy i mówi we mnie coś, czego nikt nie zna.
To pierwszy powód, zapewne najważniejszy. Drugi powód, w zasadzie historyczny, wynika z niemieckiego dekretu ogłoszonego w lutym 1914 roku, w którym Kaiser, działając w ramach wspierania germanizacji ziem polskich, zabrał nam zaimki dzierżawcze oraz wyrażenie „pięć złotych”. Zastąpiliśmy je słowem „trzmiel” i odtąd mówiliśmy: „Pożycz trzy trzmiele na ćwiartkę”.
Tak więc nieustanny przepływ czasu, zgubione dni, miesiące, lata, ponieważ zapomina się łatwo, a najmocniejsza pamięć również niczego nie przywróci, niczego nie odda tak, jak kiedyś brała. Także ów nieludzki dekret Kaisera. Nieludzki, ale mniej ważny. Może dlatego, że później spotkałem się z Kaiserem na obiedzie i śmialiśmy się z tego.
A czas świata, więc także mój czas, nie wraca. Zatrzaskują go słowa i osoby, te, których dawno nie ma, albo są – ale jak owady, które nie mogą pamiętać swoich poprzednich form i pochłaniają swoje poczwarki, swój rodzaj. Swoje poprzednie wcielenia pozostawiają w cieniu jak wstydliwą chorobę, której istnienia – pomimo wszelkich objawów, tak przecież widocznych – nie wypada nawet podejrzewać. Kiedyś zaskakiwał mnie Schopenhauer, gdy tak kategorycznie określał sen, nazywał go czasem „wziętym na kredyt u Śmierci”. Dla mnie czasem „wziętym na kredyt u Śmierci” jest wiersz.
To by jakoś, być może, naprowadzało na kwestię podziału książki na dwie części, mianowicie „pamięć niczyją”, w której zgromadzone są wiersze w Twoim rozpoznawalnym stylu, połączone niemal mantrycznie przeplatającymi się motywami ciała i ziemi – o co jeszcze chciałbym Cię dopytać później – i „ciało moje”, poemat, w którym dokonuje się coś na kształt brutalnego egzorcyzmu nawracającego wspomnienia, w każdym razie dzieje się tam coś, co mnie osobiście, jako czytelnika znającego Twoje poprzednie książki, bardzo porusza. Powiedz coś o tej dualnej konstrukcji, jak sobie to zamyśliłeś, ewentualnie: jak ten podział czytałbyś teraz?
Najpierw myślałem, żeby rozwinąć część „pamięć niczyja” i pozostać wyłącznie przy niej. Dopisywałem następne wiersze, przebiegało to bez większych trudności, ale było zwodnicze, ponieważ osiągane rezultaty zaczęły mnie odpychać, powodować pewną apatię. Nudę – może tak. Mnie w poezji zawsze przerażała nuda, odpychała mnie, powodowała irytację albo lekturową obojętność, zapewne najdotkliwsze uczucie, jakiego może doświadczyć czytelnik, a nuda odczuwana przy lekturze moich własnych wierszy to dla mnie zjawisko po stokroć gorsze, może nawet najgorsze, co może mnie w poezji spotkać. Poemat, choć wolę określenie poematoid, „ciało moje” napisałem wcześniej, więc pomyślałem, żeby połączyć tę pierwszą część, która dla mnie także jest pewnego rodzaju poematoidem, tyle że rozpisanym na wiersze w większym stopniu wyodrębnione, z „ciałem moim” i żeby całość nosiła tytuł „pamięć niczyja, ciało moje”. Tak się stało. Ta pamięć to w pewnym sensie także moja pamięć, przynajmniej kiedyś była moja, lecz teraz nie należy do mnie – jest niczyja: zapomniałem tak wiele twarzy, wydarzeń, osób, które kiedyś trzymałem tak blisko przy moim życiu, nie wyobrażając sobie, że mogłoby być inaczej, ale rozproszyły się, zabrał je czas i zatracił. Choć wolę określenie: czas je powołał.
Myślę tu na przykład o czasie dzieciństwa, gdy każda najdrobniejsza żyłka świata była równocześnie częścią ciała, a jej trącenie oznaczało radość lub cierpienie, ponieważ wobec tej prostoty nie wypadało nie być bezrozumnym. Dopiero później nazwy oddzieliły się od przedmiotów i teraz – widząc kłamstwa materii i słów – trzeba przywracać rzeczom ich znaczenie, pierwsze i czyste. A tego nie sposób zrobić, nazywając je tak jak kiedyś, i wierząc, że w rzeczywistości tak się nazywają. Słowo, którego związek z przedmiotem czy człowiekiem został podważony, przepada. Trzeba znaleźć inne, nowe, które przywróci mu jego najpierwszy sens, ale pomieszanie znaczeń było tak wielkie, że gdyby teraz woda miała nazywać się ogniem, a ziemia powietrzem, to trzeba wierzyć, że tak właśnie jest.
Pozwolę sobie przywołać pewne słowa. Gennadij Ajgi mówił kiedyś, że dla niego poezja to kwestia egzystencji, istnienia. Uznawał ją za narzędzie, środek, sposób zdążania ku Prawdzie, zanurzania się w Prawdzie, sięgania Prawdy. Dla mnie poezja to środek i narzędzie, pewna możność, o! właśnie tak, zdążania ku sobie. Może to przerażająca łatwość, z jaką umysł ludzki stwarza iluzje, niemniej widzę tu ogromne niebezpieczeństwo, najgorszą, najnędzniejszą pułapkę dla człowieka – mieć samego siebie. Nie o samotność chodzi, ale o patrzenie, ściślej: o rodzaj użalania się. Powiem tak: o spoglądanie w ciemność własnych pielęgnacji, czasem dość krępujące, podczas gdy obok w świetle żyją ludzie cali w ranach. Może tak.
A jak czytałbym ten tom? Bez podziału. Na jednym oddechu.
Mówisz o swego rodzaju pomyleniu się znaczeń i pomieszaniu elementów, a to przypomina mi wspomnianą wyżej kwestię mieszania się ciała i ziemi, elementów cokolwiek podstawowych, oba są wszak złożone z twardej materii, ale oba też mogą się rozpaść w drobny mak. Czy widziałbyś tu, na przestrzeni najnowszego tomu, ciało i ziemię jako równoprawne elementy, równie trwałe, co nietrwałe, czy jako miejsca zupełnie kłócące się ze sobą, pozostające jednak w egzystencjalnym konflikcie (bo w końcu to ciało jednak idzie z czasem w ziemię, nie odwrotnie)?
Teraz nasze rozmawianie tutaj zaczyna zmierzać do tematu śmierci, niewykluczone, że może zmienia się w pewnego rodzaju marudzenie czy narzekanie: „to ciało jednak idzie z czasem w ziemię”, mówisz. Niewątpliwie tak się dzieje, niemniej mnie to czasem męczy, a czasem nudzi, tę śmiertelną perspektywę mam na myśli. Władysław Kunicki-Goldfinger twierdził, że śmierć jest ceną, jaką płacą najwyżej uorganizowane istoty za swoją ewolucję, a świadomość śmierci jest ceną, jaką płacą za ewolucję swojego intelektu. Dość trafne i sentencjonalne oszacowanie. Może dlatego i tę śmiertelną perspektywę, i spostrzeżenie Kunickiego-Goldfingera z przyjemnością i zaintrygowaniem postawiłbym wobec zapisu Propercjusza: „śmierć nie kończy wszystkiego”. Pełniejszy i nieskończenie piękniejszy zapis fragmentu tej elegii brzmi: „To, co mówią o duszach, to nie jest baśń: ze stosów/ Umyka blady cień; śmierć nie kończy wszystkiego”.
Tutaj wrócę do Twojego pytania i odpowiem, że i ziemia, ta ziemia, zdawałoby się, tak trwale i niemal niezmiennie istniejąca, i ciało – wraz z jego wydzielinami: krwią, nasieniem, łzami, potem – są według mnie wypożyczone. Każdemu człowiekowi. Wypożyczone na pewien czas. Tak jak wypożyczone jest powietrze, pory roku, wrzask, milczenie, miłość i rozłączenie. Na czas wymierny i krótki. Ale: nietrwałość tego czasu nie sprawia, że i życie, i śmierć nie są wielkie i wspaniałe. Są. Sam nie potrafię już rachować lat z tą niegdyś rzetelną i dość parszywą precyzją, rozpoznaję je teraz w bezmiarze, nie w kalendarzu, więc prędzej w samej utracie niż w jej szczegółach, bliższych oczom czy dotykowi. Czas przestał być dla mnie miarą, przestał być wymierny, rok nic nie znaczy, dziesięć lat jest niczym, wiem, że nie do mnie należy rachować czy liczyć. Że pożyczyłem – i ciało, i ziemię, i siebie samego – tyle wiem, tak mi się wydaje.
Uspokajam, że o temat śmierci, czy też, ładniej mówiąc, zjednoczenia z ziemią, chciałem zahaczyć tylko na chwilę. Bo oto w części drugiej książki, pod jej koniec, dzieje się coś czego się totalnie nie spodziewałem. Piszesz: „chciałbym cię nie widzieć już więcej”, a później następuję szereg wyrażeń jednoznacznie sugerujących niechęć powrotu do tematu żałoby, wręcz tę żałobę egzorcyzmujących. Ponieważ temat opłakiwania, silnej nostalgii pochłaniał do tej pory znaczną część Twojej twórczości, wydaje mi się, że to bardzo znaczący i poruszający moment, to zakończenie książki. Czy to znaczy, że uwierzyłeś – czy może Twój bohater uwierzył – że jest życie poza cierpiącą pamięcią?
Tak, pisałem o utracie, o smutku, o żalu, o przemijaniu, co miało i nadal ma dla mnie wielką wartość, ponieważ przynajmniej pisałem o czymś, co jest esencją liryki i co można przede wszystkim poczuć, a może nawet zobaczyć bez potrzeby wspomagania się rozprawami krytyczno-estetycznymi, czyli albo poglądami skamieniałymi i pozbawionymi sensu w swoim skostniałym szaleństwie, albo zręcznymi grami słownymi, w których dzisiaj przeważa ten pogląd, a jutro przeciwny. Największym walorem wiersza jest wywoływanie uczuć, czasem zamyślenia, inaczej nie sposób.
Pisałem i piszę samoistnie, przyznając rację sobie i swojemu odczuciu w zetknięciu z każdym ważnym dla mnie przejawem rzeczywistości. Mam niezmierną obsesję, jeśli chodzi o wspomniany wcześniej upływ czasu, ten rodzaj uzależnienia jest w mojej poezji wyraźnie zakorzeniony, mieszka w niej, nie potrafię napisać wiersza o poniedziałku albo sobocie, nie przeczę, że tak się wcale nie da, że może nawet jest to pewna sztuka, ale jest to sztuka mała. Może inaczej: to sztuka nie dla mnie. Odchodząc od tematyki własnych wierszy, a zmierzając powtórnie do esencji poezji, do jej prawdy, nie mogę powstrzymać się przed przekonaniem, że największą esencją poezji, jej najpotężniejszą prawdą i wszechogarniającą siłą – jest napięcie. Nawet jeśli jest to zaledwie jedna linijka zawieszona w próżni. Piszę więc o rozstaniu z żałobą, piszę także o nieśmiertelności, piszę w pewnym sensie o apokalipsie, tu dodam, że nie mam na myśli Ewangelii wg św. Jana czy niebiańskich armagedonów. Myślę o osobistej apokalipsie, o przewrotnej radości, czasem gorzkiej, odczuwanej przez człowieka, który przepowiedział, załóżmy, koniec świata i ów koniec świata spełnia się właśnie tak, jak to zapowiedział. Ów człowiek może odczuwać satysfakcję z osobistych przepowiedni o znacznie mniejszym zakresie, ponieważ tak bywa, że lubimy, gdy spełniają się baśnie, które sami wymyśliliśmy, nawet jeśli są to baśnie tragiczne.
Wyżej powiedziałeś: „chciałem należeć do świata”. To mnie, jako czytelnika, skłania, żeby namówić Cię do refleksji nad tym, co poza najbardziej tkliwą i osobistą pamięcią zaznacza się w Twojej twórczości i co może być zgrabną klamrą naszej tu pogawędki. Otóż masz takie wiersze – czy to w pierwszych trzech książkach, czy to w piątym królestwie, czy w cichych psach – w których można by doszukiwać się czegoś na kształt komentarza społecznego, czy historycznego – słowem: sięgania w stronę materii zewnętrznej wobec najbardziej prywatnych wspomnień. Od pewnego czasu interesuje mnie to napięcie w Twoich książkach między tym, co prywatne, a pewnego rodzaju sferą „publiczną”, sferą dostępną, czy obserwowalną dla wszystkich. Czy to byłby kierunek, w który wybierze się Twój bohater w przyszłości? Czy to może za wcześnie, żeby cokolwiek mu w tej materii prognozować? Czy niepotrzebnie to rozdzielam, a te sfery mieszają się nieustannie jak w wielkim kotle?
Tak, napisałem wiersze tego rodzaju. Ponieważ poniosło mnie, dość krotochwilnie zirytował mnie pewien rodzaj traktowania poezji przez samych poetów, także krytyków, zniewieściały i namaszczony. Lekceważący, a równocześnie pełen powagi, tyle że wystudiowanej i sztucznej. W piątym królestwie to „żonkil”, gdzie pojawiają się „dyżurni szamani od niedorzeczności”, prowadzą dyskurs, w którym wiersz to zawsze „konfekcja” albo „żart”, czasem wcale nieśmieszny, przeważnie otrzaskany i dość kiepskiej próby. Zwyczaje tego rodzaju, czyli nie rozmowę o wierszu, nie czytanie wiersza, w końcu nie napisanie poważnego wiersza, ale wymuskane „przekomarzanie się” uznałem za „manewry wraków w systemowej mgle”, a oddający się im poeci mają to do siebie, że „flaga żadnego koloru nie płynie nad nimi”. Zamiast o kolorze myślałem wówczas, może dość kapryśnie, że niosą ze sobą pewną bylejakość. Obłość, może tak.
Może najwięcej rozbawienia, i to do dzisiaj, czuję na wspomnienie wiersza „garść soli” z tomu świat był mój. Składa się z dwóch przeplatających się wątków, pierwszy to moje zapisy o soli i kamieniu, a drugi to fragmenty wywiadu z Laurie Anderson, zamieściłem je w wierszu dla ironii i dla żartu, ponieważ Laurie Anderson sięgała po stwierdzenia w rodzaju: „Lubię wymyślać nowe rzeczy. Wydawałoby się, że wszystko wiemy, a to wcale nieprawda”. Dalej nie przytaczam, zapisy są w wierszu, śmiech – we mnie.
Także, owszem, chciałem należeć do świata, ale nie wyłącznie do jego przemijalności i nietrwałości, także do jego zakresów i miejsc, które przybliżają mnie do odmiennych odczuć i myśli niż żal i rozpamiętywanie.