Oclone przyjemności
dzwieki / WYDARZENIA Bogusław Kierc Krzysztof Jaworski Tadeusz PióroZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krzysztofa Jaworskiego, Bogusława Kierca i Tadeusza Pióry podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejZ Krzysztofem Jaworskim o książce Do szpiku kości rozmawia Marcin Baran.
Marcin Baran: Dlaczego Do szpiku kości (DSzK) nosi podtytuł Ostatnia powieść awangardowa? Dlaczego „ostatnia”? Dlaczego „powieść” – skoro to zbiór pastiszów, minipróz, blackoutowych scenek? I dlaczego wreszcie „awangardowa”?
Krzysztof Jawroski: Nazywasz ten tekst zbiorem „pastiszów, minipróz i scenek”, a ja nazwałem go „ostatnią powieścią awangardową”. Kiedyś napisałem sztukę teatralną, którą określiłem mianem „tragedii narodowej”, a nazywano ją „skeczem scenicznym”. Cóż, widać słownikowe formuły jakoś do mnie nie przystają. W mojej najnowszej książce znajduje się rozdział, noszący tytuł „Dlaczego ty nigdy nie napiszesz czegoś normalnego” – i w nim kryje się być może częściowa odpowiedź na Twoje pytanie. Traktujesz każdą część jako rzecz osobną, a ja traktuje wszystko, jako zamkniętą całość. Nie mogę odpowiedzieć dosłownie na pytanie „dlaczego”, bo to pozbawiłoby sensu całą książkę. Czy zapytałbyś autora Finnegans Wake: „Panie, toż to bełkot. Dlaczego?”. A on na to: „To nie bełkot, tylko metafizyka, synu”. Myślę, że na tym polega formuła powieści awangardowej. Choć rzeczą dyskusyjną jest, czy Joyce zwróciłby się do Ciebie akurat per „synu”. Ja lojalnie o tej awangardowości chciałem na początku lektury czytelnika uprzedzić, lub mu coś zasygnalizować, lub też go wprowadzić w błąd. Kto mnie tam wie? Wśród rozdziałów, których w ostatecznym rozrachunku nie umieściłem w powieści, znajduje się jeden, zatytułowany „Dlaczego gorąca atmosfera konferencji naukowych”. Mój bohater pytany jest w pewnym momencie przez jedną z postaci epizodycznych: „Panie Krzyśku, dlaczego wszystkie te dziewuchy, co to się niby zajmują awangardą, to takie paskudne są”. I mój bohater, bo w powieści nosi takie samo imię jak ja, odpowiada sobie w myślach: „Ale to chyba nie do mnie pytanie jest? Ja mogę co najwyżej powiedzieć, dlaczego gówno z tego rozumieją”. Emocje, które starałem się w tym tekście zawrzeć pozszywałem w różnoraki sposób, czasami były mi potrzebne takie, wywoływane prze jedną linijkę, czasami te wywoływane kilkudziesięcioma linijkami, a czasem była mi potrzebna pustka, sprawiająca, że to, co nie napisane zdawało się ważniejsze od tego, co napisane. Lub odwrotnie. Co za różnica? Przed laty z jednym ze znajomych odbyłem rozmowę o istocie sztuki i w trakcie jej trwania wypaliłem, że ja akurat skłaniam się ku sztuce awangardowej. „To pisz bez słów” – odrzekł wówczas mój znajomy. Parafrazując to powiedzenie: prawdziwe powieści awangardowe zaczną powstawać dopiero wtedy, kiedy będą pisane bez słów. To taka awangardowa mistyka.
Dlaczego tytuł każdej cząstki DSzK rozpoczyna się od zaimka „dlaczego”? Przy czym na końcu nie pojawia się pytajnik, przez co owo nagromadzenie dlaczego nie przynosi spiętrzenia pytań, lecz raczej natłok wyjaśnień (bo nie są to czyste odpowiedzi). Czy ten schemat, to powielanie tego nie dającego spokoju pytania „Dlaczego dostałem raka?”?
Bo właśnie ten schemat pytań i odpowiedzi, wydawał mi się idealny do tego, co chciałem przekazać. Jest uniwersalny. Przecież i Twoje pytanie brzmi: „Dlaczego tytuł każdej części zaczyna się od „dlaczego”?”. „Dlaczego” to ważne pytanie, a jednocześnie odpowiedź. I w tej książce jest podobnie. Bohater zadaje sobie pytania i próbując je sformułować, udziela sobie chcąc nie chcąc odpowiedzi, które z kolei przeradzają się w pytania. Każdy rozdział to inne pytanie/odpowiedź, na które znajdują się następne odpowiedzi/pytania. Znajdują, ale jednocześnie nie znajdują, bo to raczej taki stan zawieszenia miedzy „dlaczego coś jest białe”, a „dlaczego umrę”. Aż w końcu bohater uświadamia sobie, że tak naprawdę nie ma wielkiej różnicy, między „dlaczego coś jest białe”, a „dlaczego umrę”. Czy jest?
Dlaczego nawet własne cierpienie opisujesz w kategoriach szyderczych? Oto zdarza się rzecz prawdziwa, ostateczna, fundamentalna, a ty piszesz o niej tak, że nie sposób się nie uśmiechnąć albo i nawet nie zaśmiać się pełną piersią. Naprawdę tak to widzisz, czy to tylko konsekwentne trwanie przy przyjętym/przyrodzonym stylu?
Tak to odczytujesz? W kategoriach szyderstwa? To mnie zaskoczyłeś. Gdybym ja czytał tę książkę, nazwałbym ją raczej książką o bezradności. Wydaje mi się, że cierpienie można jedynie opisać w tej kategorii, jeśli w ogóle da się je opisać. Jak poruszać się przy pomocy słów po obszarze, na którym słowa są tak bezradne, nic nie znaczące, puste. A czasem wcale nie powinno ich być. Co zaś do uśmiechu. A co w nim złego? A nawet w rżeniu, parskaniu czy rechotaniu pełną piersią – po części temat ten staje się przedmiotem rozważań w rozdziale noszącym tytuł: „Dlaczego żart wesoły kompan cierpienia”.
Cierpienie fizyczne chowasz za wulgaryzujące, a przez to rozbrajające stwierdzenie „ja pierdolę, ale boli”? Dlaczego chowasz? Czy naprawdę bardziej niż dania upustu temu, że „pogrążamy się w rozpaczy, samotności, smutku i przerażeniu” boisz się (czy może wstydzisz?) „brandzlowania się żalem nad własnym losem”?
Pozwól, że przy odpowiedzi na to pytanie oderwę się na chwilę od świata fikcji literackiej i powiem coś prywatnie. Choć nadal wydaje mi się, że nie wulgaryzuję cierpienia, wręcz przeciwnie. Otóż chciałbym podzielić się pewnym szczegółem intymnym, ponieważ podobnie jak bohater mojej powieści, przebywałem w szpitalu. Muszę się też przyznać, a może i nawet ze wstydem, że byłem skurwysyńskim szczęściarzem. Nie chodziłem do lekarzy, a słowo szpital kojarzyło mi się z jakimiś niezrozumiałymi opowieściami z odległej planety Neptun. Więc długo nie znałem szpitala w sensie fizycznym, jako miejsca i w sensie duchowym, szpitala jako stanu umysłu, bo szpital, to nie tylko twoja choroba, to wszystkie choroby cudze, choroby otaczających Cię ludzi, to opowieści o nich i tak dalej. Więc dopiero gdzieś pod czterdziestkę zaczęły się moje problemy zdrowotne, które zaczęły wymagać ingerowania w moje ciało, tej całej inwazyjności. W tym czasie słyszałem jedno powtarzające się jakże często stwierdzenie: „Śmierć to chuj, ważne, żeby nie bolało”. Nazwałbyś je zapewne dosadnym. Może miałbyś i rację. Gdybym ja je zapisał i chciał podać w formie literackiej, wyszedłby bełkot, kiepska literatura. Mądrość ludowa źle się sprawdza zapisana dosłownie na kartach książek, lecz w szpitalu sprawdza się znakomicie. Tylko mądrość ludowa. Bo trzymając się tej mądrości ludowej, okazało się oto, że cierpienie nie przenosi się drogą słowa, a pytanie o śmierć często bywa mylone z pytaniem o jakże prosty i nieskomplikowany ból. Z którym mnie, jako osobie prywatnej, trudno sobie poradzić. Trudno o tym opowiedzieć a nawet się nim podzielić. Bo i po co? Tchórze nie powinni chorować, proste. A jak z cierpieniem radzi sobie mój bohater, czy je stopniuje, czy przyznaje medale za przeżywanie kolejnych jego etapów? Nie wiem. Ja w moim prywatnym życiu radzę sobie coraz gorzej i gorzej. Mój bohater raz sobie radzi, a raz nie. Na luksus refleksji może sobie pozwolić niewielu i to raczej zawsze „po” niż „w trakcie”.
W rozdziale „Dlaczego jednak nie zostanę pisarzem” alternatywą dla poniekąd chorobowego stanu, w którym – jak stwierdza bohater: „Chodzą za mną te pieprzone słowa […] W których prezentuję cały swój kunszt literacki, stosuję finezyjny dowcip i ironię, bezbłędnie ujawniając mechanizmy rządzące naszym światem”, jest obietnica wypowiadana przez Ducha (zdroworozsądkową salową?): „To przestano chodzić. A teraz żryj. Objawię Ci słowo proste. Żryj – uśmiechnął się Duch. I żarłem”. Słowo musi ustąpić przed… bo ja wiem – rzeczywistością materialną?
No przed kotletem schabowym na pewno musi ustąpić [śmiech, ale pusty]. Ludzie robią rewolucje raczej w chwilach, kiedy zabraknie kiełbasy, a nie kiedy zabraknie słów. To nie „salowa” mówi, to daimonion, wewnętrzny głos. Nie chce się powielać i opowiadać „własnymi słowami”, tego co już napisałem „własnymi słowami”. No ale w końcu ktoś ten porozsypywany, posznurowany, postrzępiony, posklejany byle czym, byle jak, na ślinę, na bandaż, na plaster, na trzeci raz użytą taśmę klejącą, pozawiązywany papierem toaletowym tekst, uwiarygadnia. Dla mnie pierwszy pobyt w szpitalu, to było też złamanie siebie w sensie duchowym. Jak wspominałem, podobnie jak mój bohater, byłem wegetarianinem, nigdy nie liczyłem dokładnie jak długo, ale jakoś tak ponad dwadzieścia lat. Kiedyś odwiedzili mnie znajomi i byli w szoku, kiedy zobaczyli jak wsuwam te wszystkie oczy i płuca. „To myśmy się tyle lat musieli z tobą męczyć” – kiwali smutno głowami, bo na przykład ja nie zjadłem niczego, co dotykało mięsa, starałem się mieć także swoje noże, sztućce, deski do krojenia, garnki, w których nigdy nie gotowałem nic poza warzywami, bo od razu czułem ten trupi zapach, ten odór, unikałem restauracji (zresztą nazywałem wtedy mięso po prostu ścierwem, lub trupem). Po prostu nie jadam trupów, mówiłem. Więc dla mnie między słowem „jedz”, a słowem „żryj” istnieje spora różnica. W wymiarze fizycznym.
Przejmujący, mistyczny i porażający jest rozdział DSzK pt. „Dlaczego podróż w czasie”: „Kiedyś napisałem w jednym z wierszy, że „chciałbym być chory na raka albo inne nieuleczalne świństwo”. Wnioski: marzenia się spełniają. Chciałbym móc wrócić do tej chwili, ujrzeć siebie wtedy, dwudziestodwuletniego skurwiela, spojrzeć w ten nadęty, pierdolony ryj i powiedzieć: – Na drugi raz, zastanów się, zanim coś napiszesz, chuju tępy. Tyczy się to również i tej książki. Przegiąłeś i teraz dopiero będziesz miał przejebane”. Abstrahując od prawdopodobieństwa zachorowania na raka – nie sposób nie zapytać w tym momencie o Twoją wiarę w siłę sprawczą słowa. Wierzysz w nią? Jest wielka?
Siła sprawcza, siła sprawcza słowa, to zbyt fundamentalne, mrożące krew w żyłach pytanie, by odpowiedź na nie mogła pojawić się w rozmowie. Dla mnie to sfera intymna, sacrum, o którym nie powinno się kłapać dziobem. Ja już swoje nakłapałem. I zawsze w ten czy inny sposób musiałem za to zapłacić. I tu przedstawiłem jeden z przykładów. Albo inaczej: jeden z przykładów posłużył mi za wywiedzenie tych kilku zdań. Rzecz jasna, że to mógł być czysty przypadek, tak sobie kiedyś napisałem, a że człowiek jest na tyle próżny, myśląc, że otrzymuje jakieś znaki, w jakimś celu, więc zrobiłem z tego znak. Choć jeśli dziś, postawiono by mnie przed wyborem czy wolałbym pisać wiersze, czy być zdrowy, to zgadnij co bym wybrał? Inni być może wybraliby inaczej. Tchórze nie powinni chorować, być może tchórze nie powinni także i żyć, natomiast piszą – zawsze. Ale czy w naszej kulturze nie brak dowodów na to, że największe mendy pozostawiały po sobie dzieła uznane przez myślący ogół za wielkie? Nie chodzi mi przy tym, bym zadeklarował tu siebie jako jakąś szczególną mendę, a tym samym uzurpował sobie prawo do nieśmiertelności. Chodzi mi o umiejętność oddzielenia siebie od słów. A ja chyba tego nie potrafię.
Obśmiewasz stylistykę „wielkiej powieści rosyjskiej” (Lew Tołstoj, Michał Bułhakow), „wielkiej powieści niemieckiej” (Tomasz Mann) – to kara za to, że nie sprawdziły się jako duchowy lek na cielesne cierpienia?
Ja wiem, czy obśmiewam? Mój bohater wydaje się poruszać w świecie literatury, jakąś formę fikcyjnej duchowości, wyniesioną z lektur, chce zachować w cielesności, wnieść ją w fizyczność i codzienność, która stała się jego udziałem. Być może robi tak dlatego, bo ciągle mimo wszystko ufa w słowa, ufa słowom – niektóre z rozdziałów, mogą być przecież traktowane jak wiersze, jak poezja, więc słowo jako ratunek, czy, jak to określiłeś, słowo jako lek; ale nie tylko cudza poezja, także własna – rozdział „Dlaczego nie potrafię się uwolnić” daje początek temu łańcuchowi zdarzeń („Ciąg Fibonacciego” mógłby być dobrym przykładem takiej wiary w słowo). Czy mojemu bohaterowi to się udaje? Myślę, że różnie, bo codzienność nie znosi wieloznaczności, z jednej strony pragnie jednoznaczności, ale jednocześnie boleśnie jej zaprzecza. Na terytorium choroby wszystko, co wielowymiarowe, nagle może stać się jednowymiarowe, lub odwrotnie, wiara zmienia się szybko, a lekiem może być cokolwiek. Dlatego wydaje mi się, że w pewnym momencie bohater opowieści czuje się nieco zagubiony, znajduje się gdzieś pomiędzy bezpiecznym światem fikcji, którego mimo wszystko nie chce porzucić, a tym, co jest rzeczywiste, bezwzględne i groźne, a z czego nie można bezkarnie zrezygnować zamykając jak okładki książki. Stąd chyba literatura, właściwie absurd literatury nakładający się na absurd życia – rozdział „Dlaczego wszystkie ulubione miejsca” przychodzi mi tu na myśl.
Czy tylko muzyka poważna – niemiecki barok, jeśli już chcemy być w klimacie – czy tylko ona jedna godna jest poważnego traktowania i tylko ona, a i to potencjalnie, przynieść może ukojenie?
O, tak, dostojeństwo i majestat. I tak się oderżnąć, odkroić od rzeczywistości tym majestatem. Odpiłować się. Myślę jednak, że ukojenie przynosi dopiero różnorodność. Trochę jak w tym dowcipie, jakie kobiece piersi mężczyźni lubią najbardziej. I odpowiedź brzmi oczywiście: różne, różne… Dla mnie jednak najpiękniejszą muzyką są rozmowy ludzi. To są moje wrota, to jest moja brama, moje odrzwia, a czasami furtka, a czasami tylne wejście, a czasami brama garażowa segmentowa, oto moja cloaca maxima wiodąca ku świątyni sztuki. W tę pieśń jestem wsłuchany całe życie.
W przestrzeń Twojej powieści, którą wypełnia – jak powiedziałeś – bezradność, czy szyderstwo – jak sugerowałem ja, wkradają się elementy, które nie sposób nazwać inaczej, jak tylko znakami wielkiej czułości. Jak wtedy, gdy bohater DSzK ma nadzieję, że pan Sławek, pacjent na pewno uciążliwy dla innych z nim leżących na sali, może teraz sobie już w niebie szeleścić ile wlezie. Albo jak wtedy, gdy bohater zdecydowanie mówi, co powinni zrobić z tymi, którzy dręczą koty. Od czego zależy dozowanie owej czułości? Jej dawki – ze względu na swą homeopatyczność – są tym bardziej zauważalne, ale jednak nie nadają tonu całej opowieści.
To jest wyniszczająca empatia, zabijająca, taka niedobra, chyba nadwrażliwość, niedobra bo paraliżująca A żeby pomóc, trzeba działać. A to pożera jak otchłań. To jest stan chorobowy nazywany poezją.
Dlaczego w DSzK granice dla refleksji o chrześcijaństwie wyznaczają z jednej strony „krzepcy młodzieńcy pewnie ściskający w twardych dłoniach kije bejsbolowe” a z drugiej „starzy, bezzębni i śmierdzący, wygrzebujący ze śmietnika puszki po piwie”? Dlaczego macierzyństwo sprowadzone jest do napięcia między punktem „malutkie dziecko różowiutkie i pachnące” a punktem „a potem widzisz je stare, łyse, bezzębne i śmierdzące”. Takie robiące ogromne wrażenie skróty zbudowane są na eliminacji jakiegoś „pomiędzy”, które być może być obrazem w miarę pełnym (?), prawdziwym (?).
Poczułem się przy tym pytaniu jak na synodzie, oczywiście na synodzie w Saint-Felix-de-Caraman, gdzieś między 1167 a 1177 rokiem (niebawem dojdzie do rzezi w Béziers). Mnie, w sensie artystycznym, bliższa od „realizmu” jest groteska. Nie znaczy przy tym, że jedno ujęcie jest lepsze od drugiego. Pewnie oba są siebie warte. No ale w końcu literatura, to nie fizyka kwantowa (chyba?). Sugerujesz, że „prawdziwsze”, w znaczeniu pełniejsze, a tym samym literacko wartościowsze, jest dostrzeganie i zapisywanie również „środkowych rejestrów” życia. A ja tylko zimne albo gorące, nigdy letnie. Ja ten „środek” życia oczywiście dostrzegam, ale go nie używam. W tym sensie wychwytuję skrajności, bo stany pośrednie nie są dla mnie dobrym materiałem, taki katarski dualizm absolutny, z czysto technicznych pobudek. Na szaro to dobrze wyglądał tylko Gandalf, ale ostatecznie i on przywdział biel. Czy słyszał ktoś kiedyś o zastępach szarości? O sługach światła i ciemności słyszeli wszyscy.
Nie chcę rozmawiać o zmaganiach z rakiem w kategoriach walki, bo sam się zastanawiasz „jak bardzo narąbane trzeba mieć w głowie, żeby pisać o tym w kategoriach walki”. Ale to jednak choroba symbolicznej wagi ciężkiej i chyba bardziej niż inne skłania do jej „rozważania”. Czy wszystko, co było do powiedzenia o „Twoim” raku, jest już w DSzK, czy zostało coś na rozmowę poza literaturą?
Ale tam punktem wyjścia były rozważania pewnej tabloidyzacji myślenia o chorobie. Jej medialności. Im cięższa choroba, tym łatwiej ją wykorzystywać medialnie. Dla mnie to margines rozważań mojego bohatera, odprysk porefleksyjny, akcydens. Wcześniej okładkowe gwiazdy musiały tylko ściągać gacie, teraz dobrze, jeśli przy tym chorują na raka. Żadna reklama nie uwrażliwi na ludzkie cierpienie, choroby nie da się długo wykorzystywać, żeby zwiększyć sprzedaż. Format choroby powoli przestaje działać. Trochę tak, jak w pozytywistycznej noweli – iluż Tadeuszów musiało utopić się w dołach z wodą, ile dziecięcych Jamiołów zamarznąć w lesie z zimna, ile Rozalek spalić się żywcem w piecu, żeby skruszyć lodowate serca, poruszyć sumienia, żeby popłynęła kasa. Ale w końcu i to się skoremu do pomocy społeczeństwa znudziło. W tym sensie nie ma już symbolu choroby wagi ciężkiej, albo zmienia się, według schematu: syfilis – czapa, gruźlica – czapa, dziś rak – już nie czapa. Można z nim żyć. Oczywiście, to rozważania dla jednostki chorobowej, bo dla jednostki ludzkiej znaczy to zupełnie coś innego. Jednym słowem: Rozalki nam się kończą.
Czy całą swoją dotychczasową obecność w literaturze widzisz na podobieństwo tego złego, co zdarzyło się Robertowi Browningowi po napisaniu Sordella (jest o tym fragment w książce, o której rozmawiamy), a DSzK ma być triumfem na miarę Pierścienia i księgi tegoż autora?
Nie sądzę. Po prostu biedny Browning, akurat trafiło na niego, był dobrym przykładem na miejsce i sytuację, w której znalazł się mój bohater. Znowu próba przyjrzenia się miejscu, w którym dosłowność przechodzi w abstrakcję. Ludzie wierzą w różne rzeczy dziwne, ale Browning nie był dla mnie symbolem. Po co powstała ta książka? Nie wiem. Na pewno nie jako próba zamanifestowania mojej obecności w literaturze, albo potwierdzenia, lub zaprzeczenia jakiejś literackiej stylistyce (jeśli w ogóle przyjąć, że mam jakąś stylistykę). Pojawia się w niej natomiast zdanie, które bohater wypowiada pod koniec: „Ta książka pisała mnie sześć lat”. Wychodzi na to, że to nie mój bohater pisze książki, tylko książki piszą jego. Przyznam się, że ze mną bywa podobnie. Niektóre książki mnie po prostu piszą. Może tym razem chciałem się podzielić okruchem tego procesu?
Czy z perspektywy choroby i jej zapisu (DSzK) na wcześniej przez siebie napisane wiersze i prozy patrzysz z dystansem? Czy tak graniczne przeżycie odpycha Cię od siebie dawnego? Czyni Cię bardziej obcym?
Chyba coś w tym jest. Choroba zmienia. Znam osobę, która twierdzi, że mnie na przykład zmieniła: zawsze byłem nie do wytrzymania, ale teraz stałem się jeszcze gorszy. Oczywiście starałem się mieć także dystans do samego siebie, do tego, co piszę, napisałem, czasem ten dystans jest mniejszy, czasem większy. Ale to chyba naturalny proces, w moim wypadku choroba go tylko przyspieszyła. Człowiek pielęgnuje w sobie jakąś bliżej nie określoną wyjątkowość, bo jak inaczej mógłby żyć, a tymczasem rzeczywistość udowadnia, że jest odwrotnie, nie jestem wyjątkowy, jestem przeciętny, zwykły, zwyczajny, pospolity. Natomiast co do pisania, mam nadzieję, że moje wiersze nie zestarzeją się równie szybko jak ja. Prawdę mówiąc, mogłyby w ogóle się nie zestarzeć. I tak oto wszyscy zasiedlibyśmy uradowani, zdrowi, młodzi i beztroscy w otoczeniu osób, które kochamy i opowiadali sobie historie, które umilałyby nam chwile powszechnej szczęśliwości. Chwile, które trwałyby wiecznie. (Oczywiście nie moje historie, bo moje nie nadają się do opowiadania, fabuła nie istnieje, a głównym bohaterom brak imion).
Urodzony 27 grudnia 1966 roku w Kielcach. Poeta, prozaik, dramaturg, scenarzysta, historyk literatury. Mieszka w Kielcach.
Urodzony w roku 1963 w Krakowie. Poeta, eseista, dziennikarz. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 80. i 90. związany z „bruLionem”, w latach 2000-2003 z tygodnikiem „Przekrój”, ostatnio z „Dziennikiem Polskim”. Pracował w Instytucie Książki oraz TVP Kultura. Laureat Poetyckiej Nagrody Silesius (2013). Mieszka w Krakowie.
Zapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krzysztofa Jaworskiego, Bogusława Kierca i Tadeusza Pióry podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Darka Foksa, Krzysztofa Jaworskiego, Zbigniewa Macheja i Tomasza Majerana podczas Portu Wrocław 2007.
WięcejPort Wrocław 2009: wypowiedzi Dariusza Nowackiego, Piotra Śliwińskiego, Justyny Sobolewskiej, Piotra Czerniawskiego, Darka Foksa, Krzysztofa Jaworskiego, Bohdana Zadury, Romana Honeta.
WięcejRozmowa Marcina Barana i Adama Wiedemanna z Ryszardem Krynickim.
WięcejArchiwalne nagranie z udziałem Krzysztofa Jaworskiego, Darka Foksa, Grzegorza Wróblewskiego.
WięcejZ Grzegorzem Wróblewskim o książce Kosmonauci rozmawia Krzysztof Jaworski.
WięcejRozmowa Marcina Barana i Adama Wiedemanna z Ryszardem Krynickim, towarzysząca premierze jego książki Gdybym wiedział wydanej nakładem Biura Literackiego.
WięcejKomentarz do wiersza z tomu .byłem, który ukazał się nakładem Biura Literackiego 20 października 2014 roku.
WięcejZ Krzysztofem Jaworskim o książce .byłem rozmawia Wojciech Wilczyk.
WięcejRecenzja Marcina Barana z książki Zbigniewa Macheja.
WięcejZe Zbigniewem Machejem o jego nowym tomie wierszy Mroczny przedmiot podążania i kilku innych sprawach rozmawia Marcin Baran.
WięcejZ Wojciechem Bonowiczem o książce Echa rozmawia Marcin Baran.
WięcejKomentarz do fragmentu ostatniej powieści awangardowej zatytułowanej Do szpiku kości.
WięcejRecenzja Marcina Barana z książki Farsz Marcina Sendeckiego.
WięcejRecenzja Marcina Jaworskiego z książki Księga zakładek Jacka Gutorowa.
WięcejRecenzja Marcina Barana z książki Niepojęte: Jest Mariana Stali.
WięcejRozmowa Artura Burszty z Krzysztofem Jaworskim, towarzysząca premierze książki Dusze monet, wydanej w Biurze Literackim 29 stycznia 2007 roku.
WięcejRecenzja Marcina Orlińskiego z książki Krzysztofa Jaworskiego Do szpiku kości, która ukazała się na stronie marcinorlinski.pl.
WięcejRecenzja Pawła Chmielewskiego z książki Do szpiku kości Krzysztofa Jaworskiego.
WięcejRecenzja Marka Olszewskiego z książki Do szpiku kości Krzysztof Jaworskiego.
WięcejRecenzja Łukasza Najdera z książki Do szpiku kości Krzysztof Jaworskiego.
WięcejKomentarz do fragmentu ostatniej powieści awangardowej zatytułowanej Do szpiku kości.
WięcejRecenzja Marcina Sendeckiego z książki Do szpiku kości Krzysztof Jaworskiego.
WięcejRecenzja Marcina Orlińskiego z książki Krzysztofa Jaworskiego Do szpiku kości, która ukazała się na stronie marcinorlinski.pl.
WięcejEsej Pawła Chmielewskiego towrzyszący premierze książki .byłem Krzysztofa Jaworskiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 20 października 2014 roku.
WięcejRecenzja Tomasza Fijałkowskiego z książki .byłem Krzysztofa Jaworskiego.
WięcejRecenzja Pawła Chmielewskiego z książki Do szpiku kości Krzysztofa Jaworskiego.
WięcejEsej Zbigniewa Trzaskowskiego towarzyszący premierze książki .byłem Krzysztofa Jaworskiego, która ukazała się nakładem Biurze Literackiego 20 października 2014 roku.
WięcejRecenzja Pawła Chmielewskiego z książki Dusze monet Krzysztofa Jaworskiego
WięcejRecenzja Pawła Chmielewskiego z książki Drażniące przyjemności (1988–2008) Krzysztofa Jaworskiego.
WięcejRecenzja Pawła Chmielewskiego z książki Warzywniak i inne opowiadania Krzysztofa Jaworskiego.
WięcejRecenzja Marka Olszewskiego z książki Do szpiku kości Krzysztof Jaworskiego.
WięcejRecenzja Łukasza Najdera z książki Do szpiku kości Krzysztof Jaworskiego.
WięcejRecenzja Marcina Sendeckiego z książki Do szpiku kości Krzysztof Jaworskiego.
WięcejKomentarze Grzegorza Hetmana, Anny Kałuży, Karola Maliszewskiego, Wojciecha Wilczyka.
WięcejKomentarze Bohdana Zadury, Marcina Sendeckiego, Bartłomieja Majzla i Tomasza Fijałkowskiego.
Więcej