Rafał Wawrzyńczyk: Powiem Ci, że kiedy dowiedziałem się, że Twoja nowa książka będzie „o Peiperze” i że nosić będzie tytuł żywe linie nowe usta – ale kto mi to mówił? Dawid? Ty sam, w Katowicach? – no więc pomyślałem wtedy, że jest to doskonały pomysł, ale od razu założyłem, że do lektury trzeba będzie poważnie się uzbroić. Gdy tymczasem…
Marcin Mokry: No co, no co… że cienka lura? Złe założenie? Sromotniej, niż myślałeś?
Nie, no coś Ty, skąd. Gdy tymczasem okazało się, że moja sytuacja jako czytelnika jest tutaj komfortowa: nie potrzebuję prawdopodobnie nawet wiedzieć, kim był Peiper, żeby z lektury ciągnąć profity. Oczywiście znajomość naszego wybitnego awangardzisty rzuca na Twój tekst światło, a nawet niejedno, ale nie jest tak, żeby wszystko zależało tu od niego. Albo inaczej: swojego Peipera Twoja książka buduje powoli; jest czas, żeby się z nim zapoznać.
O tak, nie trzeba nawet nic wiedzieć o tym, czym jest autobiografia tranzytywna, ten niesłychany gatunek literacki, który już sam nie wiem, czy go wymyślił Tadeusz Peiper, czy Jarosław Fazan. Czy jednak nie tak powinna wyglądać dobra robota pisarska, że jest otwarta? Myślę też o tych sprzecznych ideach Peipera, że piszemy dla dwóch dwunastek, a z drugiej strony, że dla proletariatu. Pisząc, wiedziałem, że koresponduję z Tadeuszem, pewności natomiast nie miałem, czy będzie to wiedział przypadkowy czytelnik, nieczytający o środowiskowych nowinkach. Coś musiałem wymyślić. Przyszedł mi do głowy mockument. Zobaczymy, jak to będzie działać.
Nie wyłożyłeś właśnie na stół karty, która powinna pozostać w ręce? Mówię o przyznaniu się do mockumentalności.
Żyjemy w tak małej bańce, że nie ma obawy. Jeśli jednak na Twój zmysł lepiej byłoby milczeć, to powiedz, ratuj. Szkoda byłoby zabierać komuś doświadczenie niepewności.
Myślę, że nawet jeśli coś tu zostało zabrane, to i tak na tekst została nałożona kolejna warstwa, a jest ich w nim już tyle, że ich migotanie i to, jak wzajemnie się oświetlają i zacieniają, jest po prostu hipnotyczne. Przeczytasz o tym jeszcze głębokie rzeczy. Moje doświadczenie czytelnicze było takie, że rzecz odbierałem z początku zdecydowanie jako tekst literacki, „skomponowany”; posłowie zasiało ziarno wątpliwości, ale ziarno to, hm, nie wzeszło w pełni, więc zostałem sobie w takim przyjemnym stanie zawieszenia: z precyzyjnie zaprojektowanym blokiem części zasadniczej i organicznym, prywatnym, rezydualnym ziarenkiem tajemnicy zrodzonym w posłowiu i wrzuconym do bloku. Ale żeby sprawy dodatkowo skomplikować, powiem, że i w części zasadniczej czułem, jak spod tekstu prześwieca inny, a może nawet inne; słychać tam widmowe szepty, czuć głęboką strukturę. Opowiesz jeszcze trochę o kuchni? Mówię o tych akapitach, z których pierwszy zaczynają słowa „Robią wydajnie”.
Nie wiadomo, jak napisać taką książkę. Robisz ją pierwszy raz. Nie masz jej od początku w głowie. Obserwujesz. Słuchasz. Uprzytamniasz sobie, co się dzieje, jakie są możliwości, do czego to wszystko prowadzi. Po Świergocie miałem pustą głowę. Byłem przekonany, że formuła tam sporządzona jest wystarczająco dobra, żeby bez wstydu napisać kolejne części. Równocześnie nie potrafiłem jednak znieść tego, że cokolwiek napisałem, brzmiało jak Mokry ze Świergotu. W międzyczasie Zenon Fajfer zaproponował mi zrobienie eksperymentu do „eleWatora”. Zrobiłem coś najdzikszego w mojej historii – ułożyłem piosenki z gatunku ignorant style i poloezja. Wymyśliłem autora i opisałem jego mało burzliwą karierę. Historia jest poparta QR kodami, które odnoszą do nagrań rozsianych po internecie. Podśpiewywałem sobie i podśmiewałem się, a radości miałem mnóstwo, bo nie umiem śpiewać. Potem przypomniałem sobie o Peiperze, że idą te wszystkie daty, że dobrze byłoby zrobić coś dla ojca. I widzisz, te wizualne teksty to najpierw wyszły z ucha. Potem przyszła gorączka poszczepienna i syntagma się rozszczelniła. Zacząłem widzieć olbrzymie Wydajnie.
A skąd wyszły teksty niewizualne? Chcę wiedzieć, czy miejsca w rodzaju „Nie uzyskiwałbym człowieka hodowlą kotła. Idę blaskami” – absolutnie wspaniałe – zrobiłeś podobnie jak Sosnowski, który „zdradami natomiast porozumiewamy się” dostawał, traktując Wittgensteina jakimś prostym rousselowskim przekształceniem. Jest tu podobny zapach, podobny rodzaj przekonującej obcości języka.
Pozwalamy słowom żyć, jak mawiał Garnier. Gorączka pozbawiła mnie siły nad nimi. Zaczęły sobie odważnie poczynać. Łączyć w sobie znany sposób. Przypomina mi się ubolewanie Wiertowa, Arnheima, Godarda, że kino nie rozumie, co może tylko kino, że imituje literaturę, rzeczywistość. Nie zdaje sobie sprawy ze swojej formy, a jedynie myśli treścią, buduje fabułę. Podobnie poezja. Zapominamy, że nie mówimy, kiedy piszemy. Pozwalamy słowom żyć. To będzie jednak inne życie w środowisku, które składa się na Rafała czy Marcina, z pamięci wszystkich naszych lektur, a pewnie także dat. Gdy raz zobaczyłem słowa odklejone od moich nawyków, zacząłem z nimi dokazywać, ale niestety, niestety, dociążając sobą.
Po ostatnich słowach ktoś mógłby Cię wziąć za jakiegoś przeraźliwego eksperymentatora, którego nie da się czytać, a przecież musiałbym się natrudzić, żeby znaleźć autora, u którego pełzałoby między linijkami podobnie namacalne ciepło. Czy wręcz „humanizm”. Mam nadzieję, że Cię tu nie obrażam? Ja z Twoich książek wychodzę niemal uwznioślony.
Czuję się coraz bardziej zakłopotany. Załóżmy, że się nie nabijasz ze mnie, a ja nie muszę udowadniać wszystkim, że jesteś pryszczatym okrutnikiem. Zdajesz sobie sprawę, podobnie jak ja, że czegoś tu nie mówię. Być może dlatego, że jestem człowiekiem z kryjówki. Całe to instrumentarium awangardowe służyć by mogło wtedy zachowaniu bezpiecznego dystansu, a równolegle pozwalałoby wytworzyć warunki spotkania człowieka z człowiekiem bez narzucania jednej formy wzajemnego odniesienia. Uciekając od siebie, przywołam starszego kolegę, Johna Bartha, który pisał w eseju Literatura wyczerpania bardzo przekonująco o trzech typach twórców. Pierwszy pisze, jakby nigdy nie nadeszła awangarda albo nadeszła tylko po to, żeby pisać wierszem białym. Drugi to wspomniani przez ciebie „przeraźliwi eksperymentatorzy”, którzy są nowocześni technicznie, ale nie bardzo wiadomo po co. „W trzeciej grupie znaleźliby się nieliczni twórcy, których idee artystyczne są równie awangardowe jak pomysły autorów francuskich nowych powieści, a którzy mimo wszystko potrafią dotrzeć do naszych wciąż jeszcze ludzkich serc i uwarunkowań w sposób wymowny i pozostający w pamięci”. I jeszcze taka historia. Raz, zaraz po debiucie, czytałem fragmenty czytania. Pisma w Warszawie, a tam z tyłu sali odzywa się pewien brodacz, że on w tym słyszy E. Jabèsa. Powiedz mi, jak on to usłyszał, skoro inni widzieli tylko puste strony, fanaberie?
Och, nie wiem, to musiał być chyba ktoś obdarzony ponadprzeciętną wrażliwością. Bardzo Ci dziękuję, haha. Termin „awangarda” coś dla Ciebie znaczy? Dużo się ostatnio go używa, znacznie więcej niż na przykład w pierwszej dekadzie XXI wieku, kiedy to, jeśli mnie pamięć nie myli, nie znaczył chyba nic, a przynajmniej nie znaczył nic dla mnie. Tak było zresztą do niedawna. Ale ponieważ wszyscy zaczęli ostatnio go jakby polerować, studiować, określać się wobec niego, to zaniepokoiłem się i pomyślałem, że i ja może powinienem coś z tym zrobić, jakoś się wobec niego ustawić. Ale po co? Ty chyba jesteś tu znacznie lepiej umundurowany, może powiesz mi, co z tego właściwie mamy.
Sytuacja jest przeciekawa, ponieważ dzisiaj „awangarda” może posiadać co najmniej dwa, wydaje się, zupełnie sprzeczne znaczenia. Z jednej strony to tyle co old school, powrót do korzeni, starych epek wydawanych przez „Zwrotnicę”, ariergarda umacniająca tyły, wywołująca z przeszłości zapomniane formy, strategie, kierunki działań. Z drugiej strony awangarda może właśnie oznaczać eksperyment, gotowy na porażkę, próbę wywołania czegoś od nowa, eksplorację, sprawdzanie nowych konfiguracji i krzyżówek. Coś komuś kiedyś nie wyszło? To może dzisiaj wyjdzie. Jak pojedziemy na Wyspy Owcze, to się okaże, że mieszkańcy posiadają 37 słów na określenie tego, z jaką mgłą mają do czynienia. Ile potrzebujemy idiomów, dykcji, żeby wyrazić, co się z nami dzieje i co tu się wyprawia? Awangarda jest być może sposobem wyrażania nieposłuszeństwa i wyrazem „poetyki nieposłuszeństwa”, korzystając ze słów Alice Notley.
Nie boisz się, że radykalna awangardowość skazuje Cię na los poety, którego nikt nigdy nie zacytuje z pamięci?
Daj spokój. A radykalne uśrednienie poezji pomoże w tym zapamiętywaniu? Gdy ktoś czegoś doświadczy, to będzie wiedział gdzie. żywe linie nowe usta, podobnie jak Świergot, nie mają numerów stron ani spisów treści. Po co miałyby mieć. W dawnych czasach, gdy ludzie czegoś doświadczyli, to stawiali tam kamień, zaznaczali sobie jakoś to miejsce. Gdy przechodzę przez książkę i coś się dzieje, to po niej piszę, albo coś robię z papierem, żeby tam wrócić. A jak jest lura, to po co mi spis treści? Ja może nawet chciałbym pisać ładniej, żeby zarabiać, ale nie potrafię. Dla mnie awangarda była ratunkiem. Czyni poezję egalitarną, robi miejsce również dla tych, co nie są mistrzami słów, pokazuje, że piaskiem nie trzeba bawić się tylko łopatką. Ale zaraz, zaraz, wróćmy do Ciebie, jak Ty myślisz, mamy coś porządnego z tej awangardy? Czy to nadmuchany balon? Grubo przesadzony make-up poezji?
Powiedziałbym, że nie widzę większego sensu w teoretyzowaniu z użyciem tego pojęcia i ustalaniu kto jest, a kto nie jest awangardowy, a potem rysowaniu w oparciu o to jakichś krytycznych linii. Natomiast widzę duży sens w praktykach prywatnych. Jeśli ktoś wraca do Peipera i pomaga mu to zaprezentować język, jakim odzywasz się w żywych liniach, albo jeśli ktoś wraca do Ważyka, jak Krzysiek Pietrala w Story Jones, i to pomaga mu zaprezentować język, który skrzy się i żyje, i elektryzuje nam receptory, to taką awangardę zapraszam do domu i słucham, jak do mnie mówi. Równolegle z naszą rozmową czytam Peiperowskie postulaty, które zamieściłeś w autokomentarzu na stronie BL, i to, co dzieje się w punktach 2.1–3.1, to jest kropka w kropkę program, który przyświecał nam – OK, niech będzie, że „mi”, tak będzie bezpieczniej – kiedy podnieceni Ashberym i Šalamunem zaczynaliśmy nasze poetyckie zabawy koło roku 2005. I w sumie nadal przyświeca, jeśli miałbym być szczery. A potem, w punkcie 4.1, masz mniej więcej tezę, o której są Pocałunki ludu Dawida i cała jego działalność, niezwykle mi bliska. Start z takich założeń, ruch w cieniu takich koncepcji może więc, jak się okazuje, prowadzić w miejsca, o które zawsze mi chodziło, nawet jeśli sam zmierzałem do nich zdaniami z podmiotem i orzeczeniem i kropką na końcu. Tracę wątek, mógłbym tak dużo dalej. Long story short: cieszy mnie, niezwykle cieszy rozwój praktyk awangardowych nietracących z pola widzenia „urywkowych widzeń wewnętrznych”; wydaje mi się, że w sytuacji pewnego impasu stylistycznego, w jakim się znaleźliśmy, mogą dokonać swoistego resetu pola lub przynajmniej pomóc to zrobić.
Dobrze, że dałeś się pociągnąć za język. Myślę podobnie, że pole literackie przypomina środowisko, zatem żadna monokultura nie jest dla niego dobra. I żeby odwołać się do nurtu, którym przesiąknięta jest nasza poezja, cieszę się, że pojawił się Frank O’Hara, ale jeszcze bardziej, że w drugim pokoleniu pisze Alice Notley. Tych dwoje nie łączy żadna prosta linia.
Nie znam jej, powiesz coś więcej?
Zdobyła moją ciekawość od chwili, gdy przeczytałem w przedmowie do książki For the ride: „nie zawsze jestem pewna, co dzieje się w wierszu, bo nigdy nie jestem pewna, co dzieje się w życiu”, i kiedy zobaczyłem to, co następuje po przedmowie – narracyjny poemat przypominający żeglugę statkiem poza zniszczony katastrofą świat, a ilustrowany poezją konkretną przypominającą kaligramy Apollinaire’a. Przekonuje mnie jej odwaga, której nie brak u nas Miłobędzkiej. Notley ma 77 lat, a poczyna sobie jak dzieciak.
Bardzo ciekawe. W takim wypadku nie mogę nie wspomnieć jeszcze jednego tekstu, o którym myślę, kiedy tak sobie tu rozmawiamy o urywkowych widzeniach, dzieciach i nożycach. 10 poematów elementarnych dla dzieciJaworskiego, znasz to? Fantastyczna sprawa. Tam są zdania w rodzaju: „Litr nafty/ żyje w lasach/ prowadzi/ lokomotywy parowe/ i dlatego lubiany jest przez wszystkich”. Mogłoby to się skleić w jakąś masę krytyczną: ekstatyczny kinderyzm, awangardowo zorientowany klasycyzm, schizofreniczny konstruktywizm, jaki masz w żywych liniach – w ogóle nie wspomnieliśmy tego, że mamy tu język „zaburzony”, może zrobi to już ktoś inny – mogłoby to więc się jakoś spotkać razem i, nie wiem, eksplodować? Położyć cienką warstwą na wszystkim, co dotąd nam się wydawało?
Człowieku, skąd miałem to znać. Jest tylko jeden egzemplarz na świecie. Gdyby to nie był ‘87, tylko ‘22, byłoby głośno. A ja żałuję, że o Peiperze nie pogadaliśmy. Peiperze u‑topiście, głęboko przekonanym, że zmiana społeczna zależy od zmiany języka. Wierzysz?
W zmianę? Och, wiesz, to takie trudne pytanie… Znam takich, którzy wierzą. A ja wierzę w nich.
No właśnie.