wywiady / o książce

Czołgacz, pełzacz, tropiciel

Jakub Skurtys

Przemysław Owczarek

Rozmowa Jakuba Skurtysa z Przemysławem Owczarkiem, towarzysząca premierze książki Przemysława Owczarka Katawotra, wydanej w Biurze Literackim 19 lutego 2024 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Jakub Skur­tys: Cześć, Prze­mku, zacznę może nie od samych wier­szy i tro­chę mniej ofi­cjal­nie. Wędro­wa­łeś po róż­nych wydaw­cach, cho­ciaż naj­wię­cej Two­ich ksią­żek uka­za­ło się w rodzin­nej Łodzi. Poprzed­ni tom, Eko­ton, to był z kolei Poznań. Od wyda­ne­go w BL Jarz­ma mija teraz sie­dem lat. Co Cię spro­wa­dza po tych latach zno­wu do Biu­ra i dla­cze­go tu?  

Prze­my­sław Owcza­rek: Kła­niam Ci się, Jaku­bie. Biu­ro to jed­no z nie­wie­lu miejsc w Pol­sce, gdzie krą­ży tyle twór­czych fluk­tu­acji, szcze­gól­nie w poezji. To jest dobre miej­sce dla debiu­tan­tów, a ja się teraz tak czu­ję, funk­cjo­nu­ją­ce z prze­my­śla­ny­mi dzia­ła­nia­mi typu pra­cow­nie twór­cze, kry­ty­ka towa­rzy­szą­ca, z festi­wa­lem, któ­ry wyda­rza się tro­chę jak taki let­ni arty­stycz­ny kam­pus. Pomy­śla­łem, że jeśli mam się naro­dzić jako poeta ponow­nie, po dość trud­nym cza­sie, to w dobrym, wypo­sa­żo­nym w sen­sow­ną stra­te­gię wspar­cia, „szpi­ta­lu”. Oczy­wi­ście, to się wią­żę z róż­ny­mi zobo­wią­za­nia­mi, ale one są twór­cze, więc dla mnie przy­jem­ne.

Czy­li jak z debiu­tan­tem – powi­nie­nem ostroż­niej, majeu­tycz­nie, w ramach stra­te­gii wspar­cia, a ja tym­cza­sem mam głów­nie pyta­nia-wyzwa­nia. Wyzwa­nie pierw­sze: nie wiem, jak to jest u Cie­bie, kie­dy parasz się warsz­ta­ta­mi twór­cze­go pisa­nia (a wiem, że się parasz), ale ja dość regu­lar­nie się­gam ze stu­den­ta­mi po blurb jako for­mę – takie­go tek­stu, któ­ry przy­naj­mniej u nas, w poezji, nie ma cha­rak­te­ru mar­ke­tin­go­we­go, tyl­ko sta­je się wypo­wie­dzią kry­tycz­ną. Na Two­jej nowej książ­ce widzę aż czte­ry takie wypo­wie­dzi. To potęż­ne obwa­ro­wa­nie i zasta­na­wiam się, co chcia­łeś tym osią­gnąć? Nakie­ro­wać na jakiś model lek­tu­ry? Wes­przeć się na kole­gach i kole­żan­kach? Czy to jest zwią­za­ne z tym poczu­ciem „ponow­ne­go” debiu­to­wa­nia i wcho­dze­nia w pole lite­rac­kie?

Trud­ne pyta­nie, wyma­ga szcze­rej i uczci­wej odpo­wie­dzi. Kata­wo­tra naro­dzi­ła się po dłu­gim czte­ro­let­nim kry­zy­sie, głę­bo­kiej depre­sji, cza­sie, w któ­rym wszyst­kie sfe­ry moje­go życia prze­sta­ły być bez­piecz­ne. Na róż­ne spo­so­by wyemi­gro­wa­łem ze świa­ta, któ­ry współ­two­rzy­łem z inny­mi ludź­mi, cho­ciaż z dru­giej stro­ny moż­na powie­dzieć, że nie mia­łem wyj­ścia i był to rodzaj bani­cji. Był taki moment, że wyrze­kłem się poezji, porzu­ci­łem ten rodzaj two­rze­nia. Pisa­łem raczej arty­ku­ły nauko­we. Wyda­wa­ło mi się, że mogę wieść zupeł­nie inną egzy­sten­cję. Ale w naj­ciem­niej­szym momen­cie tego pro­ce­su, ponad rok temu, pisa­nie wró­ci­ło i sta­ło się począt­kiem takie­go ukła­du spraw, któ­ry ozna­czał wycho­dze­nie z „pod­zie­mi”, po bar­dzo ciem­nym doświad­cze­niu. Był też taki moment, w któ­rym byłem prze­ko­na­ny, że stra­ci­łem już wszyst­ko. Ale sta­ło się ina­czej i zna­la­złem w sobie siłę, żeby zawal­czyć o życie. W for­mie, któ­ra bar­dzo mi odpo­wia­da, naro­dzi­łem się na nowo, ale widocz­nie musia­łem wyrzec się wcze­śniej sie­bie. I stąd może potrze­ba odpo­wie­dzi, jak widzą to poet­ki i poeci, pisa­rze, któ­rych bar­dzo sza­nu­ję i cenię. Stąd chy­ba te czte­ry blur­by. Czu­ję się bar­dzo nie­pew­nie po tym ciem­nym okre­sie, i tro­chę, jak czło­wiek, któ­ry wylazł z kryp­ty, potrze­bu­ję potwier­dze­nia, czy to opa­da­nie na dno oka­za­ło się para­dok­sal­nie życio­daj­ne nie tyl­ko dla twór­cy Kata­wo­try. Jestem takim tro­chę debiu­tan­tem, któ­ry wyma­ga wspar­cia.

Tro­chę to rozu­miem, cho­ciaż czte­ry lata to nie aż tak dłu­gie mil­cze­nie, więc mie­rzysz pew­nie ska­lą kry­zy­su. To też nie tak, że o Tobie zapo­mnia­no w poetyc­kim świat­ku, ani tym bar­dziej, że zaczy­nasz este­tycz­nie zupeł­nie od nowa. Powie­dział­bym nawet, że jest odwrot­nie – że Twój nowy tom wyma­ga od czy­tel­ni­ka cze­goś, cze­go nie wyma­ga­ją debiu­tan­ci – cał­kiem nie­złe­go roze­zna­nia w tym, co i jak pisa­łeś wcze­śniej. Zasta­na­wiam się, sko­ro zaczę­li­śmy od takich auto­bio­gra­ficz­nych reje­strów, czy Kata­wo­trę postrze­gasz wła­śnie jako istot­ną część w pro­ce­sie wła­sne­go pisa­nia i bycia poetą (antro­po­etą)? Czy ocze­ku­jesz (na tyle, na ile poeta cze­go­kol­wiek może ocze­ki­wać) od czy­tel­ni­ka tego roz­po­zna­nia cało­ści? I czy to taka Two­ja alche­micz­na trans­mu­ta­cja (bo od alche­mii się nie uwol­ni­my)?

To, co napi­sa­łem wcze­śniej, i moż­na nazwać poezją, po takiej trud­nej cezu­rze, wyda­je mi się zaświa­ta­mi. Nie tyl­ko dla­te­go, że nale­ży do prze­szło­ści i zstą­pi­ło w „cza­so­wy” dół, ale chy­ba też dla­te­go, że nale­ża­ło do okre­su jakiejś sta­bil­no­ści. Mimo że moje życie zawo­do­we ostat­nio znów się usta­bi­li­zo­wa­ło, oso­bi­ste osią­gnę­ło jakiś wyż­szy poziom po kata­stro­fie, to już nigdy nie pozbę­dę się goto­wo­ści na taki wewnętrz­ny roz­pad, jaki prze­ży­łem. Chciał­bym, żeby to był rodzaj trans­mu­ta­cji po ciem­nej fazie nigre­do, ale to jest wyobra­że­nie z reje­stru tych, któ­re lubię ze wzglę­du na wła­sne poszu­ki­wa­nia wie­dzy i inspi­ra­cji. Co się sta­ło ze mną, jako poetą, da się stwier­dzić dopie­ro po dłuż­szym dystan­sie cza­so­wym. Klę­ski i suk­ce­sy są tak samo złud­ne, ale jeśli z trud­ne­go cza­su wycho­dzi się sil­niej­szym i goto­wym na wszel­kie stra­ty, to chy­ba dobrze. Oczy­wi­ście tego bym sobie życzył, ale wolę się nicze­go dobre­go po tym świe­cie nie spo­dzie­wać. Waż­na jest tu sys­te­ma­tycz­na auto­ana­li­za, oczy­wi­ście ska­za­na na róż­ne nie­do­sko­na­ło­ści.

Sko­ro „trans­mu­ta­cja po ciem­nej fazie”, to uderz­my w tytuł. Skąd przy­szła do Cie­bie ta „kata­wo­tra”? To kolej­ne sło­wo, któ­re musia­łem spraw­dzić (wia­do­mo, szcze­li­ny w ska­łach z cie­kiem wod­nym, ale mało kto tę nazwę sto­su­je nawet w tek­stach tury­stycz­nych) i pierw­sze, co mi wysko­czy­ło, to szkic o Her­me­sie Tri­sme­gi­sto­sie, ojcu nauk tajem­nych (a zara­zem patro­nie kup­ców – Mer­ku­rym). I przy­znam, że mnie to bar­dzo ucie­szy­ło, bo to „Twój” temat. Piszesz (może już napi­sa­łeś) rów­no­le­głe książ­kę nauko­wą Łódź Her­me­sa i czy­nisz z nie­go nie­oczy­wi­ste­go patro­na mia­sta, jakiś rodzaj ale­go­rii (a to z kolei „mój” temat). Wów­czas „kata­wo­tra” też była­by chy­ba takim ale­go­rycz­nym przed­sta­wie­niem?

Ale­go­ria nowo­cze­sna pasjo­nu­je mnie ze wzglę­du na lek­tu­ry dzie­więt­na­sto­wiecz­nej Łodzi. Mówi­my o okre­sie la bel­le epo­que, od wojen napo­le­oń­skich po 1914 r. I oczy­wi­ście poja­wia się tu Wal­ter Ben­ja­min jako zna­ko­mi­ty teo­re­tyk ale­go­rii. Fascy­nu­je mnie to przej­ście od „ojca nauk tajem­nych”, jak nazwa­łeś jed­ną z odsłon hel­le­ni­stycz­ne­go kul­tu Her­me­sa, do ale­go­rii han­dlu i prze­my­słu. Po dłu­giej nauko­wej robo­cie jestem w sta­nie stwier­dzić, że ta postać zachod­niej kul­tu­ry jest antycz­ną ale­go­rią nowo­cze­sno­ści i kapi­ta­li­zmu, a zatem dia­lek­tycz­nym obra­zem, któ­ry odna­la­złem w Łodzi w posta­ci co naj­mniej sie­dem­dzie­się­ciu deta­li archi­tek­to­nicz­nych inter­fe­ru­ja­cych np. z podzia­łem kla­so­wym: bur­żu­azja ver­sus robot­ni­cy. Fascy­nu­je mnie, że ta sama postać antycz­ne­go boga, uję­ta przez tra­dy­cję alche­mii, jawi się jed­nak jako ducho­we prze­wod­nic­two w zro­zu­mie­niu naszej pla­ne­ty i kosmo­su, poprzez roz­ma­ite kore­spon­den­cje, jako żywe­go orga­ni­zmu, któ­ry współ­two­rzy­my. I że ten upa­dek w ale­go­rię jest zara­zem, po Ben­ja­mi­now­sku, momen­tem uzy­ska­nia wie­dzy, że w tra­dy­cji Zacho­du ist­nie­je ścież­ka, któ­ra pro­wa­dzi cho­ciaż­by do hipo­te­zy Gai, Zie­mi jako abso­lut­nie żywe­go ist­nie­nia, mate­rii jako jedy­ne­go real­ne­go obja­wu bosko­ści. Nazy­wam go Mat­ką. Jeśli zga­dzasz się na to, że jest tyl­ko imma­nen­cja, możesz wte­dy dostrzec to ogrom­ne etycz­ne zobo­wią­za­nie, że wszyst­ko, co cię ota­cza, jest na swój spo­sób świę­te. Zie­mia, po któ­rej stą­pasz, życie razem z jego ciem­ną stro­ną, roz­pa­dem, gni­ciem i umie­ra­niem. Tego nauczy­ło mnie obco­wa­nie z praw­dzi­wym natu­ral­nym lasem i tego nauczy­ło mnie spo­tka­nie z mito­lo­gią, ezo­te­rycz­ną wie­dzą i archa­icz­ną onto­lo­gią oraz ogro­mem badań na temat nowo­cze­sno­ści. Dla mnie ulot­ny i płyn­ny cha­rak­ter tej epo­ki (idąc za Mark­sem i Bau­ma­nem) kore­spon­du­je z alche­micz­nym Mer­ku­riu­szem, któ­re­mu odpo­wia­da rtęć, płyn­ny i ulot­ny metal słu­żą­cy do wytrą­ca­nia zło­ta, nad­zwy­czaj tok­sycz­ny, ale wyję­ty z porząd­ku sztu­ki kró­lew­skiej sta­je się wła­śnie ade­kwat­ną ale­go­rią dla nowo­cze­sno­ści (kapi­ta­li­zmu i glo­ba­li­za­cji). To wyni­ka z moich ponad pię­cio­let­nich badań histo­rii idei, któ­re roz­po­czę­ły się pew­ne­go dnia od dostrze­że­nia Her­me­so­we­go deta­lu archi­tek­to­nicz­ne­go na fasa­dzie pała­cu jed­ne­go z naj­waż­niej­szych łódz­kich fabry­kan­tów. A „kata­wo­tra” przy­szła do mnie ze stu­dium Tade­usza Zie­liń­skie­go o Her­me­sie. Szu­ka­łem dłu­go tytu­łu dla tego poetyc­kie­go „zej­ścia” i pew­ne­go dnia mi się przy­po­mniał w swo­im nie­zwy­kle moc­nym brzmie­niu. Jeśli ktoś nazwie mnie oświe­co­nym mate­ria­li­stą i zabrzmi to jako kpi­na w iro­nicz­nym kon­tek­ście, będe recho­tał razem z nim. Na pozio­mie „kwan­to­wym” chy­ba się wybro­nię, przy­wo­łu­jąc pas­sus z her­me­tycz­nej Tabli­cy Szma­rag­do­wej: wszyst­ko jest jed­nym, a jed­no wszyst­kim….

Ha, wła­śnie to stu­dium Zie­liń­skie­go o Her­me­sie mia­łem na myśli. Wszyst­ko mnie prze­ko­nu­je, lubię te nowo­cze­sne wcie­le­nia alche­mii (Mark Mor­ris­son i te spra­wy), tro­chę o tym pisa­łem w kon­tek­ście fascy­na­cji kubi­stów i naszej pierw­szej awan­gar­dy (może z tego powo­du przy Two­ich tek­stach cały czas wra­cał mi w gło­wie Mop­so­że­la­zny pie­cyk Wata i jego hybry­da mitów, ezo­te­ry­ki i legend artu­riań­skich). Ale jed­nak – i tu odzy­wam się jako ktoś, kto się naczy­tał kolej­nych fal eko­kry­ty­ki i na co dzień uży­wa meta­fo­ry „pla­ne­tar­nej” w kry­ty­ce – „hipo­te­za Gai” to raczej kolej­na ale­go­ria, nie ma nauko­wych pod­staw, cho­ciaż dobrze brzmi etycz­nie. Nie ma też „praw­dzi­we­go natu­ral­ne­go lasu”, a jakie­kol­wiek „spo­tka­nie” z nim to też nasz spe­cy­ficz­ny, ludz­ki kon­strukt, raczej sfe­ra fan­ta­zji niż uję­cie mate­ria­li­stycz­ne i empi­rycz­ne. Ostat­nio czy­ta­łem wstęp do jakiejś książ­ki, popu­la­ry­za­cyj­no-nauko­wej, któ­ra koniecz­ność ochro­ny śro­do­wi­ska moty­wo­wa­ła tym, że wydy­cha­ne prze­ze mnie czą­stecz­ki powie­trza kie­dyś były kosmicz­nym pyłem, a innym razem sta­ną się skła­do­wą moty­la lub kopa­li­ny. Fizycz­nie to gru­ba bzdu­ra. „Wszyst­ko jest jed­nym, a jed­no wszyst­kim” – to oczy­wi­ście meta­fi­zy­ka czy­stej wody, któ­ra znaj­du­je swo­je ujście wła­śnie w „Jed­nym”, tak jak­by prze­ko­nu­ją­cy etycz­nie argu­ment na rzecz dba­nia o świat moż­na było zna­leźć tyl­ko w jakimś prze­cią­gnię­tym warian­cie pla­toń­skiej jed­ni, a nie w pod­trzy­my­wa­niu róż­ni­cy. Nato­miast zasta­na­wiam się nad rela­cją tej alche­micz­nej fan­ta­zji (jako prze­dłu­że­niu meta­fi­zy­ki) i lite­ra­tu­ry pięk­nej, szcze­gól­nie poezji. Czy nie jest tro­chę tak, że w tym odcza­ro­wa­nym przez natu­ral scien­ce świe­cie to wła­śnie tekst lite­rac­ki (a Twój tekst szcze­gól­nie) nosi w sobie tęsk­no­tę za trans­mu­ta­cją? Meta­mor­fo­zą? Prze­mia­ną jed­ne­go w dru­gie z naru­sze­niem zna­nych nam praw fizy­ki?  

Stwier­dze­nie, że brak nauko­wych pod­staw hipo­te­zy Gai, nie zna­czy, że ich nie odkry­je­my. Odkry­cie lasu jako sys­te­mu powią­za­nych orga­ni­zmów roślin­nych i zwie­rzę­cych przez roz­ma­ite sie­ci grzyb­ni to ostat­nie chy­ba dwie deka­dy. Wyda­je mi się, że twój scep­ty­cyzm jest obo­siecz­ny, bo jak­by tro­chę obsta­jesz przy tym, że tak dużo już wie­my i jest to abso­lut­nie pew­ne. Nie opo­wia­dam się za pla­toń­ską jed­nią, mógł­bym raczej opto­wać za róż­nią, ale wszyst­ko, co chcie­li­by­śmy powie­dzieć, pocho­dzi od niej. Jeśli coś mnie raj­cu­je w lepie­niu poetyc­kie­go świa­ta, to kore­spon­den­cja sztuk i ukry­te za tym zało­że­nie (bo nie dys­po­nu­je niczym innym), że zosta­je mi tyl­ko mate­ria, a resz­ta jest powi­do­kiem, i bzdu­ra ma tu też swo­ją rolę do ode­gra­nia. Nie zgo­dzę się na pew­no na stwier­dze­nie, że natu­ral­ne­go lasu czy frag­men­tów pusz­czy pier­wot­nej już nie ma. Są, ale to zale­ży od słow­ni­ka jakie­go uży­wa­my. Myślę, że leśni­cy by tak nie opo­no­wa­li. Zawie­rzam też intu­icji, któ­ra nie pozwa­la mi się godzić na twier­dze­nia typu: „Natu­ry” już nie ma. To są elu­ku­bra­cje przed­sta­wi­cie­li gatun­ku, któ­rzy nie wie­dzą o Natu­rze wszyst­kie­go, bo pole­ga­ją na takich, a nie innych zdol­no­ściach poznaw­czych, w tym oczy­wi­ście empi­rii, twar­dych danych etc. Ale wyda­je mi się, że jest bar­dzo dużo zmien­nych. Róż­ne cywi­li­za­cje zni­ka­ły przez tysiąc­le­cia i z tą naszą, glo­bal­ną, Natu­ra też sobie pora­dzi. Nie nale­ży­my do pierw­sze­go wymie­ra­nia.

Dla­te­go pozwa­lam sobie tęsk­nić za trans­mu­ta­cją, Bo lubię baśnie. Powi­do­ki mają nie­zwy­kłą siłę, potra­fią oddzia­ły­wać na mate­rię.

Kata­wo­tra jest o mie­ście i two­rzy się tam u Was pięk­na łódz­ka kon­ste­la­cja melan­cho­lij­nych mary­ni­stów z her­me­tycz­nym pod­gle­biem (podob­nie żeglu­je po swo­jej nie­ist­nie­ją­cej Łodzi Maciek Robert, bar­dziej oce­anicz­ny dryf ma Kac­per Bart­czak, quasi-wenec­ki­mi kana­ła­mi lubi się prze­my­kać Jerzy Jar­nie­wicz). U Cie­bie ta wędrów­ka jest jed­nak zie­mi­sta, błot­na. Mamy w tej książ­ce do czy­nie­nia raczej ze scho­dze­niem w głąb (na dno, nadir), niż z dry­fo­wa­niem w poprzek, tra­wer­so­wa­niem (jak u Sosnow­skie­go). A zatem zaczep­nie: kata­wo­tra czy kata­ba­za (jak suge­ro­wa­ło­by mot­to z Gom­bro­wi­cza)? Czy może – jak w miste­riach eli­zej­skich Kere­ny­’e­go – jed­no zakła­da dru­gie? I czy dna moż­na dotknąć tek­stem? Albo czy tek­stem moż­na się z dna wydźwi­gnąć?

Dna nie moż­na dotknąć tek­stem. Myślę, że „dotknię­cie” docie­ra tyl­ko do wyobra­że­nia tego, co jest na samym dnie, bo jak moż­na dotknąć real­no­ści uni­ce­stwia­ją­cej wszyst­ko. Łódź w lite­ra­tu­rze czę­sto jawi się poprzez pie­kiel­ne obra­zy, ale mnie nie inte­re­su­je apol­liń­skie ogar­nię­cie tego doświad­cze­nia, któ­re, co praw­da porząd­ku­je pra­cę języ­ka jak pytia nad skal­ną szcze­li­ną z wyzie­wa­mi w wyrocz­ni del­fic­kiej i jest nie­odzow­ne w porząd­ko­wa­niu mate­ria­łu poetyc­kie­go. Wybie­ram doświad­cze­nie dio­ni­zyj­sko-her­me­so­we, któ­re jest dość ryzy­kow­nym zej­ściem w dół, nie wyrze­ka się bólu, cier­pie­nia, znisz­cze­nia. Kata­wo­try były w Gre­cji przej­ścia­mi do świa­ta zmar­łych. Dla­te­go kata­wo­tra zakła­da kata­ba­zę, a kata­ba­za kata­wo­trę. W tym ostat­nim sło­wie, w owym (wtr) jest ście­ra­nie na pro­szek wszyst­kie­go, co zasta­ne, nie­sa­mo­wi­ty ruch w głąb, potęż­na „nega­tyw­na” ener­gia języ­ka.

„WTR” – zbit­ki gło­sek, ście­ra­nie. Jeste­śmy cały czas w prze­strze­ni „alche­mii sło­wa”, ale też chy­ba pro­ce­su dia­lek­tycz­ne­go: zro­zu­mie­nie praw, ana­li­za (roz­kład), syn­te­za w celu stwo­rze­nia nowej jako­ści. Mówisz o nega­tyw­nej ener­gii, tak, nie tyl­ko w tytu­le są te tar­cia, mia­zga. Ale gdzie w takim razie – este­tycz­nie, tema­tycz­nie – była­by w Kata­wo­trze ta siła rekon­stru­ują­ca, syn­te­zu­ją­ca, ruch wzno­szą­cy? Odys, Ene­asz, a nawet Chry­stus, nie scho­dzą do pod­zie­mi, żeby zostać star­ci na mia­zgę, tyl­ko żeby sie­bie (lub innych) z nich wydźwi­gnąć ku dosko­na­ło­ści. 

 Hola hola, tak wyso­ko bym się nie wspi­nał. Kata­wo­tra jest fazą, przej­ściem pod­zie­mia, opcją zero­wa­nia, oczysz­cza­niem szkie­le­tu. Co jest dalej? Nie wie­rzę w ruch wzno­szą­cy, raczej zno­szą­cy. Zno­szą­cy kolej­ne zasło­ny powi­do­ków lub tka­ją­cy z nich pat­chwor­ki. Ci wszy­scy boha­te­ro­wie zosta­li zamknię­ci już w opo­wie­ści. Robo­ta, któ­rą upra­wiam w języ­ku, jesz­cze się nie skoń­czy­ła. Nie uda mi się odpo­wie­dzieć na to pyta­nie. Na pew­no two­rzę nowe kon­struk­ty z tego, co znaj­dę. I dopie­ro za deka­dę lub dwie, jeśli będę miał szan­sę, może uda mi się opo­wie­dzieć, czy lite­ra­tu­ra gdzieś splo­tła się z życiem, i jak toczy się opo­wieść tych ksią­żek, w któ­rych sta­ram się roz­po­zna­wać sie­bie, świat i wza­jem­ne zależ­no­ści: od Rdzy przez Jarz­mo do Kata­wo­try. Acz­kol­wiek meta­fi­zy­ka to część kró­le­stwa wyobraź­ni i bar­dziej ją cenię, niż twar­dą wie­dzę. Nie zamy­kam się na nią tak­że jako antro­po­log, bo moi pobra­tym­cy byli wodze­ni za nos przez rze­czy­wi­stość ducho­wą i rela­cje z tego są nie­odzow­ną czę­ścią roz­praw nauko­wych. Maię Deren „ujeź­dził” duch voodoo, Kir­sten Hastrup mia­ła tak­że spo­tka­nie z duchem. Nie mogę wyklu­czyć moż­li­wo­ści zda­rzeń tzw. cudow­nych, acz­kol­wiek trze­ba zacho­wać nie­zbęd­ny dystans. Do języ­ka mam jed­nak bar­dzo „mate­rial­ne” podej­ście.

Mate­rial­ne to też „tech­nicz­ne”. Raz pod­miot lirycz­ny prze­cho­dzi w pod­miot larycz­ny, innym razem trak­tat to kata­rak­ta. Co wie­dzie Two­je pisa­nie blo­ków, jaki­mi nie­wąt­pli­wie są te frag­men­ty pro­zy poetyc­kiej z Kata­wo­try? Flow? Spływ/spław? Podo­bień­stwo brzmie­nio­we pro­wa­dzi do sko­ja­rzeń? Czy prze­ciw­nie: te podo­bień­stwa i sko­ja­rze­nia unie­moż­li­wia­ją spój­ność, zry­wa­ją nar­ra­cję, spra­wia­ją, że piszesz spię­trze­nia­mi, że gdzie kory­to, tam gro­bla?

I tak, i tak. Wyda­je mi się, że ule­gam czę­sto takiej chę­ci doświad­cze­nia róż­nych krań­ców języ­ka. A on mię­dzy zwę­ża­ją­cy­mi się sym­ple­ga­da­mi gwał­tow­nie przy­spie­sza. Chy­ba po pro­stu lubię się temu pod­da­wać, odnaj­dy­wać rytm, a za chwi­lę aryt­micz­ność i zwich­nię­tą ener­gię, któ­ra mnie same­go zbi­ja z tro­pu w takim pół­au­to­ma­tycz­nym zapi­sie.

Bar­dzo mi się też podo­ba ten moment tytu­ło­wej „Kata­wo­try”, kie­dy nazwy figur reto­rycz­nych (chy­ba tak moż­na okre­ślić palin­drom) prze­cho­dzą płyn­nie w nazwy anty­de­pre­san­tów, a te potem w sło­wa z pozio­mu woj­sko­wo­ści z Ukra­iną w tle. Cały tekst to jak­by frag­ment dzien­ni­ka, kom­pul­syw­ne­go, zaczy­na­ją­ce­go się od (a jak­że) palin­dro­mo­wej daty 22.02.2022, daty lustrza­nej, nume­ro­lo­gicz­nie podob­no bar­dzo szczę­śli­wej, cho­ciaż u Cie­bie zaczy­na ona część „Czar­ne zie­mie” i jest raczej momen­tem tąp­nię­cia cało­ści albo jakie­goś prze­war­to­ścio­wa­nia szo­ru­ją­ce­go po dnie pod­mio­tu – zde­rze­nia go z zasa­dą rze­czy­wi­sto­ści. Ale woj­na – przy­naj­mniej ta w wer­sji maso­wej inwa­zji – zaczę­ła się 24, dzien­nik docią­gasz w tym „zapi­sie” do 28. Pytam o licz­by, o poli­czal­ność i nume­rycz­ność (rów­nież o nume­ro­lo­gię), o fetysz liczb (jak u Sen­dec­kie­go), bo to wła­ści­wie jedy­ny moment w książ­ce, kie­dy oka­zu­ją się one waż­ne (sygnu­ją czas histo­rycz­ny, skła­da­ją się w daty) i zara­zem wła­śnie nie­istot­ne, bo i tak pod­po­rząd­ko­wa­ne są jakiejś innej, palin­dro­mo­wo-depre­syj­nej logi­ce, cze­muś her­me­tycz­ne­mu (w zna­cze­niu: we wła­dzy Her­me­sa).

Dostrze­głem ezo­te­rycz­ny poten­cjał tych liczb w jakimś szy­der­czym obja­wie­niu Neme­zis za tłu­ste cza­sy poko­ju, jakie mie­li­śmy w Euro­pie nazna­czo­nej przez róż­ne zgni­łe ustęp­stwa i naiw­ne złu­dze­nia. Jeśli połą­czysz ten poten­cjał licz­bo­wy z licz­bą 33 (utwo­rów w książ­ce), to możesz się bawić dalej w nume­ro­lo­gię tzw. mistrzow­skich liczb. Ale cze­go do koń­ca nie prze­my­śla­łem, o tym zamil­czę. Jest w tym dzien­ni­ko­wym zapi­sie spo­ro ciem­nej ener­gii, któ­rą moż­na ogar­nąć chy­ba tyl­ko licz­ba­mi, enu­me­ra­cją z melan­cho­lij­ne­go porząd­ku. W każ­dym razie nie kom­bi­no­wa­łem, żeby w tej czę­ści poema­tu pra­co­wać jako szy­frant na głę­bo­kim pozio­mie.

Dużo w tym tomie zapi­sków z życia pod­mio­tu, powiedz­my, spre­ka­ry­zo­wa­ne­go arty­sty, dzia­ła­cza kul­tu­ry w kon­flik­cie z poli­ty­ką kul­tu­ral­ną mia­sta. Nie ucie­kasz od tych odnie­sień do sie­bie i swo­je­go miej­sca w łódz­kich pla­nach zarzą­dza­nia. W tym sen­sie pew­nie mogli­by­śmy mówić albo o takim doraź­nym, publi­cy­stycz­nym zaan­ga­żo­wa­niu, albo o auto­et­no­gra­fii, co jako antro­po­lo­go­wi, było­by Ci bli­skie. Ale jed­nak nic tu nie jest dane wprost, żaden zapi­sek nie doty­czy po pro­stu życia, jest raczej insce­ni­za­cją pojęć wokół nie­go – pojęć spe­cja­li­stycz­nych, odnie­sień kul­tu­ro­wych, kom­po­zy­cji afek­tów, bo w cen­trum pozo­sta­je „pod­miot depre­syj­ny”. Ale są też tacy – się­gasz po róż­ne for­my i zagaj­ki oko­ło­mu­zycz­ne – któ­rzy spoj­rze­li na te pro­zy jako mani­fe­sty, sko­wyt, for­my per­for­ma­tyw­ne, do wygło­sze­nia ze sce­ny. Jak mamy trak­to­wać te pro­zy poetyc­kie i dla­cze­go pro­zy? Sety? Obwiesz­cze­nia? Bart­czak np. wymie­szał w ostat­nim tomie wier­sze z pro­za­mi, bo potrze­bo­wał płasz­czy­zny, żeby roze­grać kwe­stie kon­fe­syj­ne, auto­bio­gra­ficz­ne, a jego wiersz nie bar­dzo się do tego nada­je – nie mie­ści w sobie tego roz­ma­za­nia powierzch­ni, roz­la­nia się cie­ku. A jak jest u Cie­bie? 

W tych łódz­kich pro­zach jest spo­ro odnie­sień, któ­re nie zosta­ną wychwy­co­ne przez kogoś nie­spre­ka­ry­zo­wa­ne­go przez łódz­ki sys­tem zarzą­dza­nia kul­tu­rą. To sys­tem bar­dzo neo­li­be­ral­ny, mają­cy na ołta­rzu Mar­ga­ret That­cher i slo­ga­ny typu, że lite­ra­tu­ra nie jest sek­si w mie­ście, w któ­rym naj­bar­dziej liczą się masów­ki i festi­wa­lo­we impor­ty. Dla­te­go chciał­bym bro­nić tych wie­lu fraz, któ­re doty­czą jed­nak życia, ludzi pra­cu­ją­cych i two­rzą­cych sfe­rę, w naj­bar­dziej oczy­wi­sty spo­sób prze­cho­wu­ją­cą auto­te­licz­ne war­to­ści. Ludzi two­rzą­cych kul­tu­rę jak naj­bar­dziej oddol­nie. Ta sfe­ra życia nie jest w Łodzi nale­ży­cie upodmio­to­wio­na, jest pomia­ta­na przez wła­dzę. W Łodzi nie uświad­czysz żad­nej otwar­tej deba­ty na temat kul­tu­ry, ale możesz się wpa­ko­wać w kło­po­ty, jeśli marzysz o wła­snej pod­mio­to­wo­ści i spraw­czo­ści, co utrzy­mu­je tę wła­dzę w prze­świad­cze­niu, że może robić z kul­tu­rą, co chce. W tym sen­sie uwa­żam, że pole świa­do­mo­ści w sek­to­rze kul­tu­ry jest w Łodzi zdo­mi­no­wa­ne przez swo­istą sym­bio­zę ducha mer­kan­ty­li­zmu z jaki­miś ostań­cem homo sovie­ti­cu­sa, czy­li figu­rą, któ­ra poprzez wła­sny strach i lęki legi­ty­mi­zu­je dzia­ła­nia opre­syj­nej wła­dzy i pozwa­la jej zarzą­dzać tą sfe­rą życia mia­sta, jak wła­dza chce i dla kogo chce. Nie jest to spo­łecz­ność otwar­ta, świa­do­ma, że wła­dza jest po to, żeby słu­żyć oby­wa­te­lom, więc jest odwrot­nie, słu­ży się wła­dzy. Wszel­kie mate­ria­ły i tre­ści, tudzież polu­bie­nia komen­ta­rzy eks­per­tów spo­łecz­ni­ków, w jaki­kol­wiek uza­sad­nio­ny spo­sób kry­tycz­ne wobec władz, któ­re poja­wią się w mediach spo­łecz­no­ścio­wych któ­rejś miej­skiej kul­tu­ry, są usu­wa­ne. Robi to kadra zarzą­dza­ją­ca tych insty­tu­cji, któ­ra dobrze wie, że zaraz może zostać wezwa­na na dywa­nik. W tym sen­sie wol­ność sło­wa nie ist­nie­je, a zapi­sy usta­wo­we o auto­no­mii insty­tu­cji kul­tu­ry nie dzia­ła­ją. Dla­te­go ta część Kata­wo­try ma jed­nak ran­gę inter­wen­cyj­ną i, jak sądzę, może wkur­wić kogo trze­ba, cho­ciaż trud­no wyma­gać od tych Tuwi­mow­skich kukieł, żeby rozu­mia­ły poezję. Coś, co nie daje kasy, a męczy inte­lekt i sumie­nie, nie jest prze­cież sek­si. Oczy­wi­ście Kata­wo­tra to też rodzaj auto­et­no­gra­fii pro­wa­dzą­cy do wnio­sków z badań poprzez odej­ście od wła­sne­go „ja” i obco­wa­nie z jego tek­sto­wym awa­ta­rem. A jeśli cho­dzi o for­mę spro­za­izo­wa­ną, poemat pro­zą ofe­ru­je, moim zda­niem, więk­szy poten­cjał per­for­ma­tyw­ny, wła­śnie jak ode­zwa, mani­fest, felie­ton, niż for­ma wier­sza, któ­ra bar­dziej pod­le­ga este­ty­za­cji. Nie szu­kał­bym tu roz­ma­za­nej powierzch­ni. To raczej obszar raże­nia i kon­kret­ne cele. Jako czło­wiek wywo­dzą­cy się z ludu, nie rzu­cam tu ręka­wi­cy, nie wcho­dzę w grzecz­no­ścio­wą pole­mi­kę w ramach poje­dyn­ku, ponie­waż jej moż­li­wo­ści się już daw­no wyczer­pa­ły. Dia­log prze­stał być moż­li­wy. Wolę użyć „łuku i topor­ka” wobec nie­przy­ja­cie­la, któ­ry uży­wa dłu­gich kling i kopii w spo­sób cere­mo­nial­ny, a wal­czy tak napraw­dę szty­le­tem i czę­sto wbi­ja go w ple­cy, gdy ktoś nie jest jej już potrzeb­ny.

Wła­śnie – łuk. Sko­ro Robin Łódź, sko­ro legen­dy rycer­skie, sko­ro strze­lec-bun­tow­nik ukry­ty wśród drzew – jakaś dziw­na sym­bio­za lasu i czło­wie­ka – muszę Cię spy­tać o łucz­ni­ka i sam łuk. Prze­mek Sucha­nec­ki będzie nie­dłu­go wyda­wał Łucz­ni­ka (i nie cho­dzi o maszy­nę do szy­cia), mam wra­że­nie, że nawet u poetów, któ­rzy nie­ko­niecz­nie chcą kla­sy­cy­zo­wać, ta figu­ra – Sagit­ta­rius – ostat­nio wra­ca, jak­by wra­ca­ło z nią samo „napię­cie” (cię­ci­wa, ruch strza­ły, strze­lec). Jak myślisz, skąd to przy­cho­dzi? Skąd u Cie­bie?

Ha. Robin to mój ulu­bio­ny boha­ter z dzie­ciń­stwa, ale w głę­bi tej „uszla­chet­nio­nej” rycer­skim mie­czem legen­dy kry­je się też Robin Good­fel­low (zwo­dzą­ce licho, psot­nik i bła­zen), Puck, Hern Myśli­wy, a w kon­se­kwen­cji pra­daw­na zwie­rzę­co-ludz­ka postać roga­te­go bóstwa lasu, zwie­rząt, łowów, magii, zmar­łych, zaświa­tów i odro­dze­nia. Jed­no z naj­star­szych pan­te­istycz­nych przed­sta­wień abso­lu­tu, jeśli weź­mie­my pod uwa­gę malo­wi­dło „pana” (pan po grec­ku zna­czy „wszyst­ko”) cza­ro­dzie­ja z jaski­ni Lascaux. Fakt, że Robin się­ga po łuk, by strą­cać kon­nych (ryce­rzy) i żyje pośród wygnań­ców w lesie, w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze wło­ścian, któ­rych nie stać na łupież­cze podat­ki, więc ucie­kli przed okrut­nym panem, świad­czy raczej, że Hood nie kul­ty­wu­je pod kap­tu­rem tra­dy­cji rycer­skiej, cho­ciaż ona domi­nu­je w legen­dzie lite­rac­kiej. Robin to przede wszyst­kim figu­ra rebe­lian­ta, kogoś, kto wal­czy z nie­spra­wie­dli­wą wła­dzą. I to mi się też w tej posta­ci podo­ba, że cał­kiem weso­ło bim­ba po lesie i bła­znu­je. Lubię to bim­ba­nie, bo jed­no­cze­śnie jest obco­wa­niem z życiem na głę­bo­kim, oczysz­cza­ją­cym pozio­mie. Jeśli łuk i cię­ci­wa, to para­bo­la i napię­cie. Nagi­na się ku nam, jak łuczy­sko, sama języ­ko­wość poezji. Powie­dzieć, napi­sać to, co powszech­nie się wyra­ża ina­czej i nadać temu ener­gię wystrze­lo­nej strza­ły. Łuk, to atry­but Apol­la prze­wod­ni­ka muz. Ale jego wyna­laz­cą, cho­ciaż nie mówi o tym żaden mit, mógł być prze­cież Her­mes ojciec wszyst­kich wyna­laz­ków.

Posia­dam kolek­cję łuków, i raczej nie odpo­czy­wa­ją na ścia­nie. Łucz­nic­two jest cudow­ną prak­ty­ką kon­cen­tra­cji. Chęt­nie postrze­lał­bym z Prze­mkiem Sucha­nec­kim. Kac­per Bart­czak cał­kiem dobrze strze­la. W poezji jest świet­nym łucz­ni­kiem.

Filip Zawa­da zro­bił z tego spo­sób na życie, nie tyl­ko w poezji, Wat, z tego co pamię­tam, też kon­tem­plo­wał japoń­skie łucz­nic­two (ale jed­nak to spor­to­we i japoń­skie tro­chę się róż­nią od Two­je­go łucz­ni­ka-bani­ty…). Wróć­my jesz­cze do melan­cho­lij­nej Łodzi. Przy oka­zji Jarz­ma mówi­łeś Paw­ło­wi Kacz­mar­skie­mu, że bar­dziej niż moder­ni­stycz­ny fla­neur, któ­ry się tro­chę zużył i nie jest moż­li­wy w naszej cza­so­wo­ści, inte­re­so­wa­ła­by Cię figu­ra „prze­my­ka­cza”. Pomy­śla­łem wte­dy, że to jest świet­ne okre­śle­nie nie tyl­ko na bycie-w-mie­ście, ale też w tek­ście, zwłasz­cza że gdzieś po sąsiedz­ku pra­co­wa­ło we mnie wów­czas „czy­ta­nie jako koczow­nic­two” de Cer­te­au. Ale teraz, kie­dy jestem po kil­ku lek­tu­rach Kata­wo­try, myślę, że ten prze­my­kacz w kon­tek­ście nowe­go tomu, jako zasa­da lek­tu­ro­wa, ale też kon­dy­cja, spo­sób bycia w świe­cie, jest tro­chę nie­ak­tu­al­ny, zbyt lot­ny, pozba­wio­ny uzie­mie­nia jesz­cze bar­dziej, niż był fla­neur kon­te­stu­ją­cy nowo­cze­sny czas. Bar­dziej paso­wał­by mi – od angiel­skiej nazwy gatun­ku rpg-ów – dun­ge­gon craw­ler. Czoł­gacz? Peł­zacz? A może odwrot­nie, z uciecz­ką poza mia­sto, w wątek eko­lo­gicz­ny: łąkacz, od (ależ to jest zro­bio­ne!) „łąkaj się, gdzie gawo­rzą łysicz­ki, brzo­zy bro­dzą w łyku lud­ne od czu­ba­jek spro­śnie nęcą­cych deszcz”?

Tak, czoł­gacz, peł­zacz, tro­pi­ciel, zwia­dow­ca, ktoś, kto nie­spiesz­nie buszu­je, ocie­ra­jąc się miło­śnie o każ­de ist­nie­nie. Tego nauczył mnie las, ten natu­ral­ny, nie będą­cy plan­ta­cją. W któ­rym spę­dzam spo­ro cza­su w roku, o każ­dej jego porze na połu­dniu i pół­no­cy. Kata­wo­tra jest doświad­cze­niem wej­ścia w zie­mi­stość, pod­zie­mie i w życio­daj­ne mokra­dło. To pozwa­la skom­po­sto­wać i roz­ło­żyć two­ją słab­szą for­mę, tak­że w doświad­cze­niu depre­sji, i daje szan­sę nowych naro­dzin. Łódź kocham i nie­na­wi­dzę, bo mia­sto to ludzie. Bole­ję nad tym, że Łódź ujaw­ni­ła mi tyle twa­rzy opor­tu­ni­stycz­nych lub bojaź­li­wych. Może to spa­dek po bar­dzo trud­nej trans­for­ma­cji. Sta­ram się to zro­zu­mieć bez gwał­tow­nych emo­cji, ale to się nie dzie­je bez roz­go­ry­cze­nia i szy­der­stwa. I szy­dzę też z daw­ne­go sie­bie, któ­ry grał w tę grę. Para­dok­sal­nie Łódź nauczy­ła mnie wal­ki o wła­sną pod­mio­to­wość i wol­ność, a natu­ral­ny las wspie­rał mnie w powro­cie do życia. Dla­te­go kocham go bez­gra­nicz­nie razem z miło­sier­nym okru­cień­stwem jego praw, praw Mat­ki.

Wła­śnie wycho­dzą w ha!arcie Wyzna­nia otrzeź­wia­łe­go eko­lo­ga, dra­ma­tycz­na rzecz o klę­sce dobrej woli w star­ciu z wchła­nia­ją­cym wszyst­ko kapi­ta­li­zmem, a z dru­giej stro­ny WBPi­CAK nie­daw­no dostar­czył nam roz­mo­wy z Don­ną Hara­wa­wy Jestem listo­tą, rady­kal­nie odmien­ny, onto­lo­gicz­ny pro­jekt sta­wa­nia się, nie­mal­że uto­pij­ny. U cie­bie ta „eko­lo­gicz­ność” – w tym aku­rat tomie, Twój poprzed­ni to Eko­ton, też wła­ści­wie bar­dziej roz­k­mi­na histo­rio­zo­ficz­na, niż stric­te eko­lo­gicz­na – pod­po­rząd­ko­wa­na zosta­ła wio­dą­cej meta­fo­rze łowiec­kiej, w tym sen­sie też „tru­chło” jako kon­dy­cja ofia­ry-upo­lo­wa­ne­go. Łow­cą-łucz­ni­kiem jest tu Robin Łódź, a całość roz­pi­sa­na jest w wokół popkul­tu­ro­wych (a może folk­lo­ry­stycz­nych) tro­pów z opo­wie­ści o Robin Hoodzie. Jak­by na zmia­nę – tuła­czem i bani­tą jest raz Robin Łódź, raz Odys (raz Nikt), też jak wie­my – świet­ny myśli­wy. Ale to tułaczka/banicja pozor­na, bo cały czas w kon­dy­cji myśli­we­go-zdo­byw­cy. Czy potra­fisz sobie wyobra­zić wyj­ście poza te figu­ry tuła­cza-noma­dy i bani­ty w kon­tek­ście meta­for śro­do­wi­sko­wych?

To mógł­by być Szy­mon Słup­nik, wer­sja posta­po­ka­lip­tycz­na, ktoś pogo­dzo­ny i uspo­ko­jo­ny, kto wie, że kil­ka­set tysię­cy lat pod nie­bo­skło­nem to mgnie­nie. A tyle cza­su wystar­czy, żeby życie mogło się odtwo­rzyć jak w pobli­żu roz­pie­przo­ne­go reak­to­ra zamknię­te­go w beto­no­wej kopu­le. Nie postrze­gam figu­ry łow­cy w spo­sób utar­ty, ponie­waż jest tu posta­cią jed­nak ujaw­nio­ną w kon­tek­ście poza­ludz­kie­go świa­ta: para­dok­sal­nie mają­cą bro­nić róż­no­rod­no­ści życia. Tak się aku­rat skła­da, że dra­pież­ni­ki wybie­ra­ją ofia­ry sła­be, głu­pie albo cho­re. Tam, gdzie jest wata­ha, a nie ma myśli­wych, wil­ki zacho­wa­ją popu­la­cję jele­ni w zdro­wym sta­nie, wbrew kołom łowiec­kim i dzia­ne­mu towa­rzy­stwu, któ­re polu­je na naj­pięk­niej­sze, więc naj­sil­niej­sze zwie­rzę­ta. Zatem, jeśli w lesie jest wilk albo ryś, to za prze­pro­sze­niem, niech wypier­da­la myśli­wy. Jeśli uży­wam figu­ry myśli­we­go, to w archa­icz­nym zna­cze­niu, raczej jako isto­ty, któ­ra respek­tu­je pra­wa Natu­ry, bo wie, że każ­de ist­nie­nie w rów­no­wa­dze jest tro­ską o następ­ne poko­le­nia, o samo życie po pro­stu. Zaś bani­ta to isto­ta, któ­ra z pew­ne­go porząd­ku zosta­je wygna­na, ale żyjąc w ostę­pie, może być wol­na, cho­ciaż w pew­nym sen­sie przy­pi­sa­na jest mu kon­dy­cja homo sacer. Ta figu­ra fascy­nu­je mnie dla­te­go, że przed­sta­wia inną moż­li­wość prze­trwa­nia i prak­ty­ki życia poza powszech­ny­mi regu­ła­mi. Robin Hood nie jest sam, ma swo­ją ban­dę, Robin Łódź jest total­nym prze­gry­wem. W miej­skim świe­cie, któ­ry kie­dyś współ­two­rzył, może poja­wiać się od świę­ta, np. w Wigi­lię, bo, jak od dzi­kie­go zwie­rzę­cia, ocze­ku­je się wte­dy od nie­go zro­zu­mia­łe­go gło­su. W kon­tek­ście meta­for śro­do­wi­sko­wych znaj­du­ję też wyj­ście w figu­rze rzeź­bia­rza, kogoś, kto wydo­by­wa z mate­rii nowe kształ­ty. Dla­te­go też moja następ­na książ­ka, jeśli dobrze pój­dzie, będzie obiek­tem arty­stycz­nym wyko­na­nym w naj­star­szym mate­ria­le słu­żą­cym pismu gli­nie. Powsta­ną papie­ro­we cór­ki tego obiek­tu na zasa­dzie pra­co­chłon­nych odbić przy uży­ciu dru­kar­skiej far­by. Bar­dzo to będzie żmud­na pra­ca w mate­rii o mate­rii z odle­głym echem w Sume­rze, rene­san­so­wych kore­spon­den­cjach sztuk: lite­ra­tu­ry i obra­zu jaką ofe­ru­je emble­mat w for­mie pła­sko­rzeź­by ze „zma­te­ra­li­zo­wa­nym” poten­cja­łem nowo­cze­snej ale­go­rii. Całość pod robo­czym tytu­łem Emble­mat Kró­lo­vej. Apo­ka­lip­sa jest tyl­ko jed­ną z odsłon, tą nisz­czy­ciel­ską i ciem­ną Kró­lo­vej.

No to wywo­ła­łeś apo­ka­lip­sę z lasu, bo i tak mia­łem o nią pytać – o ten rodzaj kon­wen­cji, spo­sób uję­cia nega­tyw­nych afek­tów. Wpro­wa­dzasz nas w Kata­wo­trze w świat jako „rów, nad któ­rym uschło ostat­nie drze­wo”, się­gasz po osła­wio­nych jeźdź­ców, grasz z tą bar­dzo poważ­ną, wyso­ką este­ty­ką, ale w sumie jesteś zwia­stu­nem klę­ski. Czy pisa­nie to (melan­cho­lij­ne) odwle­ka­nie nie­uchron­ne­go? Czy może swój wła­sny spo­sób myśle­nia o poezji widział­byś jako część gno­styc­kiej tra­dy­cji, alche­micz­ne­go wzno­sze­nia tego, co upa­dło w stwo­rze­nie? A może odwrot­nie, za Bataille’em, w dół, za zda­niem „kom­post jest trans­mu­ta­cją”, rzecz w języ­ku prze­ista­cza się prze­ciw idei?

Myślę, że to ruch wła­śnie w tę stro­nę, ale raczej w alche­mii prze­wa­gę osią­ga pier­wia­stek pan­te­istycz­ny. Znisz­cze­nie jest warun­kiem odro­dze­nia. Tak, podo­ba mi się to okre­śle­nie, „przy­wra­cać upa­dłe stwo­rze­niu”, ale wie­dząc, że powrót z upa­dłych prze­strze­ni jest moż­li­wy tyl­ko w ten spo­sób. Ina­czej chy­ba nie zaczął­bym zno­wu pisać. A z dru­giej stro­ny chciał­bym też „wywi­nąć” język prze­ciw idei, skom­po­sto­wać ją w żyzną gle­bę, z któ­rej może wyro­snąć nowe życie. Spad­ko­bier­cy Aten nie boją się apo­ka­lip­sy, ona nie­po­koi spad­ko­bier­ców Jero­zo­li­my. W tym sen­sie jestem quasi-poga­ni­nem jak Bru­no, Goethe i Ted Hughes, w któ­re­go poezji odkry­łem parę dni temu pokrew­ną lirycz­nie, oczy­wi­ście star­szą o deka­dy duszę, bar­dzo mrocz­ną. Wiem, że tam na dnie bytu są prze­ra­ża­ją­ce mat­ki, a w zasa­dzie jed­na o trzech twa­rzach. Ale ona nie tyl­ko poże­ra, ale też nie­ustan­nie rodzi.

Hughes koja­rzy mi się z tor­fem, podob­nie jak Heaney, zie­mi­ści poeci, ale bez tego „chto­nicz­ne­go” nad­dat­ku, któ­ry dzi­siaj jest w modzie. Więc niech na koniec będzie coś o modzie i modach. Kata­wo­tra to trud­na książ­ka, nawet dla mnie, filo­lo­ga z wykształ­ce­nia. Wie­le rze­czy musia­łem googlo­wać, ale to aku­rat nie pro­blem – w tym sen­sie eru­dy­cja chy­ba znik­nę­ła jako prze­szko­da w czy­ta­niu, sko­ro mamy asy­sten­tów roz­sze­rzo­nej per­cep­cji (cho­ciaż pew­nie nie dla każ­de­go). Jest też trud­na emo­cjo­nal­nie – nie­sie w sobie gigan­tycz­ny bagaż gnie­wu, roz­cza­ro­wa­nia, bez­rad­no­ści, afek­tów nega­tyw­nych, któ­re zosta­ły w niej jakoś unie­ru­cho­mio­ne, a zak­tu­ali­zo­wa­ne spra­wia­ją, że jako czy­tel­nik po pro­stu dosta­ję od niej w twarz raz za razem. Ale jest też trud­na este­tycz­nie – dłu­ga, ciem­na, gęsta, zbu­do­wa­na z samych obfi­tych próz poetyc­kich, ale takich, któ­re wyma­ga­ją czy­ta­nia na głos i to sło­wo po sło­wie, jak­by dalej pozo­sta­wa­ły wier­sza­mi, a kie­ru­je nimi zgrzyt języ­ka). Mam wra­że­nie, że jest w niej skon­den­so­wa­ne i skłę­bio­ne wię­cej niż cza­sem w 4–5 współ­cze­snych tomach. I o tę trud­ność muszę Cię zapy­tać – czy lek­tu­ra cze­goś, co piszesz, w domy­śle pew­nie wciąż lite­ra­tu­ry wyso­ko­ar­ty­sty­czej, musi wią­zać się z tru­dem? Z wyzwa­niem na tych wszyst­kich pozio­mach: inte­lek­tu­al­nym, emo­cjo­nal­nym, per­cep­cyj­nym? 

Kata­wo­tra jest gestem pod prąd. Nie krę­cą mnie este­tycz­ne mody, uprasz­cza­nie komu­ni­ka­tu, fej­so­wa­nie liry­ki, wystu­dio­wa­ne pod ocze­ki­wa­nia powro­ty lirycz­ne­go „ja”, któ­re się baru­je na róż­ne spo­so­by ze sobą i świa­tem. Odczu­wam nie­uf­ność do pierw­szej oso­by. Nie kokie­tu­ję ciem­nych emo­cji, tyl­ko w nie wcho­dzę, a wła­ści­wie w nie scho­dzę. Chcę, by moje pisa­nie było gęste jak zie­mia, żeby zbli­ży­ło się cho­ciaż tro­chę do sta­nu mate­rii, ści­śnię­tej, aż zacznie się żarzyć ciem­nym ogniem. Zda­ję sobie spra­wę, że gro­zi mi sta­tus odmień­ca, ale nie potra­fię ina­czej wędro­wać przez pusz­czę z jej całym zmy­sło­wym bogac­twem. To pisa­nie ma wła­śnie taką kon­sy­sten­cję, by jego deko­do­wa­nie było opor­ne na migo­tli­wość dzi­siej­szych form cza­su dostęp­nych na czy­ta­nie, a więc tak­że sta­wia­ło opór kry­ty­ko­wi. To nie jest książ­ka dla tych, któ­rzy potra­fią wejść w ciem­ną rze­kę i w ciem­ny ogień na chwil­kę, a potem wystar­czy się otrzą­snąć. Musisz poło­żyć twarz na dnie, w muł. Cał­ko­wi­cie godzę się na her­me­tycz­ność, zamknię­cie i odru­chy czy­tel­ni­czej nie­chę­ci, bo jed­nak wyrze­kam się jak­że kuszą­cych kal­ku­la­cji: komu tu zro­bić dobrze, żeby jak naj­le­piej dotrzeć do szer­sze­go gro­na odbior­ców i kry­ty­ków? Chcę się zmie­rzyć z języ­kiem, doświad­cze­niem i mate­rią na swój, w mia­rę nie­pod­le­gły, spo­sób. Zda­ję sobie też spra­wę, że „gęste” pisa­nie ofe­ru­je dłuż­sze trwa­nie tek­stu i bar­dziej pożyw­ną mate­rię dla inter­pre­ta­cji. Staw­ką nie jest więc dostęp do czy­tel­ni­ków, miej­sce na ryn­ku i bar­dzo prze­my­śla­na stra­te­gia two­rze­nia pro­duk­tów poetyc­kich. Staw­ką jest „bio­róż­no­rod­ność” tek­stu, jego życie w jak naj­szer­szym zna­cze­niu od pod­ziem­ne­go bio­to­pu, po las z jego pię­tra­mi.

O autorach i autorkach

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Przemysław Owczarek

Urodzony w 1975 roku. Poeta, z zawodu antropolog kultury, doktor nauk humanistycznych, redaktor, animator, muzealnik, wykładowca twórczego pisania. Autor siedmiu książek poetyckich. Laureat Nagrody im. Jacka Bierezina za debiut książkowy. Za poemat prozą Cyklist (2009) nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia i uhonorowany nagrodą Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek za książkę poetycką. Jego wiersze tłumaczono na język angielski, niemiecki, bośniacki i bułgarski.

Powiązania