Joanna Roszak: Jan Brzechwa zauważał: „Ludzie piszący dla dzieci wznoszą lekki i malowniczy most, po którym mali czytelnicy chętnie i niepostrzeżenie przechodzą od swoich ukochanych książek do wielkiej poezji, do literatury klasycznej, a potem – do dzieł pisarzy współczesnych”. Jakie lektury z dzieciństwa były dla Ciebie mostem do poezji – własnej, pisanej i dorosłej czytanej?
Anna Podczaszy: Pewnie wszystkie. Och, i od razu – „malowniczy”, „wielka poezja”, „dzieła”! Czytałam w dzieciństwie, bo lubiłam, bo to była przygoda i radość, nawet kiedy książka traktowała a smutnych rzeczach. Czy Winnetou Karola May’a Brzechwa zaliczyłby do owych mostów? To kultowa książka mojego dzieciństwa, gdy miałam 9–11 lat, nie wyprę się tego, nie, nie. Pozycja numer dwa – uwaga, uwaga – W pustyni i w puszczy. No straszne. Albo i nie. Siadałam i godzinami czytałam apiać od której strony popadło. A wcześniej (6–9 lat) bajki – cała fura pięknych bajek słowiańskich z tomu Śpiewająca Lipka, oraz baśni bułgarskich, dość okrutnych, z bardzo ciekawymi, kuszącymi i niebezpiecznymi słowami, których nie rozumiałam, a które niezwykle mnie pociągały: buzdygan, janczar. I ilustracje w tych baśniach – zakrzywione klingi wojowników, ich straszne bizantyjsko-orientalne oblicza zastygłe w okrutnym grymasie. Fascynujące. Czy to można nazwać lekkim i malowniczym mostem? Czy mnie to doprowadziło do wielkiej poezji? Myślę, że te baśnie właśnie to była dopiero wielka poezja, że palce lizać.
Choinka znaleziona na śmietniku, wygoda płynąca z zabaw w podartych spodniach, murek, który kusi, czytanie napisów na murach, także tych zaczynających się od „kur”, kąpiel, donosy siostrzane i braterskie… Czy cała ta książka, z wszystkimi scenami i motywami, wzięła się z życia?
Calusieńka. Czy to było słowo na „k” czy na „ch” – nie pamiętam takich nieistotnych szczególików. A to, co się naprawdę nie zdarzyło, zdarzyło się w mojej głowie, czyli się jednak zdarzyło. No i jeszcze się może zdarzyć, albo nie zdarzyło się mi, tylko jakiejś Hance Kowalskiej. Książka nie może wziąć się z czegoś innego niż z życia, bo z czego? Z kieszeni? Zawsze o życie zahacza, z niego wyłazi. To, co mnie otacza, jest życiem i to co jest w mojej głowie też. Wyobraźnia jest życiem, wymyślanie zabaw, całe to teatrum dziecięce to przecież ożywianie, próba nadania kształtu temu, co w nas siedzi i się domaga głosu, ruchu, bycia wśród. Miałam taki chytry plan, kiedy już świadomie podjęłam się napisania książki – wezmę, co mam koło siebie i – myk! – zrobię z tego wierszyk, rach, ciach. I tak to się działo – siadałam piąta rano w kuchni, dziadostwo jeszcze śpi, nikt nie truje, NIKT NICZEGO ODE MNIE NIE CHCE!, więc sobie w spokoju popiszę, dzisiaj, np. o szkole albo o wstawaniu. Póki śpią.
Można czytać Grymasy w konstelacji innych tomów polskich poetek: Emilii Waśniowskiej, Wandy Chotomskiej, Danuty Wawiłow, Danuty Gellnerowej, Natalii Usenko czy Joanny Mueller. Wiersz Szybko Danuty Wawiłow konfrontuje świat dorosłych ze slowlife dzieci. Dorosły odbiorca podobnego poetyckiego komunikatu może zapragnąć zaakceptować dziecięcy świat, pozwolić dziecku być własnym przewodnikiem po krainie uważności. Przewodnikami po jakich tematach, wartościach są dla Ciebie dzieci?
Nauczyłam się od dzieci – i to jest lekcja brutalna, wciąż przeze mnie przyswajana, wciąż niedouczona, że nie wygram z nimi, jeśli sprzęgną siły. Nie ma szans, żeby przeciwstawić się takiej energii, takiemu żywiołowi. Ale uparcie próbuję, odnotowuję drobne sukcesy (najstarszy syn nie bez respektu mruknął kiedyś – „mama jest bardziej uparta ode mnie”). Dzieci to życie pełną gębą – i nie uprawiam tu żadnej ideologii, broń boże. To żywioł. Cztery żywioły na raz. Trzeba nie lada mądrali, żeby pokazać wichrowi, gdzie warto wiać, a gdzie ucichnąć, i jeszcze większego mądrali, żeby wiatr usłuchał. A więc dzieci uczą mnie pokory, że nie zjadłam wszystkich rozumów, że może i coś tam wiem, ale bez przesady. A już moja siła sprawcza? Ostatecznie, ile zależy ode mnie? Jakich wyborów będą dokonywać? Jakie popełnią błędy? Ostatecznie, ile w moim życiu zależało od moich rodziców? Jakich wyborów dokonałam? Jakie popełniłam błędy?
Co prowadzi nas do punktu drugiego – dzieci uczą mnie, że jesteśmy tacy do siebie podobni – i mądrzy i głupiutcy, i otwarci i nieufni, i odważni i tchórze. Uważam, że mitem jest twierdzenie o niesłychanej dziecięcej wyobraźni i jej zaniku u dorosłych. Myślę, że jeśli ktoś pacholęciem będąc, obdarzony został niesłychaną wyobraźnią, to ona w człowieku zostaje i przechodzi w dorosłość, może jakoś ewoluuje, ale, na litość boską, przecież nie znika!
Punkt trzeci – dzieci mnie nauczyły, że czasem trzeba zamilknąć, nie ględzić tyle. Nawet jak mam rację. Odpuścić. Nie nakręcać się. Machnąć ręką. Wzruszyć ramionami. Nie udało się – i co z tego? One też tego się ode mnie uczą – np. żeby nie histeryzować w obliczu porażki. Albo że nie warto wiecznie udowadniać innym, że moje na wierzchu przecież, że ja wiem lepiej. Ja się w ogóle boję ludzi, którzy twierdzą, że wiedzą lepiej. Z reguły twierdzą, że wiedzą lepiej wszystko, no koszmar.
Co było dla Ciebie istotą rymowania (niedokładnego, więc nieoczywistego: „spodnie-wygodniej”, niegramatycznego: „przecież-zrozumiecie”) w Grymasach? Czy rozważałaś napisanie nierymowanej książki, czy jednak obawiałaś się dąsów, fochów, humorów młodych odbiorców i odbiorczyń, przywykłych do rymów?
Nie obawiałam się niczego, a już na pewno dąsów, humorów i fochów, jestem na to za stara. Pierwsza porcja wierszyków powstała dawno, dawno temu, gdzieś w odległej galaktyce, i pisana była zupełnie bez myśli o publikacji jakiejkolwiek. Pisałam, bo mi się tak chciało, bezstresowo, i nie myśląc o niczym oprócz pisania. Druga część wierszyków powstała w wyniku pewnego zobowiązania, ale też niespecjalnego – ot, uda się, to dobrze, nie to nie, świat się nie zawali. Ani mój, ani czyjś. Nie celowałam w dokładność i poprawność, bo nie obchodzą mnie obsesyjnie dokładność i poprawność wszędzie. Ale ukłony głębokie, w pas, i wielokrotne dla niezwykłej skrupulatności redakcyjnej Joasi Mueller, która nawalczyła się z moimi niedokładnościami i niechlujnościami, oj nawalczyła! Ale ja też byłam dzielna i stawiałam czynny opór, muszę to sobie przyznać i pogratulować. Obchodzi mnie wiedzieć, gdzie można być niedokładnym i niepoprawnym, czyli kontekst mnie obchodzi. Kiedy moi chłopcy byli mali, chroniłam ich jak mogłam przed słowami na „k” i „ch”, ale teraz każę im się uczyć, kiedy mogą, a kiedy bezwzględnie nie. Denerwuje mnie, kiedy ktoś twierdzi, że nigdy w życiu nie puścił bąka, a nawet jeśli – to nieskazitelnego. I podobnie było z tymi niedokładnymi rymami – nie jestem maszynką do równego rymowania, wzdragałam się też przed nadmierną częstochowszczyzną – choć nie pozostaję całkiem bez winy – po prostu pisałam, jak leci, a że wyleciało niedokładnie, to co zrobić? Zmieniać? Płakać? No, jak się temu po napisaniu przyjrzałam, to mi się zaraz spodobało – takie nieidealne, niesymetryczne, cudeńko. Cudaczek. Kiwaczek (taka ruska bajka była kiedyś w TV). Poza tym w wierszyku zawsze, zawsze jest moja melodia, rytm, który ja sobie dyktuję, który – jeśli zechcę – rozchwiewam, a jak nie zechcę, to nie. Jestem na to wszystko okropnie wyczulona. Te inne elementy są równie istotne jak rym, żeby się kleiło, żeby szło i gadało. O potencjalnych odbiorcach – wybaczcie – nie myślę zupełnie, gdy piszę. Czy „Życie między wierszykami” mogło być napisane bez rymów w ogóle? Chyba nie mogło, taka myśl mi w ogóle do głowy nie przyszła, nawet się nie czaiła na horyzoncie, nawet nie mogłam jej odpychać – bo jej po prostu nie było. Ale ja nie wykluczam, że ktoś może i tak – napisać książeczkę z wierszykami pozornie dla dzieci bez rymów. Ja się nie sprzeciwiam.
W podręcznikach do języka polskiego aż do piątej klasy nie występują wiersze inne niż rymowane („Przepaść” Różewicza w piątej klasie najczęściej przełamuje ten obraz poezji jako „mowy, która się rymuje”). Jak wytłumaczyć to faworyzowanie rymów w poezji dziecięcej?
Żebym to ja wiedziała. Może dzieci po prostu lubią, wewnętrznie czują lepiej tekst, gdy się rymuje? Gdy jest rytmiczny? Może to ma związek z początkami mowy? Z intonacją, która często gęsto wyprzedza słowa? Moja córka długo gadała „po swojemu” – zero słów z treścią, za to przepiękna melodia całego zdania. No to posłałam ją do szkoły muzycznej, gdy nadszedł czas. Za głupia jestem na takie mądrości. A może do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć – trzeba dorosnąć do tego, by odłożyć Winnetou i sięgnąć po Tytusa albo Nędzników, a potem Dostojewskiego. Z drugiej strony, może by tak poeksperymentować – weźmy jakiegoś dzieciaka i wychowajmy go na wierszach wolnych. Rusza ogólnopolski nabór chętnych królików doświadczalnych. Nie, chyba rzeczywiście jestem za głupia na te sprawy. Inne pytanie?
Jak wyglądała współpraca z Zuzanną Orlińską?
Wzorcowo. Idealnie. To palec boży kazał pani Zuzannie zabrać się za ilustracje. W ogóle się nie wtrącałam – i proszę jak pięknie wyszło! Po raz pierwszy pracowałam nad książką z obrazkami, nie wiedziałam, jakie panują przy tym zwyczaje, i czy w ogóle są jakieś powszechnie przyjęte zwyczaje, czy też każdy sobie je samodzielnie wytwarza. A więc się spytałam i przystałam ochoczo na propozycję pani Zuzanny, a właściwie jej informację o niezależności artystycznej. Ochoczo, ponieważ guzik się na tym znam. Potrafię określić, co mi się podoba, a co nie – i tyle. Ale – nie powiem – ciekawość mnie zżerała. Kiedy zobaczyłam gotowe ilustracje, wiedziałam, że mi się podobają – baaardzo. Chciałam, żeby było dowcipnie, lekko, kolorowo, inteligentnie i pięknie, momentami (tylko) lirycznie – i jest. Podesłałam pani Zuzannie jakieś skarby z domowego archiwum, a ona je tak zręcznie i taktownie wykorzystała, że raz jeszcze muszę podziękować Bogu, Arturowi Burszcie i jej samej, że się zdecydowali na taki wybór ilustratora – i to wszyscy jednocześnie!
Znając teraz z książki (poznajemy ją już w dedykacji) Twoją domową gromadkę, raz jeszcze przeczytałam Twoje poprzednie książki z wierszami, te dla większych czytelników. W Mniej, więcej, wydanej w 2007 roku, np. widzę Ciebie w kuchni, może nie o piątej rano, raczej koło północy: „Nocą, gdy cisza / nie może już być większa, / słyszę wyraźnie ich młode oddechy”.
Opowiedz jeszcze o warsztacie, o tym, czym się (nie) różni proces pisania wiersza od pisania, jak się wyrażasz, wierszyka. I o emocjach Autorki z nimi się wiążącymi.
Mam jeden warsztat. Jedną kartkę, jeden długopis. I wierszyki, czy jak wolisz, wiersze, mnie dopadają, one się piszą same, co nie znaczy, że ja świadomie nie wykonuję żadnej pracy, tylko czekam na objawienie. Prawdopodobnie muszę mnóstwo pracy włożyć w coś innego, w coś, co leży obok tekstu, co mnie otacza i wiecznie się czegoś ode mnie domaga. Nauczyłam się, że nie wolno mi ignorować tych nakazów, nie wolno ich spychać na dalszy plan, bo teraz np. tworzę i nie mam czasu ani ochoty na nic innego. Czasem mi się zdaje, że dobry wierszyk przychodzi do mnie jako nagroda za to, że byłam grzeczna i nie grymasiłam, i mówi łaskawie – no, możesz mnie napisać. Ale jest też drugi element, niezwykle dla mnie istotny przy pisaniu wierszyków, „dorosłych” w szczególności – muzyka. Nic nie napiszę, jeśli nie słyszę melodii, która mnie porusza albo prowokuje, albo na różne sposoby nie daje o sobie zapomnieć. Tak się składa, że od jakiegoś czasu piszę teksty do piosenek – zaczęłam, bo mi się spodobała jakaś melodia, konkretne wykonanie danego utworu – i ten tekst wyrwał mi się z głowy sam, popłynął za muzyką, dosłownie. I tak to poszło.
Jest jeszcze jedna rzecz, która, jak widzę, bardzo mi pomaga w pisaniu, i nie tylko. To brak ambicji, tak, tak, nie przesłyszałaś się. Robię coś, bo mi się tak podoba (a często po prostu muszę), a nie dlatego, żeby udowodnić światu, jaka jestem świetna i piękna, jaki jestem number one. Może to i dziwnie brzmi w ustach byłego sportowca, ale – co zrobić…. Obserwuję się uważnie – jeśli tylko pojawi się we mnie cień ambicji – duszę go w zarodku, bezwzględnie. Zresztą, skutki moich działań podyktowanych ambicją z reguły są opłakane. Czyli taką mam higienę pracy. Oczywiście to nie znaczy, że sobie bimbam; jak to ujęła jedna moja znajoma – należy się starać po ludzku jak najmocniej, wpisując w te starania możliwość również porażki, tego wymaga uczciwość wobec innych. Właśnie – uczciwość, a nie ambicja.
Dzięki za rozmowę!
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury