wywiady / o pisaniu

Czysty układ

Joanna Mueller

Roman Honet

Rozmowa Romana Honeta z Joanną Mueller, opublikowana w cyklu prezentacji najciekawszych archiwalnych tekstów z dwudziestopięciolecia festiwalu Stacja Literatura.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Roman Honet: W roz­mo­wach z Tobą czę­sto poru­sza­no tema­ty doty­czą­ce roz­wo­ju, pro­jek­to­wa­nia, nowe­go gło­su itd. Czy­li – mówiąc ogól­nie – zwią­za­ne z okre­ślo­nym kształ­tem przy­szło­ści. Chciał­bym zapy­tać Cię o rzecz odwrot­ną – o zamie­ra­nie. Wyczer­pa­nie. Trzeź­we i świa­do­me, pozba­wio­ne przy­czyn tkwią­cych w zda­rze­niach loso­wych. Czy zda­rza Ci się przy­ła­py­wać na myśli, że pew­ne­go dnia doj­dziesz do wnio­sku, że nie masz już nic do powie­dze­nia? Czy wyobra­żasz sobie nadej­ście tego dnia? Czy wyobra­żasz sobie – może tak powi­nie­nem zapy­tać – ten stan? Inte­re­su­je mnie zwłasz­cza, co byś w tej sytu­acji – dla Cie­bie hipo­te­tycz­nej, ale w histo­rii lite­ra­tu­ry spo­ty­ka­nej – zro­bi­ła? Zamilk­niesz czy nie?

Joan­ną Muel­ler: Cie­szę się, że zada­łeś to pyta­nie. Opo­zy­cja pro­jek­to­wa­nia (czy­li tak jak­by rzu­ca­nia świa­tła w przy­szłość, oświe­tla­nia wido­ków, któ­re na razie pozo­sta­ją jedy­nie w fazie poten­cjal­no­ści) i zamie­ra­nia (czy­li – idąc tro­pem tej meta­fo­ry – wyga­sza­nia świa­tła, zani­ka­nia wido­ków, wyczer­py­wa­nia tego, co ist­nie­je), to chy­ba jed­no z naj­waż­niej­szych „waha­de­łek” poezji. Zresz­tą nie tyl­ko poezji, bo to prze­cież rzecz głę­bo­ko ludz­ka – wszyst­ko, co czy­ni­my, jest świe­tla­nym pro­jek­tem, któ­ry nie­mal natych­miast zosta­je dotknię­ty zamie­ra­niem, zani­ka­niem, wyczer­pa­niem, utra­tą. I nawet jeśli nie każ­da poezja poru­sza się mię­dzy tymi bie­gu­na­mi, to ja się do nich jak naj­bar­dziej przy­zna­ję. Z jed­nej stro­ny mamy coś bar­dzo awan­gar­do­we­go – bo prze­cież awan­gar­da, jako „straż przed­nia”, zawsze chcia­ła iść do przo­du, zmie­niać coś w przy­szło­ści, wyzna­czać nowe ścież­ki, zawłasz­czać te rejo­ny, któ­rych nigdy wcze­śniej nie poka­la­ło sło­wo. A z dru­giej stro­ny jest „straż tyl­na”, ta „korek­tor­ka wiecz­na”, któ­ra „tuż za nami spo­re czy­ni kro­ki”… Ta opo­zy­cja, to waha­deł­ko – ma swo­ją tra­dy­cję lite­rac­ką, bo na przy­kład każ­da awan­gar­da w koń­cu uświa­da­mia sobie, że to, co uwa­ża­ła za wła­sną ory­gi­nal­ność, już daw­no zosta­ło napi­sa­ne, a kie­dy to zauwa­ża, zaczy­na patrzeć bar­dziej za sie­bie niż przed sie­bie (wte­dy kla­sycz­nie­je albo wła­śnie milk­nie).

Dla mnie poezja nie­odmien­nie jest „grze­ba­niem w utra­co­nym”, „stra­ty­gra­fią”, czy­li „pisa­niem stra­tą”, ale Two­je pyta­nie doty­czy­ło trosz­kę cze­goś inne­go. Pyta­łeś o kon­kret­ną sytu­ację, o moment utra­ty wła­sne­go pisa­nia… Wyklu­czy­łeś sytu­acje loso­we, któ­rych oczy­wi­ście boję się naj­bar­dziej (może dla­te­go tak sil­ne wra­że­nie zro­bił na mnie film Iris, w któ­rym boha­ter­kę-pisar­kę dopa­da coś naj­gor­sze­go – cho­ro­ba krad­ną­ca sło­wa). Czy umiem sobie wyobra­zić, że pew­ne­go dnia moje pisa­nie się wyczer­pie? Gdy­by to mia­ło przyjść z zewnątrz, gdy­by pisa­nie mia­ło samo-się-wypi­sać, to może to i nawet było łatwiej­sze do znie­sie­nia. Ale Tobie cho­dzi o świa­do­mą, trzeź­wą rezy­gna­cję, a to, przy­znam, jest już znacz­nie trud­niej­sze. Odjąć sobie język, ode­brać sobie pisa­nie – to jest nie lada (wręcz samo­bój­cza) decy­zja i nie wiem, czy było­by mnie na nią stać. Oczy­wi­ście myślę o tym bar­dzo czę­sto, pra­wie przy każ­dym kolej­nym wier­szu. Czy nowy tekst nie zapę­tlił się w jakąś nie­istot­ność lub pusto­tę, czy cze­goś w nim nie prze­kła­mu­ję, czy nie brzmi fał­szy­wie, wresz­cie – czy nie kopiu­ję w nim cudzych gło­sów, ale też czy nie kse­ru­ję samej sie­bie. Bar­dzo trud­no jest to wszyst­ko same­mu wyczuć i roz­gra­ni­czyć, zwłasz­cza gdy wiersz jest świe­ży, kie­dy dopie­ro się rodzi. I to dobrze, że jest trud­no, bo dzię­ki temu pisa­nie nie jest przy­jem­nost­ką, miłym zabi­ja­niem cza­su, ale jest wiecz­nym zma­ga­niem się, wal­ką z samym sobą, ze swo­imi przy­zwy­cza­je­nia­mi, łatwo­ścia­mi, wygo­da­mi itd. Chcia­ła­bym, żeby ta wal­ka trwa­ła jak naj­dłu­żej, ale też życzy­ła­bym sobie, żeby uda­ło mi się – jeśli przyj­dzie na to czas – poko­nać w tej wal­ce samą sie­bie, kazać sobie zamilk­nąć.

Pomów­my jesz­cze o wyczer­pa­nych. Może tak: o mil­czą­cych. Moi mil­czą­cy to choć­by Robert Paw­lak, autor świet­ne­go tomu Ja, samo­gło­ska, Mariusz Bary­ła czy Robert Adam­czak. Odczu­wam brak wier­szy Jac­ka Pod­sia­dły, dotkli­wy przede wszyst­kim przez kon­trast z jego minio­ną czę­sto­tli­wo­ścią pisa­nia. Czy masz bli­sko sie­bie poetów, któ­rzy byli, może nadal są, dla Cie­bie waż­ni, ale zamil­kli? Może dodaj­my, poetów współ­cze­snych, żeby­śmy o Rim­bau­dzie nie roz­ma­wia­li.

Powiem szcze­rze, że w tym momen­cie gło­su żad­ne­go poety (żyją­ce­go, współ­cze­sne­go) mi jakoś szcze­gól­nie bar­dzo nie bra­ku­je. Oba­wia­łam się o kil­ku waż­nych dla mnie auto­rów, kie­dy za dłu­go mil­cze­li, ale na szczę­ście w koń­cu poja­wia­ły się wycze­ki­wa­ne tomi­ki – tak było na przy­kład z Bart­kiem Maj­zlem, jesz­cze zanim wyszedł z ciszy z Bia­łą Afry­ką, mogła­bym wymie­nić jesz­cze kil­ka osób, ale nie o to prze­cież ci cho­dzi. Nie mam w tej chwi­li w gło­wie żad­nych wiel­kich zamilk­nięć – cho­ciaż kto wie, czy w tym momen­cie jakiś waż­ny dla mnie autor nie podej­mu­je nie­odwo­łal­nej decy­zji o wła­snym nie­pi­sa­niu. Mam jed­nak nadzie­ję, że nie!

Mówiąc, że wiersz, zwłasz­cza współ­cze­sny, jest trud­ny i wyma­ga­ją­cy, nie wypo­wia­dam nicze­go odkryw­cze­go. Ale na tej ska­li trud­no­ści w pew­nych miej­scach znaj­dą się wier­sze – daj­my na to – Jana Twar­dow­skie­go czy Wisła­wy Szym­bow­skiej, a w odmien­nych – na przy­kład – wier­sze Joan­ny Muel­ler. Kie­dy czy­tam nie­któ­re pyta­nia zada­wa­ne Ci w wywia­dach, zasta­na­wiam się, czy nie oba­wiasz się, że zosta­niesz ska­za­na na koniecz­ność per­ma­nent­ne­go komen­to­wa­nia wła­snych wier­szy? A jeśli tak, to czy może to wyni­kać ze spo­so­bu Two­je­go pisa­nia, ja na przy­kład tak nie uwa­żam, czy też wyni­ka ze spo­so­bu czy­ta­nia?

Wiesz co, fak­tycz­nie, czę­sto – tu i ówdzie – muszę komen­to­wać wła­sne wier­sze, ale w pewien spo­sób zga­dzam się na to, nie­kie­dy w wywia­dach spe­cjal­nie – pro­wo­ka­cyj­nie – „wykła­dam komen­tarz na stół”, żeby poka­zać, że inter­pre­ta­cja nie gry­zie, nie jest taka groź­na, jak się nie­któ­rym wyda­je, choć – i to jest cała zagwozd­ka – może być zaraź­li­wa. Chcia­ła­bym innych zara­zić inter­pre­ta­cją, poka­zać, że wysi­łek lek­tu­ry może być faj­ny, war­to­ścio­wy, cie­ka­wy, budu­ją­cy. Nie wiem, skąd w ludziach bie­rze się taki lęk przed inter­pre­to­wa­niem, docie­ka­niem, uważ­nym czy­ta­niem, kom­bi­no­wa­niem. To jakaś szkol­na trau­ma, czy co? Oczy­wi­ście, że komen­to­wa­nie swo­ich wier­szy nie jest żad­ną przy­jem­no­ścią, i jasne, że nie chcia­ła­bym być ska­za­na na auto­ko­men­tarz. Na szczę­ście od cza­su do cza­su tra­fiam na nie­uprze­dzo­nych czy­tel­ni­ków i świet­ne, głę­bo­kie, odkryw­cze (nawet dla mnie samej) inter­pre­ta­cje moich tek­stów.

O wła­śnie – uprze­dze­nia! Myślę, że to jest głów­ny pro­blem czy­tel­ni­ków, że są uprze­dze­ni: bo pozja­da­li wszyst­kie rozu­my, prze­czy­ta­li wszyst­kich mądrych kry­ty­ków, teo­re­ty­ków i filo­zo­fów, bo wszyst­ko o wszyst­kim wie­dzą naj­le­piej, i to wie­dzą, zanim rze­czy­wi­ście prze­czy­ta­ją tekst, któ­ry kry­ty­ku­ją. Mam wra­że­nie, że coraz czę­ściej jest tak, że ludzie wypo­wia­da­ją się „gór­nie i dur­nie” o książ­kach, któ­rych nawet na oczy nie widzie­li albo widzie­li, ale tyl­ko pobież­nie przej­rze­li w księ­gar­ni. Tak było na przy­kład z anto­lo­gią Solist­ki, któ­rą współ­re­da­go­wa­łam z Justy­ną Rad­czyń­ską i Marią Cyra­no­wicz – książ­ka jesz­cze leża­ła w dru­kar­ni, nikt prócz nas, gra­fi­czek i wydaw­cy jej na oczy nie widział, a już róż­ni mądra­le na nie­szu­fla­dzie napi­sa­li, co na ten temat myślą. I co zna­mien­ne – kie­dy książ­ka już się poja­wi­ła, to nagle cisza jak makiem zasiał, bo prze­cież teraz trze­ba by na czymś swój sąd oprzeć, książ­kę prze­czy­tać, sąd zwe­ry­fi­ko­wać lub potwier­dzić na pod­sta­wie lek­tu­ry, a na to czy­tel­nik uprze­dzo­ny sobie nie pozwo­li. Bo po co?

Więc – odpo­wia­da­jąc na Two­je pyta­nie – oczy­wi­ście, że w pewien spo­sób w swo­ich wier­szach pro­wo­ku­ję trud­ność, draż­nię się z przy­zwy­cza­je­nia­mi i uprze­dze­nia­mi czy­tel­ni­ka, uży­wam figu­ry, któ­rą for­ma­li­ści rosyj­scy nazy­wa­li „chwy­tem zawie­dzio­ne­go ocze­ki­wa­nia”, ata­ku­ję auto­ma­ty­zmy i ste­reo­ty­py odbior­cy. Ale nie robię tego dla wła­sne­go widzi­mi­się, tyl­ko po coś – chcia­ła­bym mówić do czy­tel­ni­ków, któ­rzy potra­fią wyjść ze swo­ich sko­rup, żeby się ze mną spo­tkać w wier­szu, bo ja też w tym wier­szu wycho­dzę z wła­snych sko­rup, zry­wam swo­je maski. Ryzy­ko za ryzy­ko i wysi­łek za wysi­łek – czy­sty układ!

Wiem, że dla Cie­bie waż­ny pozo­sta­je Kar­po­wicz, że jego obec­ność była zna­czą­ca przy fun­da­men­tach Two­je­go pisa­nia. Że waż­ni są dla Cie­bie Wirp­sza czy Bia­ło­szew­ski, a z daw­niej­szych Nor­wid. Ale od Kar­po­wi­cza chy­ba spo­ra­dycz­nie zaczy­na się lek­tu­ro­we podró­że, choć­by ze wzglę­du na – mówiąc krót­ko – nie­do­brą dostęp­ność jego dzie­ła. Zatem – czy mia­łaś odmien­ne punk­ty odnie­sie­nia, odmien­nych, potem nie­przy­dat­nych, mistrzów?

Wymie­ni­łeś tych mistrzów (dorzu­ci­ła­bym do nich jesz­cze Chleb­ni­ko­wa i Barań­cza­ka), któ­rzy są jak­by „na wierz­chu” – bo o nich piszę, zaj­mo­wa­łam się nimi nauko­wo, ale też jakoś wpły­nę­li na moje wier­sze. Jed­nak o wie­le wię­cej było takich „cichych auto­ry­te­tów”, do któ­rych nie odwo­łu­ję się wprost, ale oni wry­li się w moją wyobraź­nię. Nigdy – mimo wiel­kich chę­ci – nie pisa­łam na przy­kład o Gro­cho­wia­ku, a to wła­śnie on poetyc­ko wiódł mnie, zwo­dził i uwo­dził przez pół liceum i począ­tek stu­diów. Myślę nawet, że neo­lin­gwizm był dla mnie pry­wat­ną wer­sją Gro­cho­wia­ko­we­go tur­pi­zmu – dla nie­go cie­ka­we było opi­sy­wa­nie kalec­twa, uchy­bień, bru­dów i brzy­do­ty rze­czy­wi­sto­ści, ja tego same­go szu­ka­łam w języ­ku. Przed Kar­po­wi­czem bar­dzo istot­ny był też Róże­wicz, choć jego aku­rat zawsze bar­dziej ceni­łam za dra­mat niż za poezję. Sta­chu­ra – niby typo­wo (jak na liceum), ale z naci­skiem na to, co w jego twór­czo­ści było otchłan­ne, mrocz­ne, ale też mistycz­ne, a nie na to, co ze Sta­chu­ry zro­bi­ła „moda na Sta­chu­rę”: dżin­so­wa seria, bal­la­do­wość, biesz­czadz­kość i tego typu cukier­ko­we „cud­ne manow­ce”. Jesz­cze Woja­czek. I zno­wu: nie cie­ka­wi­ła mnie nigdy jego bio­gra­fia, te wszyst­kie prze­klę­te histo­rie i wód­cza­ne zmy­śle­nia, ale Woja­czek – kla­syk, Woja­czek – poeta neo­ba­ro­ko­wy, Woja­czek – zręcz­ny sty­li­sta. I poeci, któ­rzy są dla mnie tak dro­dzy jak strasz­na, choć pięk­na baśń, mgli­ście zapa­mię­ta­na z dzie­ciń­stwa: Cze­cho­wicz (Paweł Kozioł kie­dyś odkrył, że dużo u mnie cze­cho­wi­czow­skich zaśpie­wów, bar­dzo mnie to zdu­mia­ło), Gaj­cy (strasz­nie się cie­szę, że wyszła pły­ta z inter­pre­ta­cja­mi jego wier­szy, a kolę­da z 1942 roku w wyko­na­niu Karo­li­ny Cichej to już po pro­stu mistrzo­stwo świa­ta!), Jasień­ski, Leśmian. Kto wie, czy oni nie są dla mnie waż­niej­si niż mistrzo­wie, któ­rzy pro­wa­dzi­li mnie ścież­ką typo­wo awan­gar­do­wą, lin­gwi­stycz­ną? No i jesz­cze wie­lu młod­szych poetów, bez któ­rych nie wyobra­żam sobie współ­cze­snej poezji, ale ich nie będę wymie­niać, bo jesz­cze kogoś pomi­nę i przy­krość goto­wa.

Som­nam­bó­le fan­to­mo­we to był tom nie­zwy­kły i odważ­ny tak­że dla­te­go, że nikt tak nie pisał i nadal zresz­tą nie pisze. Ale czy nie bałaś się swo­jej nie­ade­kwat­no­ści do tego, co wyda­wa­no wte­dy, moim zda­niem poeta nie może się jej oba­wiać, choć nie zawsze tak bywa. Zapew­ne pod­sta­wą czy gwa­ran­cją tej śmia­ło­ści mogła być pew­na zgo­da z Tobą samą, załóż­my nawet, że zapew­nia­ła Ci bez­pie­czeń­stwo i praw­dę w gra­ni­cach Two­je­go wła­sne­go świa­ta, tyle że zakres tego świa­ta, tego Two­je­go pak­tu z mową zna­czą­co róż­nił się od obra­zu współ­cze­snej liry­ki. Czy nie było tak, że – daj­my na to – na spo­tka­niach autor­skich mówio­no Ci: tak, tak dobrze, a poetów „bru­Lio­nu” czy­ta­łaś? Ale może tak nie było. Zatem: jak to było?

Kie­dy wyda­wa­łam ten tom (o czym chy­ba dobrze wiesz, bo bez Cie­bie by nie zaist­niał w takiej posta­ci, w jakiej zaist­niał), na pew­no nie mia­łam poję­cia o tej – jak ją nazy­wasz – nie­ade­kwat­no­ści, nie­przy­sta­wal­no­ści. Zupeł­nie wte­dy o tym nie myśla­łam, bo dla mnie – ówcze­snej zahu­ka­nej stu­dent­ki polo­nist­ki – naj­więk­szym zdu­mie­niem było to, że ktoś w ogó­le chce tę książ­kę wydać (i jesz­cze kto?! Zie­lo­na Sowa!). Poczu­cie nie­przy­sta­wa­nia poja­wi­ło się potem, w trak­cie spo­tkań autor­skich, przy oka­zji recen­zji, kie­dy wprost poka­za­no mi, że te moje wier­sze to jakieś takie dzi­wo­lą­gi, że w jakiś spo­sób ja i pozo­sta­li neo­lin­gwi­ści (bo trak­to­wa­no nas wte­dy jako gru­pę) wywo­ła­li­śmy skan­dal w języ­ku, nabruź­dzi­li­śmy w salo­ni­ku. Dla mnie samej to nie było nie­ade­kwat­ne – ponie­waż było jak naj­bar­dziej spon­ta­nicz­ne, natu­ral­ne, nie­wy­kon­cy­po­wa­ne. Ja napraw­dę wów­czas nie myśla­łam, jak to pisa­nie wyglą­da na tle bru­lio­now­ców czy kogo­kol­wiek, bo prze­cież – na Boga! – nie przy­cho­dzi­ło mi nigdy do gło­wy umiej­sca­wia­nie wła­snych wier­szy w histo­rii pol­skiej poezji! Poza tym, co tu dużo gadać, ja bar­dzo lubię być nie­ade­kwat­na, nie­przy­sta­wal­na – i jeże­li nadal jestem tak postrze­ga­na, to okej, cie­szy mnie to, odpo­wia­da mi taka szu­fla­da.

Reda­go­wa­łaś wyda­ne­go przez trze­ma laty Faeto­na Wirp­szy. Zagad­nie­nie wła­dzy, pew­nej – tak bym to ujął – poten­cji prze­cho­dzą­cej w moż­ność boskie­go spraw­stwa to wyraź­ny wątek w owym poema­cie, pod­czas gdy w Two­jej liry­ce chy­ba nie ma sen­su poszu­ki­wa­nie tego typu tro­pów. Nie zamie­rzam do nicze­go docho­dzić przy pomo­cy tak pro­stych ana­lo­gii. Chcia­łem po pro­stu zapy­tać, czym jest dla Cie­bie Featon Wirp­szy?

Cóż, Faeton Wirp­szy był przy­pad­kiem i to, jak się oka­za­ło, dosyć dziw­nym przy­pad­kiem… Leszek Sza­ru­ga, w poro­zu­mie­niu z chło­pa­ka­mi z Miko­ło­wa, prze­ka­zał mi maszy­no­pis tego poema­tu do prze­pi­sa­nia, co zro­bi­łam, a potem wyni­kły róż­ne dziw­ne spra­wy, ale o to mniej­sza. Cie­szy­ło mnie oczy­wi­ście „obco­wa­nie” z maszy­no­pi­sem Wirp­szy, ale sam poemat jakoś mnie nie ude­rzył, może do nie­go jesz­cze nie doro­słam? Za to przy oka­zji prze­czy­ta­łam inne rze­czy tego poety – i zachwy­ci­łam się misty­ką „Litur­gii” (to chy­ba moje ulu­bio­ne dzie­ło Wirp­szy), filo­zo­ficz­ną i kry­tycz­ną prze­ni­kli­wo­ścią „Gry zna­czeń”, a tak­że jego „Komen­ta­rza­mi do foto­gra­fii”, któ­re są mistrzow­skim zbio­rem ekfraz, pięk­nym prze­ni­ka­niem się obra­zu foto­gra­ficz­ne­go i sło­wa poetyc­kie­go. Wirp­sza jest dla mnie jakoś tam waż­ny, ale to jed­nak bar­dzo wykon­cy­po­wa­na twór­czość, nie potra­fię zachwy­cić się nim i prze­jąć jego spo­so­bem pisa­nia tak dogłęb­nie jak chłop­cy z Miko­ło­wa. Dla mnie to miej­sce w wyobraź­ni zajął Kar­po­wicz, a to jest mistrz, któ­ry nie lubi dzie­lić się wła­dzą nad umy­sła­mi (hehe!).

Teraz krót­ko i sen­ten­cjo­nal­nie. „Musi umrzeć w życiu, co ma powstać w pie­śni”. Cho­dzi mi o zaprze­cze­nie tego pro­ste­go prze­ło­że­nia. Chcia­łem zapy­tać, czy było coś, co liry­ka Ci zabra­ła, a cze­go – z pew­nych powo­dów, któ­re albo możesz tu odsło­nić, albo zacho­wać przy sobie – nie była­byś zdol­na zapi­sać w wier­szach?

Powiem pro­sto: moja pra­wie czte­ro­let­nia cór­ka ostat­nio oznaj­mi­ła, że nie cier­pi wier­szy, a zapy­ta­na dla­cze­go, potwier­dzi­ła moje przy­pusz­cze­nia – bo zabie­ra­ją jej mamę. Zabie­ra­ją w tym zna­cze­niu, że kie­dy czy­tam wier­sze na jakimś wie­czor­ku, to ona nie może być ze mną po tej „dru­giej stro­nie”, nie może mi sie­dzieć na kola­nach, musi sie­dzieć cicho wśród słu­cha­czy itd. Przy czym oczy­wi­ście ta sama cór­ka uwiel­bia się ze mną bawić w wymy­śla­nie rymów (lub prze­krę­ca­nie cudzych) i wte­dy potra­fi wykrzyk­nąć, że „kocha wier­sze”, ma też fraj­dę, bo wie, że cza­sem pod­bie­ram jej jakieś sło­wa czy fra­zy, a w dodat­ku umie je sobie w kon­kret­nych wier­szach wyszu­kać i wska­zać: „to moje!”, więc pew­nie nie­dłu­go zażą­da ode mnie podzia­łu hono­ra­riów.

A tak na serio, to nie sądzę, że pisa­nie coś mi zabie­ra. A jeśli nawet zabie­ra, to raczej nic bar­dzo waż­ne­go – odbie­ra mi czas, któ­ry zmi­trę­ży­ła­bym zapew­ne na jakieś nie­istot­no­ści, zaj­mu­je mi uwa­gę, któ­rą mogła­bym roz­pro­szyć na coś, co na tę uwa­gę nie zasłu­gu­je… Tak więc w sumie – same zyski. Oczy­wi­ście zawsze jest ktoś, kogo, pisząc, zosta­wiam po dru­giej stro­nie. Tyl­ko, że jestem nie­po­praw­ną intro­wer­tycz­ką i dla­te­go wier­sze są czę­sto jedy­nym spo­so­bem poro­zu­mie­nia się z tym kimś, powie­dze­nia jemu czy jej tego, o czym w nor­mal­nej roz­mo­wie nie umia­ła­bym powie­dzieć.

I jesz­cze: czy jest coś, cze­go nie potra­fi­ła­bym napi­sać w wier­szach? Jeże­li jest – to szyb­ko sta­je się to dla mnie wyzwa­niem, zada­niem do napi­sa­nia. Myśla­łam, że nie będę w sta­nie opi­sać tak nie­prze­kła­dal­ne­go, gra­nicz­ne­go doświad­cze­nia jak brze­mien­ność czy poród, ale w Zagniaz­dow­ni­kach napi­sa­łam o tym i mam wra­że­nie, że w jakiś spo­sób się uda­ło. Nie wiem, czy umia­ła­bym wysło­wić jakąś napraw­dę głę­bo­ką trau­mę, ale nic takie­go mnie oso­bi­ście nie dotknę­ło, więc nie mogę się na ten temat wypo­wia­dać.

Zaha­czę o inter­net, ale – że tak powiem – nie o t e n inter­net. Wiem, że cza­sem zaglą­dasz na por­tal www.nostalgia.pl. Też tam cza­sem bywam, dla­te­go chcia­łem zapy­tać, któ­re zakład­ki na tej stro­nie otwie­rasz z naj­więk­szą nostal­gią?

Hehe, z nostal­gią (sic!) przy­po­mi­nam sobie nasze sopoc­kie, wariac­kie gada­nie o dobra­noc­kach, zaba­wach, książ­kach, baśniach, powie­dze­niach, a nawet wyzwi­skach z dzie­ciń­stwa – to był praw­dzi­wy wehi­kuł cza­su, aż dziw, że stam­tąd wró­ci­li­śmy!

Otwie­ra­nie zakła­dek na por­ta­lu nostalgia.pl to jest jak otwie­ra­nie pusze­czek Pan­do­ry – nigdy nie wiesz, jakie wspo­mnie­nia z nich znie­nac­ka wysko­czą i w jaki rejon two­jej teraź­niej­szo­ści ugo­dzą. Teraz pła­wię się w dzie­ciń­stwie bez­kar­nie, bo mogę się scho­wać za cór­ką – poka­zu­ję jej (albo zamie­rzam poka­zać) O czym szu­mią wierz­by, Stra­chy na lachy, Panią Łyżecz­kę i wie­le innych. Obie nas ostat­nio zachwy­cił Kiwa­czek (po rosyj­sku Czi­bu­rasz­ka) – tej baj­ki nie pamię­tam z dzie­ciń­stwa, ale na Kry­mie, gdzie spę­dza­łam waka­cje, Czi­bu­rasz­kę moż­na było spo­tkać na każ­dym kro­ku. Ostat­nio wra­cam też do Cudow­nej podró­ży (zarów­no książ­ki, jak i fil­mu), odkry­łam na nowo Mumin­ki (a wła­ści­wie tak napraw­dę dotar­łam do nich pierw­szy raz, bo w dzie­ciń­stwie ich nie rozu­mia­łam i nie zno­si­łam), cze­kam na oka­zję, kie­dy będę mogła prze­czy­tać mojej cór­ce Nie­koń­czą­cą się opo­wieść, Ser­ce Ami­ci­sa, Pio­tru­sia Pana, no i oczy­wi­ście Ali­cję (na razie Maria z pasją ukła­da puz­zle z Ali­cją, Mar­co­wym Zają­cem i Sza­lo­nym Kape­lusz­ni­kiem w rolach głów­nych). Dzwon­ni­ka z Notre-Dame już wła­ści­wie pozna­ła (w okro­je­niu, rzecz jasna), choć nie wiem, czy Hugo to dobry autor na ten wiek, mnie samej nie­co zwich­nął dzie­ciń­stwo, do dziś trud­no mi patrzeć na świat ina­czej niż przez pry­zmat Nędz­ni­ków.

I tak pola­ła się nostal­gia jak lugo­la na me dzie­ciń­stwo siel­skie, aniel­skie… Uczci­wie przy­znam, że boję się tak „nostal­gi­ko­wać” we wła­snych wier­szach, cho­ciaż uwiel­biam, kie­dy inni poeci (jeśli wiesz, co chcę powie­dzieć, hehe) robią to w swo­jej poezji. Ale cza­sem i ja się sku­szę.

Jako redak­tor­ka, jako czy­tel­nicz­ka, autor­ka szki­ców i recen­zji znaj­du­jesz się chy­ba dość bli­sko liry­ki współ­cze­snej. Prze­szło­ści już nie zmie­ni­my, ale może pod­su­nę­ła­byś mi jakieś debiu­ty do eta­pów biu­ro­we­go pro­jek­tu obej­mu­ją­cych kolej­ne lata?

Żeby rze­tel­nie odpo­wie­dzieć na to pyta­nie, musia­ła­bym zro­bić porząd­ną kwe­ren­dę po ostat­niej deka­dzie, a bez niej wolę się w ogó­le nie odzy­wać. Ale wiem, kto był­by poetyc­kim debiu­tem numer jeden w roku 2009 – Bian­ka Rolan­do i jej Bia­ła książ­ka. To nie­sa­mo­wi­ta rzecz, daw­no nikt tak świet­nie – i w spo­sób tak wspa­nia­le „nie­ade­kwat­ny” – nie wszedł w poezję jak wła­śnie ona. Mam nadzie­ję, że zosta­nie doce­nio­na, ja jestem jej wiel­ką fan­ką.

Na zakoń­cze­nie daj­my na zapo­wie­dzi. Co przy­go­to­wu­jesz dla czy­tel­ni­ków w jakimś tam, powiedz­my, bliż­szym albo odle­glej­szym cza­sie?

Powo­li domy­kam dwie rze­czy. Z jed­nej stro­ny, książ­kę ese­istycz­ną, z tek­sta­mi pisa­ny­mi przez ostat­nich kil­ka lat, któ­re uło­ży­łam w jako taką całość. Mia­ła­by się nazy­wać Stra­ty­gra­fie i w pewien spo­sób poka­zy­wa­ła­by moje patrze­nie na poezję z punk­tu widze­nia róż­nych meta­for orga­ni­zu­ją­cych, któ­re były dla mnie w tym cza­sie waż­ne – takich jak ana­mor­fo­za czy wła­śnie stra­ty­gra­fia. A z dru­giej stro­ny, koń­czę pisać książ­kę poetyc­ką, dla któ­rej sło­wem-klu­czem, prócz „utra­ty” i „czu­ło­ści”, jest tytu­ło­wa „wylin­ka”. A raczej „wylin­ki”, bo licz­bę poje­dyn­czą zare­zer­wo­wa­ła sobie rumuń­ska pisar­ka Simo­na Pope­scu, do któ­rej prze­cud­nej książ­ki się w tym tomie jakoś tam odwo­łu­ję – choć­by dla­te­go, że wbrew nostal­gicz­ne­mu przy­ka­za­niu Pope­scu: „Dzie­ciń­stwo, moja miło­ści, musisz ustą­pić”, będzie to tomik o dzie­ciń­stwie, a tak­że dla­te­go, że bli­skie mi jest jej patrze­nie na wła­sną oso­bę jako na zbiór kil­ku­na­stu matriosz­ko­wych dziew­czy­nek i kobiet, któ­re się wza­jem­nie wspie­ra­ją, ale też wypie­ra­ją, kłó­cą, ale z tej kłót­ni szy­ją kolo­ro­wy „patrz­work”, któ­re do sie­bie nie przy­sta­ją, a mimo to two­rzą zgod­ną ukła­dan­kę, gdzie każ­dy ele­ment znaj­du­je sobie „jedy­nie wła­sne” miej­sce. Chcia­ła­bym obie rze­czy zamknąć na począt­ku przy­szłe­go roku i zabrać się za coś zupeł­nie nowe­go.

Dzię­ku­ję za roz­mo­wę.

O autorach i autorkach

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania